Stęskniliśmy się za dużym ekranem i oglądaniem w towarzystwie, ale do kin stacjonarnych nie ruszyliśmy wielką falą. Co innego w plenerze.
/>
Rząd zezwolił na otwarcie kin – po prawie trzymiesięcznej przerwie – od 6 czerwca, ale w ścisłym reżimie sanitarnym. Sala musi być w połowie pusta, z zachowaniem jednego wolnego miejsca między widzami (nie dotyczy to osób prowadzących wspólne gospodarstwo domowe oraz opiekunów dzieci poniżej 13. roku życia i osób niepełno sprawnych). Obowiązuje zasłanianie ust i nosa. Z możliwości otwarcia w pierwszym dostępnym terminie skorzystały nieliczne kina studyjne, a i frekwencja nie była oszałamiająca, przez co niektóre seanse w ogóle się nie odbyły. Multipleksy zostały w blokach startowych. Chcą się do otwarcia dobrze przygotować i wdrożyć niezbędne procedury bezpieczeństwa (Multikino), uznając, że na takie ruchy jest zbyt wcześnie, a termin restartu wymaga ustaleń z producentami i dystrybutorami filmów (Helios) oraz potwierdzenia daty premier dużych produkcji kinowych, które gwarantują zainteresowanie ze strony widzów (Cinema City).
Część produkcji po wprowadzeniu obostrzeń szybko przeniosła się z kin do domów. Najgłośniejszy przypadek dotyczy „Sali samobójców. Hejtera”. Film Jana Komasy wszedł do kin 6 marca, a niecałe dwa tygodnie później trafił do dystrybucji online i pojawił się na platformie VoD – Player.pl. Inną produkcję tego reżysera – „Boże Ciało” – wyświetlono w maju w kinie samochodowym na płycie lotniska w Wilnie, które właśnie zainaugurowało działalność.
Kto wyłączy słońce?
W Polsce pierwsze takie kino powstało latem 1994 r. na warszawskim Żeraniu, na terenie giełdy samochodowej. Z inicjatywą wyszła grupa studentów, wśród nich Dariusz Zawiślak – dziś producent filmowy i telewizyjny – oraz Rafał Wnuk – kompozytor, pianista, producent muzyczny.
– Jako nastolatek zachwyciłem się wakacyjnym kinem objazdowym – opowiada Zawiślak. – Centrala Dystrybucji Filmów organizowała projekcje dla osób wypoczywających nad jeziorami. Po powrocie do Warszawy jako uczeń ostatnich lat podstawówki znalazłem w pracowni muzycznej nowy projektor 16 mm. Od tego momentu rozpoczęła się moja przygoda z warszawskim odziałem CDF-u. Zorganizowałem pokaz filmu „W pustyni i w puszczy” dla całej szkoły w nowej sali gimnastycznej. Kontynuowałem te działania w szkole średniej, prowadząc dyskusyjny klub filmowy. Zacząłem nawiązywać współpracę z pierwszymi prywatnymi dystrybutorami.
Jednocześnie Zawiślak zaangażował się w lokalną politykę. Kiedy w wyborach samorządowych zwycięstwo odniosło ugrupowanie, z którym był związany, zwrócił się do burmistrza Białołęki z propozycją otwarcia kina samochodowego. To nie były czasy pisania wniosków o granty czy dotacje. Decyzję należało wychodzić i wynegocjować, licząc na przychylność decydentów na różnych szczeblach i bezinteresowną pomoc państwowych czy prywatnych firm. Takie przedsięwzięcie wymagało logistycznego wysiłku – znalezienia odpowiedniej lokalizacji, zbudowania ekranu o niestandardowych gabarytach, skombinowania (ktoś jeszcze pamięta to słowo?) najnowszych produkcji, które właśnie wchodziły do kin, ale też rozmów z policją na temat zmiany organizacji ruchu na korkujących się ulicach, bo wielu kinomanów dojeżdżało z miasta i okolic na plenerowe projekcje filmowe. Zwołano więc pospolite ruszenie. Konstrukcję pod ekran zbudowała firma Warexpo, olbrzymi ekran z odpornego na warunki atmosferyczne płótna uszyła szwalnia jachtowa, a szef firmy Solopan Jacek Szumlas przywiózł kopię filmu „Cztery wesela i pogrzeb” – wówczas wielkiego hitu kinowego. – Pamiętam spotkanie z radą pracowniczą żerańskiej firmy, która zachwycona olbrzymim zainteresowaniem zaproponowała, aby seanse w kinie samochodowym odbywały się od rana. Pomyślałem, że to świetna scena do kolejnej części „Rejsu”, tylko kto wyłączy słońce? – wspomina ze śmiechem Zawiślak.
