Nie ma żadnej „normalności”, jest zmienny ludzki los, a jego głęboko niestereotypowa przewrotność odbija się jak w lustrze w amoralnym pożądaniu
Dziennik Gazeta Prawna
DGP
To może być jeden z dziwniejszych reportaży, jakie przeczytacie w tym roku. „Trzy kobiety” amerykańskiej dziennikarki i pisarki Lisy Taddeo (przeł. Aga Zano) to próba uchwycenia czegoś bardzo trudno uchwytnego: specyfiki kobiecego pożądania. Dlaczego właściwie miałoby to sprawiać problemy, skoro mowa o powszechnych doświadczeniach połowy ludzkości? „Oto dziedzictwo setek lat przeżytych w cieniu męskiego spojrzenia: heteroseksualne kobiety często spoglądają na siebie nawzajem tak, jak patrzyłby na nie mężczyzna. (...) Z licznych przekazanych mi opowieści wynikało, że to inne kobiety mają nad nami większą władzę niż mężczyźni. To my, kobiety, wywołujemy w sobie nawzajem poczucie, że jesteśmy ciotkowate, puszczalskie, nieczyste, niekochane, za mało piękne” – wyjaśnia autorka. Innymi słowy, spory fragment sceny pozostaje niedoświetlony, a wiele emocji – niewyartykułowanych, objętych rozmaitymi tabu, zatrzaśniętych w okowach społecznej kontroli.
Książka, która początkowo miała być zbiorem historii o ludzkim pożądaniu („Spodziewałam się, że przyciągną mnie przede wszystkim opowieści mężczyzn”), zaczęła się zmieniać jeszcze na etapie pracy koncepcyjnej, ponieważ wyszło na to, że mężczyźni zwyczajnie przynudzają: „Historie mężczyzn zaczęły się ze sobą zlewać. Czasami koncentrowały się na długotrwałym uwodzeniu; innym razem uwodzenie kojarzyło się z urabianiem. Najczęściej jednak opowieści kończyły się rozdygotanym pulsowaniem orgazmu. Odkryłam też, że podczas gdy zapał mężczyzn gasł wraz z ostatnią salwą orgazmu, historie kobiet nierzadko dopiero się zaczynały. Zorientowałam się, że kobiety doświadczają takich samych zdarzeń w sposób złożony, piękny, a często podszyty przemocą”.
Jak wskazuje sam tytuł, jest to opowieść biograficzna z życia trzech kobiet – w różnym wieku, o różnym społecznym statusie. Maggie, dziewczyna z trudnej rodziny, miała jako 17-latka romans z nauczycielem, a ściślej: została przez niego dosyć toksycznie uwiedziona, a następnie porzucona. Po paru latach ciężkiej depresji próbuje sądownie zmazać z siebie piętno „nastoletniej ladacznicy”, wytaczając byłemu kochankowi proces o współżycie z nieletnią. Lina, prowincjonalna mieszczańska żona z dwójką dzieci, nawiązuje erotyczny kontakt z dawnym chłopakiem, obecnie prostodusznym robotnikiem z brzuszkiem, odkrywa, że straciła – emocjonalnie, seksualnie, życiowo – ponad dekadę i wpada w prawdziwy miłosny amok. Sloane, atrakcyjna, zamożna restauratorka w średnim wieku, tkwi ze starszym od siebie mężem w osobliwej relacji, w której on lubi patrzeć, jak ona uprawia seks z innymi facetami, a ona się na to bezwarunkowo godzi. Sloane – mająca za sobą skomplikowaną historię emocjonalnego chłodu ze strony rodziców oraz epizody anorektyczne i bulimiczne, obsesyjnie dbająca o formy i czynniki statusu – dowiaduje się o sobie dwóch rzeczy: że aby zaspokoić pożądanie, potrafi się dopuścić moralnego łajdactwa i że w sumie, ku własnemu zaskoczeniu, nie jest jej źle w niewoli „męskiego spojrzenia”.
Lisa Taddeo (przeł. Aga Zano), „Trzy kobiety”, Marginesy 2020

