„Absolwent” w Teatrze Dramatycznym ma wszelkie szanse stać się tak wyczekiwanym na tej scenie hitem. A jednocześnie skupia w sobie wszystkie problemy, z jakimi boryka się dziś „imperium” Tadeusza Słobodzianka.

Tytuł wymarzony, no bo kto nie pamięta słynnego filmu Mike’a Nicholsa, chociaż od jego premiery minęło już 46 lat? A jeśli obraz zamazał się w pamięci, łatwo zanucić nieśmiertelny przebój Simona i Gartfunkela o pani Robinson i z pieśnią na ustach przybiec do Dramatycznego. „Absolwent” to strzał pewny, o czym przekonałem się w lipcowy wieczór, trzy tygodnie po premierze. Cały parter wypełniony, balkony mniej więcej do połowy – lekko licząc, ze czterystu widzów, co świadczy o zapotrzebowaniu na taką rozrywkę. Spektakl Jakuba Krofty jest bowiem niczym więcej niż rozrywką i wcale nie powinien się tego wstydzić. Inna rzecz, iż nieźle by było, gdyby lekkie przedstawienie zaprawić mocniej nutą goryczy, aby pod w miarę potoczystą opowieścią kryło się jeszcze głębsze znaczenie. Tymczasem „Absolwent” Krofty zatrzymuje się w pół drogi. Nie jest ani tak dobry, jak utrzymują jego nielicznie ujawniający się wśród krytyków apologeci, ani tak zły, jak chcą jego znacznie głośniejsi przeciwnicy.

Ma przede wszystkim znakomitą rolę Agnieszki Warchulskiej, najlepszą od lat w dorobku tej niewykorzystywanej należycie aktorki. Warchulska gra panią Robinson z całą świadomością życia, które przecieka między palcami, złudzeń, co się bezpowrotnie ulotniły. Jest uwodzicielska, a za chwilę wulgarna, gdy upija się prawie do nieprzytomności. Ma w sobie wdzięk młodej dziewczyny i smutek przegranej kobiety. Ofiarnie i z pełną naturalnością pokazuje na scenie nagość, łącząc to z charakterem swojej bohaterki. Pani Robinson Warchulskiej cierpi na współczesną odmianę mizantropii. Niczym Alcest w komedii Moliera nie boi się wygarnąć światu, co o nim myśli. Kreacja Warchulskiej niesie temat, który mógłby zaciążyć nad „Absolwentem” Krofty, czyniąc zeń frapujący seans. Opowiadany byłby on nie z perspektywy młodych, w rodzaju tytułowego bohatera, lecz z punktu widzenia pokolenia jego rodziców, różnych Braddocków i Robinsonów, dla których nawet nie starczyło marzeń. Kłopot w tym, że znać te nuty w swoistym monodramie Agnieszki Warchulskiej i może jeszcze w kilku momentach roli Krzysztofa Dracza (Robinson). Niestety, Mariusz Drężek i Jolanta Olszewska jako rodzice Bena nie znaleźli w reżyserze wsparcia i ratują się niepotrzebną dosłownością. Podejrzewam też, że Jakub Krofta skupił się na tym, aby scena po scenie wyreżyserować całość, a nad interpretacją już zanadto się nie głowił. Co się udało powiedzieć aktorom – to ich sukces. Jeśli powiedzieli niewiele – trudno. Dlatego tak blado wypada Benjamin w wersji Krzysztofa Brzazgonia. Rozumiem pomysł, aby pokazać Bena jako nieociosanego, niezdarnego młodziana, w relacjach z kobietami trochę słonia w składzie porcelany. Tyle że trzeba zagrać go tak, aby bohater był w swoim niezgulstwie fascynujący. Tymczasem bezradność Bena w tym spektaklu nie jest bezradnością bohatera, ale młodego aktora, który kompletnie gubi się w trudnej roli. W efekcie w sekwencjach z panią Robinson ma się wrażenie, że Warchulska niechcący zdmuchnie ze sceny niedoświadczonego partnera, blado wypada też romans z Elaine (bezbarwna Anna Szymańczyk). Daleki jestem jednak od tego, aby za kiepskie role winić młodych aktorów. Raczej współczuje im, że ktoś wrzucił ich na głęboką wodę i zostawił samych sobie.