Filmy pokazywano z napisami, ale ponieważ z daleko zaparkowanych samochodów nie sposób było rozczytać dialogów, był też lektor. Dźwięk nadawany był z głośników oraz dostępny przez radia samochodowe dzięki specjalnie skonstruowanemu nadajnikowi. Kierowcy musieli tylko złapać odpowiednią częstotliwość. – Albo szerzej otworzyć okna w autach – dopowiada Rafał Wnuk, drugi ze współorganizatorów kina na Żeraniu. – Wszystko przeprowadzaliśmy legalnie. Poszedł nawet wniosek do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, w którym podaliśmy naszą częstotliwość, ale nie doczekaliśmy się żadnej odpowiedzi ani zgody czy koncesji.
Z dwóch projektorów 35 mm zainstalowanych w specjalnie wymyślonej mobilnej kabinie wyświetlano bardzo różne produkcje. W weekendy można było obejrzeć więcej filmów komercyjnych, głównie hollywoodzkie szlagiery (np. „Gliniarz z Beverly Hills” czy fabularnych „Flintstonów” na motywach kreskówki Hanna & Barbera). W tygodniu serwowano kino ambitniejsze i rodzime. Na miejscu można było zamówić coś do jedzenia i do picia, obejrzeć pokaz sztucznych ogni.
Organizatorzy kina na Żeraniu stawali na rzęsach, aby przenieść nad Wisłę trochę mody zza oceanu. Polska dopiero gramoliła się z peerelowskiej przaśności, a wygłodniali smaku Zachodu mieszkańcy blokowisk chętnie podziwiali „amerykańskie graffiti” – żeby posłużyć się filmową metaforą i tytułem obrazu George’a Lucasa z lat 70. o beztroskim życiu kalifornijskich nastolatków, którzy chodzili po ulicach w blasku neonów, słuchali wywrotowego rock and rolla i ścigali się autami o chromowanych karoseriach. Ameryka jawiła się w dobie wczesnych przemian okrągłostołowych jako raj po drugiej stronie żelaznej kurtyny. Polacy znali jego namiastkę z zakupów robionych za dolary w Pewexie. Kino samochodowe było kolejnym spełnionym snem o Ameryce w centrum Europy Środkowo-Wschodniej.
– Nasz projekt kinowy ewidentnie nawiązywał do amerykańskiej kultury motoryzacyjnej. Przecież Amerykanie nie potrafią żyć bez swoich bryk i wiele czynności wykonują, nie wysiadając z auta. Tak narodziły się restauracje McDonald’s z ofertą McDrive, czyli odbierania posiłków wydawanych na wynos prosto do samochodu. Polska dopiero się uczyła takiego stylu życia. Wtedy po ulicach miast poruszało się mnóstwo maluchów, ale do naszego kina przyjeżdżali też właściciele drogich marek. Chcieli się pokazać, zaszpanować. Odwiedzały nas rodziny z dziećmi, ale najwięcej było par oraz trzy-, czteroosobowych grupek młodzieży tudzież 20-, 30-latków. Przeważnie brali samochody swoich rodziców – opowiada Wnuk.