Między jasną a ciemną stroną mocy

Książka Taddeo nie wyważa drzwi do oświecenia – w swoich rozpoznaniach idzie ścieżką pracowicie od dekad wytyczaną przez feminizm, ale też nie o to tutaj chodzi. Pomysł na „Trzy kobiety” wiąże się z jednej strony z chęcią dotarcia do czytelniczek i czytelników, którzy nie sięgają po literaturę feministyczną – a już na pewno nie po liczne wykłady teorii feminizmu, z drugiej zaś – z pragnieniem uniknięcia nieznośnego tonu poradnikowo-coachingowego. Jest to więc reportaż zbudowany jak wielowątkowa powieść; tekst, który naśladuje schematy „kobiecej” prozy obyczajowej, nieustannie łamiąc jej pop-romantyczne decorum. Ma to, oczywiście, pewne konsekwencje: jak na historie o pożądaniu i miłości, wiele się tu mówi o cierpieniu i gniewie – ktoś przyzwyczajony do happy endów może mieć problem z pozytywną konkluzywnością tych historii. Niewykluczone, że z kolei odbiorcom i odbiorczyniom przywykłym do narracji reporterskich kością w gardle stanie nieustające, typowo powieściowe psychologizowanie, gdy mowa o motywacjach i działaniach bohaterek.
To są kwestie do przeskoczenia – tym, co w „Trzech kobietach” najwartościowsze, jest przyznanie kobietom prawa nie tylko do ekspresji pożądania, lecz także do popełniania błędów, do ponoszenia konsekwencji fatalnych wyborów, do egoistycznego szczęścia, do nałogów, do lawirowania między jasną a ciemną stroną mocy, do zemsty, do chodzenia pod prąd mód i trendów, do akceptacji – albo braku akceptacji – własnych i cudzych słabości. Ujmując to nieco inaczej: reportaż Taddeo, posługując się popularną formą, wykonuje radykalny gest zerwania z regułą, według której kobieta jest oceniana ze względu na swoją wyidealizowaną „normalność” o zewnętrznie narzuconych, wyśrubowanych kryteriach. Gówno prawda, mówi autorka, nie ma żadnej „normalności”, jest zmienny ludzki los, a jego głęboko niestereotypowa przewrotność odbija się jak w lustrze w amoralnym pożądaniu.
Taddeo robi w ramach literatury faktu mniej więcej to samo co w niezbyt niby pojemnej konwencji thrillera uczyniła Gillian Flynn, pisząc mroczne satyry na amerykańską sielankę: sarkastyczną „Zaginioną dziewczynę” czy duszne od traumy i chęci rewanżu „Ostre przedmioty”. Co więcej – pożądanie z tej perspektywy to nie tylko ani nie nade wszystko seks; w „Trzech kobietach” nie jest ono popędem, lecz nienasyconym pragnieniem, któremu się świadomie ulega; pragnieniem miłości, szacunku, akceptacji, przełamania barier klasowych, ale też władzy, kontroli, zatracenia się, cokolwiek narkotyczną i nieprzytomną wizją przyszłego szczęścia.

