Tadeusz Słobodzianek to autor przekorny. Dowodem wystawiany w Teatrze Dramatycznym „Młody Stalin”, burleska o tym, jak w dojrzewającym do męskości chłopaku rodził się potwór

Może się mylę, ale obserwując twórczą drogę Tadeusza Słobodzianka w tle, a czasem i na pierwszym planie, widzę samotność. Cofnijmy się o lata, gdy pisywał do krakowskiego „Studenta”. Wtedy było inaczej, o życiu w paczce przyjaciół sporo opowiedział w swoim „Dzienniku” Jerzy Pilch. Potem recenzowanie spektakli dla „Polityki” pod pseudonimem Jan Koniecpolski. Świetne i drapieżne były to teksty, wskazywały po Kotcie i Puzynie, że krytyka może być jednak czasem literaturą. Znów suponuję, ale nie wydaje mi się, żeby zjednały Słobodziankowi przyjaciół – przynajmniej po drugiej stronie teatralnej rampy. W twórczych związkach (choćby tym z Piotrem Tomaszukiem wokół Wierszalina) długo nie wytrwał. Stale pracuje niemal tylko z Ondrejem Spišákiem, który wystawia także „Młodego Stalina”. Idzie swoją drogą, nie zważając na to, co inni będą mieć mu za złe. Wziął Teatr Dramatyczny w Warszawie mimo protestów części środowiska. Niewiele robił sobie z epitetów i przydomków, jakimi go nazywano. Car Slobodan? Proszę bardzo. Czasem nie zgadzam się z artystycznymi wyborami Słobodzianka, ale przyznaję, że jego bezkompromisowość, a nawet bezczelność mogą zaimponować. Po „Naszej klasie” wielu być może chciałoby, aby stworzył kolejne narodowe misterium rozdrapywania ran, pociągnął wątek, ugodził nas w naszej dumie i samozadowoleniu. Tymczasem Słobodzianek opuszcza zbyt łatwą może ścieżkę, aby wyważyć kolejne drzwi. Proponuje portret dorastającego dyktatora, ale pozbawiony historiozoficznych zapędów. Bliżej mu do przypowieści o everymanie, w którym zakiełkowało zło i zamieniło go w demona. Tyle że nie miał on w sobie nic z diabła pierwszego sortu. Był czortem poślednim, wyblakłym, sztubackim. Może podobnym do wielu z nas.

„Młodego Stalina” daje się czytać co najmniej na dwa sposoby. Jako kolejną z opowieści Słobodzianka, które może się zdarzyły, a może są wytworem zbiorowej wyobraźni, wspólnym fantazmatem ludzi w tej części świata, zarażonych założycielskim mitem zła w postaci Dżugaszwilego. Autor przyszedł na świat w Jenisejsku na Syberii, jego rodzice przebywali tam na zesłaniu. Stalin ciążył na jego rodzinie, jak jego wizerunek ciążył na bohaterach „Portretu” Sławomira Mrożka. Tyle że z czasem został oswojony jako część wewnętrznego pejzażu nie do usunięcia. Opowiadał mi kiedyś pisarz, że chyba wciąż nosi w sobie syndrom syberyjski, bo dzieci Sybiraków pozostają Sybirakami. Byłby więc „Młody Stalin” odreagowaniem towarzyszącej mu cały czas, raz mocniej, a raz słabiej uświadamianej traumy, przekuciem jej w sztukę. W tym punkcie jednak ma na nas Słobodzianek pułapkę. Tam bowiem, gdzie spodziewalibyśmy się nowej „Naszej klasy”, on przyszykował zwariowaną krotochwilę o narodzinach diabła, pędzący na łeb na szyję kabaretowy korowód w takt kaukaskiej lezginki. Dziewczyny machają nogami, a za oknem płoną komisariaty, rewolucja sprawdza swą siłę. Wraz z niejakim Kobą znanym potem jako Józef Wissarionowicz Stalin przenosimy się doWiednia na pogawędkę z Freudem i Jungiem, a potem do Londynu i do kawiarni Zielony Balonik w Krakowie. Wszystko zaś – jak przystało na porządny film o mafijnej familii (patrz pierwsza część „Ojca chrzestnego”) – rozpoczyna się sceną hucznego weseliska w knajpie w Tbilisi. Z tańcami, strumieniami alkoholu, wiszącą w powietrzu rozróbą. Historia szczerzy kły, a my pękamy ze śmiechu. Może o taki efekt chodziło tym razem Tadeuszowi Słobodziankowi.