Żerańskie kino nie było wybiegiem tylko dla snobów. Na parkingu pod ekranem ustawiały się samochody osobowe, dostawcze, a nawet wozy strażackie. Niektórzy przyjeżdżali autobusem, inni przychodzili pieszo. Kino integrowało – bez względu na markę samochodu czy status społeczny widza.
Po trzech, czterech latach przeprowadziło się z Żerania do pomorskiego Władysławowa. Wnuk z Zawiślakiem odsprzedali część udziałów, a sami zajęli się sprowadzaniem filmów na polski rynek, a później ich produkcją. – Kilka lat temu proponowałem zarządowi TVP zorganizowanie kina samochodowego na parkingu przed budynkiem telewizji. Może obecny prezes podejmie wyzwanie – zastanawia się Zawiślak.
Travolta dojechał do Mielca
Kin na kółkach jest ostatnio coraz więcej. W drugiej połowie maja wystartowało kino samochodowe na terenie Stalowni Praskiej w Warszawie. Na dobry początek wyemitowano „Pulp Fiction” Quentina Tarantino. Ceny biletów uzależniono od liczby widzów w aucie. Bilet dwuosobowy kosztował 50 zł, a za każdą kolejną osobę w samochodzie trzeba było dopłacić 10 zł. Zmotoryzowani kinomani mogli też wjechać na Stadion Wrocław. Na ekranie o powierzchni 1500 mkw. (podobno największym w całej Europie) puszczano filmy w technologii 4K. W czasie jednego weekendu można było obejrzeć thriller szpiegowski („Atomic Blonde”), horror („Dziedzictwo. Hereditary”) czy dokument muzyczny („Whitney”). Ceny: 40 zł (sam wjazd na seans), 65 zł (wjazd plus przekąski i napoje) i 100 zł (opcja z miejscem premium z najlepszą widocznością).
Kina samochodowe nie są domeną tylko wielkich miast. Istnieją w Radomiu, Rzeszowie, Stalowej Woli, Mielcu czy Przemęcie. Filmową trasę po Polsce, która ma w te wakacje zawitać w sumie do 30 miast, organizuje fundacja Klub Młodych Liderów. Bilety są do kupienia przez internet. I to widzowie decydują, jaką produkcję obejrzą w swoim mieście. Rozstrzygnięcie następuje w internetowym głosowaniu. Do tej pory zawsze wygrywało „Boże Ciało” Komasy. Organizatorzy proponują 15–20 tytułów, spośród których wybierane są dwa. Pierwszy seans zaczyna się o godz. 21.30, drugi – równo o północy, bo aby kino pod chmurką miało sens, musi się ściemnić.
– Byliśmy już w siedmiu miastach. W Rzeszowie zainteresowanie przerosło najśmielsze oczekiwania, bilety sprzedały się w godzinę i musieliśmy wygospodarować dodatkowy dzień na projekcje. Popyt na kino samochodowe jest ogromny, bo ludzie mają już dość siedzenia w domu w ukryciu przed koronawirusem. Mamy trochę problemów z repertuarem i nie jesteśmy w tym jedyni. Niestety dystrybutorzy nie zgadzają się na pokazywanie nowości kinowych, więc sięgamy po popularne produkcje z ubiegłego roku. Puszczamy też filmy nieograne albo niedostępne w internecie. Oferta jest zróżnicowana: horrory, komedie, kino familijne – wylicza Wiktoria Noga z fundacji Klub Młodych Liderów.
Pomysł na kino samochodowe podsunęła im pandemia. Grupa młodych ludzi z Mielca siedziała w domu przed ekranem komputera i oglądała kultowe filmy z Johnem Travoltą. Od słowa do słowa postanowili amerykańską ideę oglądania filmów zza samochodowej szyby znów przenieść na polski grunt. – Pytamy o zgodę urzędników, rozmawiamy z lokalnymi domami kultury. Jeśli samorządy się nie zgadzają, to głównie z powodu braku środków po kryzysie wywołanym pandemią. Bo takie kino to kosztowne przedsięwzięcie. Musimy zorganizować ekran, projektor, wynająć parking i zapłacić dystrybutorom za udostępnienie filmu. A oni bardzo podnieśli ceny. Trzeba dzielić się z nimi po połowie – dodaje Wiktoria Noga.