Znaleźli młotek, zgubili gwoździe

Przychodzą mi do od razu do głowy jeszcze dwie książki – tak się składa, że obie irlandzkie – które kręcą się wokół tych samych tematów. „O tym się nie mówi” Emilie Pine (przeł. Joanna Figiel, Cyranka 2020), zbiór autobiograficznych esejów, które przykładają idealistyczną miarę feminizmu do zwyczajnego życia samej autorki („Prawda jest taka, że męczy mnie już bycie feministką. Męczy mnie, że rozpoznawanie, zwalczanie i naprawianie skutków seksizmu to odpowiedzialność kobiet. Męczy mnie, że jest to tak konieczne i tak trudne”). U Pine liczy się bezwarunkowa szczerość niezależnie od tego, czy mowa o alkoholizmie ojca, bezpłodności, czy o doświadczaniu fizycznej i symbolicznej przemocy.
Tym, co łączy „O tym się nie mówi” z „Trzema kobietami”, jest jednak przede wszystkim fascynująca opowieść o mrocznej ścieżce dziewczęcego dorastania – o autodestrukcyjnym, dramatycznym buncie, któremu trudno przypisać oczywistą motywację w rodzaju niezaspokojonej tęsknoty za miłością, a łatwiej potraktować jako metaforę świata, do którego nie sposób się dopasować, świata, który generuje potężne przestrzenie społecznej pustki w egzystencjalnie najważniejszych dla człowieka obszarach.
Druga z irlandzkich książek to głośna powieść Sally Rooney „Normalni ludzie” (przeł. Jerzy Kozłowski, W.A.B. 2020). To z kolei stara historia w nowych dekoracjach: rzecz o mezaliansie, narracja miłosna o dwójce młodych ludzi (ona z wyższej klasy średniej, on z klasy robotniczej), którzy – by użyć dawnej, nieadekwatnej terminologii – wydają się sobie przeznaczeni, ale przez lata, krążąc wokół siebie, nie potrafią stworzyć długotrwałej relacji poza lojalną przyjaźnią. Powieść Rooney, cierpka i rzeczowa, doszukuje się źródła tych problemów w trudnych do przełamania społecznych barierach prestiżu – choć, co interesujące, w „Normalnych ludziach” to dziewczyna musi się uporać ze swoim klasowym wstydem wynikającym z uprzywilejowania, nie zaś chłopak z poczuciem niższości.
Ale to nie wyczerpuje tematu, bo nieukontentowani kochankowie, nawet pokonawszy te przeszkody, stają przed poważniejszym wyzwaniem – gdy oni byli zajęci dojrzewaniem (przy okazji: ścieżka dziewczyny znów okazała się znacznie bardziej mroczna i niejednoznaczna), otaczająca ich nowoczesność zagubiła gdzieś sensowne wzorce stałych związków. Kiedy wreszcie udało im się znaleźć młotek, zorientowali się, że przestały istnieć gwoździe.