Wybór repertuarowy, udany przekład Jacka Poniedziałka, kreacja Warchulskiej świadczą, że niekwestionowany sukces „Absolwenta” był blisko. Zabrakło jednak wyrazistej reżyserii, kompletnym nieporozumieniem wydaje się scenografia Jana Polivki. Ogromna scena długimi minutami świeci pustką, nagle wjeżdża na nią ogromna hotelowa recepcja, potrzebna tylko na krótką chwilę. Scenograf z reżyserem nie potrafią się zdecydować, czy operować skrótem, czy realistycznie odwzorowywać miejsca akcji. Nie unikają też niedorzeczności, jak w moim ulubionym fragmencie z telefonem. Najpierw rozmawia przez niego Ben, a potem podrzuca go na kontuar recepcjoniście (nie wiedzieć czemu slapstickowy Piotr Siwkiewicz). Do tego muzyka Vratislava Sramka z uporem podpowiadająca, że zaraz wydarzy się coś niezwykle ważnego… Przypadek „Absolwenta” wyraźnie odzwierciedla kłopoty, z jakimi boryka się Teatr Dramatyczny pod dyrekcją Tadeusza Słobodzianka. Do decyzji władz miasta, aby powierzyć mu kompleks trzech scen, nie ma co wracać. Szkoda tylko, że powołano go w trybie niewolnym od niejasności, co na starcie zaszkodziło szefowi „Slobopleksu”, którego chętnie – z zawiścią i zazdrością – poczęto nazywać carem Slobodanem. Po pierwszym sezonie wściekłość środowiska nie osłabła. Krytykować Słobodzianka za każdy ruch jest w dobrym tonie. Zbyt często przypomina to jednak rozpacz nad utraconym przyczółkiem szemranego eksperymentu oraz teatru na usługach ideologii. Przyznaję, że nie płakałem po dyrekcji Pawła Miśkiewicza. Zaczynał świetnie – od „Peer Gynta” i „Aliny na Zachód” (wyreżyserowanych jeszcze za kadencji Piotra Cieślaka), a potem „Alicji”. Później jednak oddał Dramatyczny Krystianowi Lupie oraz jego licznym podopiecznym. Zaowocowało to wieloma potworkami, których tytuły („Niepokoje wychowanka Toerlessa”, „Pani Bovary”, „Wilk”, „Fragmenty dyskursu miłosnego”, „Ewangelia”) pamiętają nieliczni. Dobrze wśród garstek publiczności na tych spektaklach czuli się ci najmocniej ze Słobodziankiem polemizujący. Sympatycy dawnej dyrekcji oraz aktywiści z kręgu „Krytyki Politycznej”, nieformalnie współtworzący linię teatru dziś oskarżają Słobodzianka o schlebianie niskim gustom oraz rezygnację z artystycznych ambicji i ryzyka. Tymczasem wieczór z „Absolwentem”, a także sposób rozprowadzania biletów na Warszawskie Spotkania Teatralne wskazują, że nowe kierownictwo Dramatycznego stara się trafić do normalnego, a nie środowiskowego widza. Te wysiłki zaczynają przynosić skutki.

Kłopot w tym jednak, że Dramatycznemu brakuje dziś konsekwentnie realizowanego artystycznego planu. Spośród premier nowej dyrekcji żadna nie była bezdyskusyjnym sukcesem (oceniam sześć, bo „Exterminatora” na Woli nie widziałem). Jeżeli mówi się, że Dramatyczny opierać się będzie na znakomitej literaturze, dlaczego do konfrontacji z publicznością dopuszczona zostaje grafomańska do bólu „Martwa natura w rowie” – cienka woda po Tarantino, wyreżyserowana przez Małgorzatę Bogajewską niczym nieświadoma parodia Lyncha? „Romantycy” mieli przyciągnąć nazwiskiem Hanocha Levina oraz aktorów Małgorzaty Niemirskiej, Władysława Kowalskiego i Zdzisława Wardejna. Tyle że „Romantycy” to komedia jak na autora „Kruma” banalna, a wykonawcom zabrakło reżyserii. To podstawowy brak Dramatycznego pod kierunkiem Słobodzianka. „Romantyków” zrealizował Grzegorz Chrapkiewicz, projektowanego na przebój nachalnie kabaretowego „Młodego Stalina” Słobodzianka podpisał Ondrej Spisak, nawet nie zbliżając się poziomem do swoich inscenizacji „Merlina” i „Naszej klasy” tego samego autora. „Absolwenta” wspomniany Krofta, przypominając, że kiedyś uczynił zaledwie kulturalnego bryka z „Madame” Antoniego Libery. Słobodzianek korzysta zatem z twórców, z którymi już pracował, albo z debiutantów takich jak Wawrzyniec Kostrzewski. W jego „Cudotwórcy” patrzyło się na Adama Ferencego i Andrzeja Blumenfelda z nadzieją, że młody reżyser zrozumie, że aktorom nie należy swoimi pomysłami zwyczajnie przeszkadzać.

Szansą na mocne otwarcie była musicalowa „Operetka” w inscenizacji Wojciecha Kościelniaka. Któż mógł się jednak spodziewać, że świetny artysta właśnie tym razem wyłoży się jak długi zarówno jako interpretator Gombrowicza, jak i fachura od muzycznych przedstawień? Nie spełnił więc ten spektakl oczekiwań i nie zapoczątkował w Dramatycznym sezonu dobrych tekstów i reżyserów. Przykre, ale żadnego z wystawionych tu w ostatnim czasie utworów nie mam za ważny, podobnie jak żadnego z przedstawień. Gorzej, że łączą je niezbyt wyrafinowane inscenizatorskie pomysły i – zbyt często – wątpliwy gust scenografów. W efekcie wszystkie wydają się niebezpiecznie do siebie podobne, a przy tym dziwnie pozbawione właściwości. Zważywszy na to, jak mocnym charakterem jest Tadeusz Słobodzianek, to jest w ocenie pierwszych miesięcy jego dyrekcji najbardziej zaskakujące. Wciąż jednak daję szefowi Dramatycznego kredyt zaufania. Miniony sezon uważam za przejściowy, zerowy, w kontakcie z widownią wcale niestracony. Teraz czas na prawdziwy teatr, a jego nie powoła się do życia w kręgu tych samych znanych na wskroś artystów. Słobodzianek powinien nas zaskoczyć i samemu dać się zaskoczyć. Gdy o to idzie, ja również życzę mu gotowości do ryzyka. I dłuższej ławki współpracujących artystów, bo w Dramatycznym reżyserzy są potrzebni od zaraz.