Projekt „Kino na b(l)oku” to rzecz wczesniejsza. Powstał w sierpniu 2003 r. w głowie Pawła Skya, plakacisty i animatora kultury z warszawskiego Bródna. Jego kino miało zbliżać ludzi z osiedla. Filmy wyświetlano na fasadzie międzywojennej „kamienicy Klotza” przy ul. Nieszawskiej 2. Pokazywano rozmaitości: japońskie reklamówki z Godzillą czy nieme filmy z muzyką na żywo. Na pierwszym seansie było ponad tysiąc widzów z całej Warszawy, a Wojciech Koronkiewicz nakręcił towarzyszący akcji reportaż „Tam, gdzie jest Bródno…”. – To nasze kino wakacyjne, sporadyczne, niecykliczne. Przez kilka lat zmienialiśmy lokalizację, ale teraz wróciliśmy na stare podwórko. Pokazy filmowe zostały wzbogacone o performance opowiadający o kosmosie. I przy okazji rewitalizacji osiedla na ul. Rembielińskiej urządzamy tzw. retransmisje z lądowania na Marsie. Na przełomie lipca i sierpnia szykujemy kolejną odsłonę „Kina na b(l)oku”. Mamy duże podwórko, więc nie ma obaw, że widzowie nie zachowają bezpiecznego dystansu – uspokaja Paweł Sky.
Kino w rozjazdach
Kino w plenerze jest stare jako sam film. Kiedy w 1895 r. bracia Louis i August Lumière skonstruowali kinematograf, przenośne pokazy stały się normą. Każdy przedsiębiorca kinowy miał przy sobie projektor z zapasem filmów i wyświetlał je przygodnym gapiom na jarmarkach czy w namiotach cyrkowych. W Polsce lat 40. czy 50. XX w. kina objazdowe, nazywane także ruchomymi świetlicami, miały nie tylko bawić, lecz także agitować, o czym między wierszami opowiada szlagier Perfectu „Objazdowe nieme kino”.
– Tuż po II wojnie światowej, w zapomnianych przez Boga wioskach, w Polsce C i D, Armia Czerwona i Ludowe Wojsko Polskie pokazywały obszarniczo zniewolonym chłopom, na prześcieradle rozwieszonym w stodole, rewolucyjny wynalazek, czyli kino – opowiada autor tekstu piosenki Bogdan Olewicz. – Oczywiście zwykle czarno-białe obrazy i często bez dźwięku. Długi czas egzystowały kina objazdowe, bo nie było stałych. Raz w miesiącu przyjeżdżał jakiś Gaz czy Lublin z ekipą i wyświetlał dla całej wsi przygotowany ideologicznie zestaw filmowy, kronikę wydarzeń z komentarzem, dodatek dokumentalny i najczęściej radziecką fabułę. W ten sposób usiłowano przekonać obywateli, że wprowadzanie lepszego systemu i nowego porządku jest konieczne, co nie odbywało się bez przeszkód...
Wysyp objazdowych kin na ziemiach polskich nastąpił w latach 1944–1947, kiedy polscy komuniści szykowali się do przejęcia władzy. Spędzana przed ekran miejscowa ludność oglądała dokumenty o zniszczeniu i odbudowie Warszawy, ziemiach zachodnich czy zdobyciu Berlina. W ten sposób przyszła władza tresowała obywateli przed udziałem w referendum „Trzy razy tak”, które na kilka dekad zadekretowało w Polsce socjalizm. Jak podaje Ewa Gębicka w artykule z „Kwartalnika Filmowego” (nr 4/1993), w czasie tamtej kampanii wyświetlono seanse w 581 miejscowościach z udziałem 236 tys. widzów.
