„Przyszedł Mesjasz. Jest już w Samborze” – miały brzmieć pierwsze słowa „Mesjasza”, monumentalnej powieści Brunona Schulza, której nigdy nie odnaleziono. W podobnym brzmieniu kilkakrotnie powtarzają tę frazę bohaterowie „Ksiąg Jakubowych” Olgi Tokarczuk. Autorka „Biegunów” również stworzyła powieść monumentalną. „Księgi…” to rzecz epicka, imponująca rozmachem i benedyktyńskim wkładem pracy, z całą pewnością – opus magnum w dorobku pisarki. Podobieństw artystycznych uniwersów Tokarczuk i Schulza wnikliwy czytelnik znajdzie zresztą niemało: obsesyjnie bliski obojgu motyw księgi, fascynacja gnozą, mistyką żydowską, herezją; realizm magiczny, w końcu – mit jako kategoria fundamentalna dla widzenia i interpretowania świata. Ale szukać powinowactw „Ksiąg…” wyłącznie z prozą autora „Sklepów cynamonowych” byłoby, rzecz jasna, mało. Nad powieścią Tokarczuk unosi się przecież duch i Isaaca Bashevisa Singera, i Tomasza Manna i – na drugim biegunie – Henryka Sienkiewicza.
Wkraczamy bądź co bądź w świat znany z „Trylogii”. Znany, ale przecież przez autora „Potopu” wypaczony. W „Księgach Jakubowych” niewiele jest śladów gloryfikowanej przez Sienkiewicza Rzeczpospolitej szlacheckiej, próżno szukać wąsatych Kmiciców i bladolicych Oleniek. Podczas festiwalu Conrada w Krakowie Olga Tokarczuk mówiła, że scena otwierająca jej najnowszą powieść to dla czytelnika rodzaj testu: albo zechce odbyć podróż w ów metodycznie odtworzony świat przeszłości wraz z wielością jego smaków, zapachów, mód, kultur i języków, albo odłoży książkę na bok. Oto znajdujemy się na targu w Rohatynie w XVIII wieku. Słychać tu gwar rozmaitych mów, spotykamy przedstawicieli różnych nacji i wyznawców wielu religii, sprzedawcy zachwalają towar najróżniejszego gatunku, jest przepych straganów i przeraźliwy smród nędzy. „Kobiety w łachmanach zbierają na ulicy wióry i łajno na opał. Trudno po tych łatach rozróżnić, czy to bieda żydowska, czy cerkiewna, czy katolicka. Tak, bieda nie ma ani wiary, ani narodowości” – czytamy. Tak jak w „Pachnidle” Patricka Süskinda, targ staje się metaforą świata, wszystko skupia się na nim jak w soczewce. Tokarczuk opowiada o niegdysiejszej rzeczywistości poprzez detal, długie akapity potrafi poświęcać opisom codziennych rytuałów, wnętrz, smaków potraw, faktur materii. Chce, byśmy zadomowili się w tej rzeczywistości, odetchnęli nią, nie brali wyłącznie za dobrą monetę.
Jedną z pierwszych postaci, jakie Tokarczuk wprowadza na plan, jest ksiądz Benedykt Chmielowski, bibliofil, autor pierwszej polskiej encyklopedii, czyli „Nowych Aten”, który z niejakim wstydem, choć wiedziony pragnieniem zgłębiania mądrości, udaje się do miejscowych Żydów, Szorów, z propozycją wymiany ksiąg. Ale to nie ksiądz okaże się głównym bohaterem powieści. Jako racjonalista i strażnik litery Chmielowski będzie stanowił przeciwwagę dla Jakuba Franka, charyzmatycznego mistyka i twórcy żydowskiej sekty frankistów, który przyjąwszy chrześcijaństwo i islam, ogłosi się Mesjaszem.
„Bywa, że Bóg męczy się swoją światłością i ciszą, mdli go od nieskończoności. Wtedy jak ogromna, wszechwrażliwa ostryga, której ciało, tak nagie i delikatne i delikatne, czuje najmniejsze drganie cząsteczek światła, kurczy się w sobie i zostaje po nim trochę miejsca, gdzie od razu z zupełnie niczego pojawia się świat. Najpierw świat przypomina pleśń, jest delikatny i biały, ale rośnie szybko, pojedyncze nitki łączą się ze sobą, tworząc mocne poszycie. W końcu twardnieje i odtąd zaczyna nabierać kolorów” – brzmi jeden z piękniejszych i bardziej poetyckich fragmentów „Ksiąg Jakubowych”. Historia Jakuba Franka w jakiejś mierze okazuje się przecież opowieścią o heretyckim pragnieniu piękna i wyrwania się z rygoru sprofanowanej codzienności. U podłoża opisywanych przez Tokarczuk narodzin frankizmu tkwi przecież gnostycka wizja mrocznego świata będącego dziełem kapryśnego demiurga i Boga, który stworzywszy cierpienie na Ziemi, sam musiał nosić w sobie cząstkę zła. Postacią Franka Tokarczuk miała zainteresować się już w latach 90. Już wtedy zadała sobie pytanie, dlaczego postać tak barwna i twórca tak wpływowej sekty, który w swojej wizji pragnął połączenia trzech wielkich religii monoteistycznych, w znikomym stopniu został opisany przez historyków. Praca nad „Księgami Jakubowymi” zajęła autorce pięć lat wnikliwych studiów archiwalnych. Duża część faktów przytoczonych w powieści przez pisarkę jest prawdziwa. Opowieść o charyzmatycznym guru religijnym przeobraziła się w wiele mozaikowych historii, w których Jakub Frank to wybija się na pierwszy plan, to znika czytelnikowi z oczu.
Tokarczuk tworzy imponującą powieść historyczną, nie ukrywa jednak, że na przeszłość patrzy okiem pisarki współczesnej, której leżą na sercu między innymi problem feminizmu czy praw zwierząt. Z poetki Ewy Drużbackiej czyni na przykład godną polemistkę księdza Chmielowskiego. W sporze z duchownym o to, czy w piśmie lepiej posługiwać się polszczyzną, czy łaciną, Drużbacka argumentuje, że „damy na przykład rzadko mówią po łacinie, bo w niej kształcone nie były”. Brawurowo nakreśloną postacią kobiecą jest starowina Jenta, która połknąwszy magiczny talizman, nie może umrzeć. Egzystując na granicy świata żywych i umarłych, ogarnia wzrokiem całość wydarzeń, które inni mogą widzieć tylko w ułamkach (pod tym względem przypomina nieco dracha z nowej powieści Szczepana Twardocha). Niektórzy będą narzekać, że „Księgi…” mogłyby być o kilkaset stron krótsze, że przedziera się przez nie długo i mozolnie. Tokarczuk chciała jednak, by jej powieść wchłonęła czytelnika, wprowadziła go w trans. Bez wątpienia to powieść roku. Wierzę, że za parę lat zajmie wysoką pozycję w rankingu dekady.
(Recenzja ukazała się w dodatku "Kultura" 12 grudnia 2014 roku - red.)
Księgi Jakubowe | Olga Tokarczuk | Wydawnictwo Literackie 2014 | Recenzja: Malwina Wapińska | Ocena: 5 / 6