Mówi pisarz, że bolszewickie wartości są mu wstrętne. To wyznanie, którego rozwinięciem jest nowy dramat, nie zaskakuje. Tak jak nie zaskakuje „Młody Stalin” czytany właśnie jako wykładnia stosunku autora do świata i do historii. Słobodzianek wielokrotnie powtarzał, że równie odległe są mu wszelkie ekstremizmy. W Polakach widział naród ofiar i samobójców, odmawiając ofierze traktowanej jako samobiczowanie się narodu większego sensu i przypisywanej przez większość wzniosłości. Dystansował się w takim samym stopniu od komunizmu co od religijnego fanatyzmu, uznając Kościół za największego hamulcowego w naszej historii. Podobny wydźwięk można odnaleźć w najnowszej sztuce. Ktoś wspomina w niej, że to wszystko jest cyrk pcheł. Właśnie tak rozumieć można „Młodego Stalina” – jako ukazanie historii niczym cyrku pcheł. Przerażającego, ale piekielnie śmiesznego jednocześnie. Nie pierwszy raz przełamuje Słobodzianek ton serio ostrą groteską. Inna rzecz, że chyba nigdy nie było jej aż tak wiele.

Nowe są zatem w „Młodym Stalinie” przede wszystkim proporcje. Wrecepcie na ten utwór też łatwo doszukać się typowej dla Słobodzianka przekory, ale i przemyślności. To nie jest najwybitniejszy tekst pisarza, ale wcale nie zdziwię się, jeśli stanie się kolejnym w jego karierze scenicznym przebojem. Kończył go już jako dyrektor Dramatycznego, a więc nie wierzę, aby nie wziął pod uwagę swej nowej odpowiedzialności. Niewykluczone zatem, że dostrzegł w sztuce potencjał dla realizatorów nawet w tak trudnym miejscu, jakim jest duża scena Dramatycznego. Sukces frekwencyjny „Młodego Stalina” byłby dowodem, że się nie pomylił.

Dzięki temu akurat spektaklowi Ondreja Spišáka poznamy zapewne inną twarz Tadeusza Słobodzianka. Można uważać „Młodego Stalina” za dopełnienie fascynacji Rosją, zarysowanej już w „Śnie pluskwy”, projektowanym jako dalszy ciąg dzieła Majakowskiego. Można – jak już pisałem – traktować go jak prześmiewczą wersję przerażającej historii, co odcisnęła swe piętno na ludzkości. Można też jako skok w bok, chwilowe odejście od podstawowego nurtu zainteresowań pisarza. Jaki będzie nowy Słobodzianek, po „Młodym Stalinie”, trudno wyrokować. Przecież niedawno wydawnictwo Czarne opublikowało w jednym tomie trzy sztuki składające się na trylogię wierszalińską – „Cara Mikołaja”, „Proroka Ilję” oraz niewystawianą jeszcze „Śmierć proroka”. Za najwybitniejszą uważam jej część środkową, w której Słobodzianek odważnie badał współczesne odbicie ewangelicznego rytuału Męki Pańskiej, odkrywając w nim jedynie scenariusz zbrodni. Wielokrotnie inscenizowany „Prorok Ilja” stał się najdoskonalszym odzwierciedleniem stylu Słobodzianka, zanurzonego w kresowości, a jednak zaskakująco uniwersalnego. Po „Śmierci proroka” usłyszeliśmy jednak z ust twórcy, że ten wątek nieodwołalnie zakończył. Niektóre swoje sztuki poprawiał w nieskończoność, tak powstawały kolejne ich wersje. Tym razem jednak podobno z Wierszalinem i Ilją szlus. Nie ma powodu, aby nie wierzyć w tę deklarację Tadeusza Słobodzianka. Olśnił mnie niegdyś Spišák przedstawieniem „Merlina” w Teatrze Narodowym w Warszawie, wznowionym później w częściowo zmienionej obsadzie w Laboratorium Dramatu. Stworzył ze Słobodziankowej opowieści o poszukiwaniu Graala i Rycerzach Okrągłego Stołu współczesny odpowiednik misterium, naładowany rytmem, pulsujący dzisiejszymi emocjami. Chciałbym powrotu takiego właśnie, wywiedzionego ze sztuk Słobodzianka teatru. W „Młodym Stalinie” go nie wyczuwam, co nie oznacza, że nowy dramat autora „Turlajgroszka” nie wydaje mi się intrygujący. Niewykluczone przecież, że car Slobodan świadomie wycofał się na dalszy plan, pozwalając, aby tym razem pierwsze skrzypce grali ludzie sceny. Jako się rzekło: jest on przecież artystą, który nie stroni od samotności.