Dużo takich kin funkcjonowało na Opolszczyźnie, prawie w każdej wiosce ludzie siadywali przed prowizorycznym ekranem i oglądali filmy. Całe wioski składały się na projektor, kupowały i urządzały sobie seanse. Dziś w sześciu miejscowościach na terenie województwa jest kino cyfrowe. Od 2015 r. działa też Opolskie Kino Objazdowe kierowane przez Bolesława Drochomireckiego.
Kilka lat temu w Krakowie, podczas jednej z edycji Forum Wokół Kina, wystąpiła prelegentka z Norwegii. Zapewniała słuchaczy, że budowanie kin w małych miejscowościach nie ma ekonomicznego sensu. Drochomirecki zapamiętał te słowa i kupił sobie trzy przenośne projektory: dwa multimedialne i jeden do obsługi filmów zapisywanych w formacie DCP (Digital Cinema Package). Jeździ po domach kultury, rynkach, amfi teatrach, festiwalach i wyświetla filmy.
– Poza Opolszczyzną objeżdżam Dolny Śląsk, odwiedzam lubuskie. Bywam na festiwalach w Sandomierzu i Świdnicy, mam za sobą projekcję w stołecznym Muzeum POLIN. W Oleśnie pod Opolem przyjeżdżam do szkoły, wygłaszam prelekcję, pokazuję film, a nauczyciele dostają gotowe scenariusze lekcji na jego bazie. Goszczę też w kinach studyjnych – opowiada Drochomirecki.
Jego objazdowe kino daje zwykle 10–20 projekcji w miesiącu. Dzień filmowy składa się z trzech seansów: bajki dla dzieci i filmów dla dorosłych. W kinach, domach kultury i innych tego typu instytucjach (o ile są otwarte) sprawa jest prosta: widzów łatwo policzyć, Drochomirecki dzieli się więc po połowie z dystrybutorem zyskiem z biletów. Jeśli wejście kosztowało 15 zł, oddaje 7,5 zł plus 23 proc. VAT. A za możliwość emisji filmu płaci około 500 zł. Sprawa komplikuje się w przypadku pokazów otwartych. – Duzi dystrybutorzy nie zgadzają się na puszczanie filmów w plenerze. Uważają je za obciach i tłumaczą, że reżyser nie wyraża zgody na wyświetlanie jego dzieła w niestandardowych warunkach. Albo dyktują zaporowe ceny. Kino pod chmurką ma tę wadę, że trudno doliczyć się widzów. Za udostępnienie filmu rozliczam się wtedy ryczałtem. Mali dystrybutorzy za taką projekcję biorą 500–700 zł – podaje właściciel Opolskiego Kina Objazdowego.
Drochomirecki za plenerowy pokaz inkasuje od samorządów 2–3 tys. zł. Z tego musi opłacić dystrybutora, paliwo oraz dwóch pracowników, którzy jadą na wskazane miejsce, rozstawiają projektor, nadmuchują ekran i czuwają, aby wiatr nie zakłócił seansu. Zabawa w objazdowe kino to spore koszty. Sam cyfrowy projektor DCP, który bez wymiany modułu puszcza wiązkę laserową przez 20 tys. godzin, to wydatek rzędu 200 tys. zł. Do tego trzeba doliczyć ekran (kolejne 10 tys. zł) oraz nagłośnienie. I mieć odpowiednio duży samochód do przewiezienia całego sprzętu. Na plenerach zarabia się latem, a w kinach studyjnych od jesieni do późnej wiosny, ale Drochomirecki musi mieć pewność, że na sali będzie komplet, bo dla 30 osób nie opłaca mu się wozić projektora.
Na razie wszyscy żyją pandemią, a poza tym idą wakacje, więc plenery są trendy. Co potem? To zależy od tego, czy publiczność masowo wróci do kin.
Multipleksy zostały w blokach startowych. Chcą się do otwarcia dobrze przygotować i ustalić termin restartu z dystrybutorami filmów