Cyborg i (elitarna) wolna miłość

To raczej trafna diagnoza – świat Zachodu (nas w to wliczając) przechodzi szczególną transformację związaną, jak się przypuszcza, głównie z redefinicją tradycyjnych ról społecznych przypisywanych kobietom. Zmniejsza się liczba zawieranych małżeństw, a te zawarte częściej kończą się rozwodem. Ludzie formalizują swoje partnerstwo w późniejszym wieku. Odwlekają decyzję o posiadaniu dzieci. Rośnie armia singli.
Oczywiście można na to patrzeć dwojako: w tym, co jedni postrzegają jako cywilizacyjny kataklizm, drudzy widzą szansę na nowe rozdanie, w którym płeć i sankcjonowana tradycją dominacja nie będą tak istotnymi czynnikami. Gdzieś pobrzmiewa tu feministyczna utopia rodem z radykalnego „Manifestu cyborga” Donny Haraway z lat 80. zeszłego wieku: „Płeć cyborga przywodzi na myśl cudowną powtarzalność barokowych form paproci i bezkręgowców. (...) Esej ten należy odczytywać w świetle tradycji utopijnej fantazji o świecie bez płci. Może brakuje w nim genesis – początku – ale z pewnością jest to również świat bez apokalipsy, czyli końca. Inkarnacji cyborga nie towarzyszy obietnica ocalenia od potępienia wiecznego. (...) Cyborg z uporem i śmiałością poddaje się fragmentaryzacji, lubi ironię, pozwala sobie na intymność i perwersję. Pociągają go sprzeczne stanowiska oraz utopie, a poza tym nie grzeszy w jakimkolwiek sensie naiwnością. (...) Nie szuka drogi do raju, innymi słowy nie pragnie, żeby ojciec sfabrykował dla niego heteroseksualną towarzyszkę, aby w ten sposób dopełniony, mógł stać się częścią zamkniętej całości, miasta i kosmosu. Nie marzy on o wspólnocie opartej na modelu organicznej rodziny, nawet gdyby obyła się ona bez edypalnego scenariusza. Cyborg nie rozpoznałby nawet Rajskich Ogrodów” (przeł. Ewa Franus).
Na razie rozglądamy się, lekko zdezorientowani. Jak nowojorska dziennikarka Emily Witt, autorka reportażu „Seks przyszłości. Nowa wolna miłość” (przeł. Aleksandra Paszkowska, Krytyka Polityczna 2017). „Jestem heteroseksualną singielką. Gdy w 2011 r. obchodziłam trzydzieste urodziny, wciąż wyobrażałam sobie, że moje doświadczenie seksualne dojedzie kiedyś na jakąś stację końcową, zahamuje jak futurystyczna kolej jednoszynowa w Disneylandzie. Wysiadłabym, stanęła twarzą w twarz z inną ludzką istotą i oto zostalibyśmy na naszym ostatnim przystanku w życiu: w przyszłości. Nie wybrałam sobie stylu życia singla; miłość jest uczuciem rzadkim i często nieodwzajemnionym. (...) Moi znajomi wyrażają religijne przekonanie, że mnie też się kiedyś ona trafi, tak jakby wszechświat był każdemu z nas winien miłość, los, przed którym nikt nie ucieknie. (...) Rok lub dwa lata byłam z kimś, rok lub dwa lata – sama. Pomiędzy chłopakami czasem chodziłam do łóżka ze znajomymi. Po kilku latach wielu moich znajomych przespało się z innymi znajomymi, ja też. Zauroczenia zaczynały się i kończyły elastycznie. Od czasu do czasu znaczyły je wybuchy bólu i tymczasowego szaleństwa, ale w dużej mierze funkcjonowały pokojowo. Byliśmy jak dusze przemykające przez czyściec, kładące się po sobie jak uschłe liście, czekające na mosiężne trąby i marsz weselny eschatonu” – pisze Witt, która „w życia wędrówce, na połowie czasu/ straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi/ w głębi ciemnego znalazła się lasu” (Dante Alighieri, „Boska komedia”, przeł. Edward Porębowicz, cytat odrobinę zmodyfikowany), gdy zdała sobie sprawę, że miłość – ta znana z udomowionego romantycznego mitu – gdzieś się zapodziała.
Witt rozsądnie postanawia udać się w miejsce, gdzie bije obecnie globalny puls postępu: do San Francisco i Doliny Krzemowej. Naturalnie mit wolnej miłości z czasów kontrkultury trochę wyblakł, zwłaszcza od kiedy stało się jasne, że służył przede wszystkim zaspokojeniu niekoniecznie zdrowych męskich fantazji (poczytajcie choćby tragikomiczną powieść „Candy” Terry’ego Southerna i Masona Hoffenberga – wyszła w 2014 r. po polsku nakładem wydawnictwa Officyna w znakomitym przekładzie Macieja Świerkockiego – albo dowolne dzieje „rodziny” Charlesa Mansona), stąd tę „free love” w tytule książki Witt należy traktować z pewną ironią.
Ale „Seks przyszłości” stara się patrzeć z powagą na rozmaite trendy rodzące się we współczesnej Kalifornii: na aplikacje randkowe i erotyczne wideoczaty, na awangardową pornografię tworzoną przez kobiety reżyserki, poliamoryzm, „medytację orgazmiczną” próbującą oderwać doznania przyjemności erotycznej od kontekstu seksualnego. Czytając „Seks przyszłości”, nie można się jednak pozbyć wrażenia, że nie jest to opis drogi do egalitarystycznego wyzwolenia, ale zbiór szkiców na temat rozrywek nowej arystokracji: w tym nowym świecie nomadycznej, niezobowiązującej erotyki, w tej sztafecie przyjacielskiego seksu i gonitwie za nowymi doznaniami możesz uczestniczyć, jeśli jesteś członkiem technokratycznej klasy uprzywilejowanej. Dla plebsu pozostaje porno w internecie. Nawet wspomniane aplikacje randkowe nie oparły się tej hierarchizacji: istnieją już takie, do których dostęp jest limitowany (inaczej mówiąc: przy wirtualnym wejściu stoją selekcjonerzy), bądź bardzo słono płatne, tak aby elita nie musiała mieszać się z hoi polloi.

Ale nie z tobą

Ale skoro jesteśmy przy aplikacjach randkowych – w potocznym przekonaniu, wzmacnianym przez przekaz medialny (często w tonie moralnej paniki) są one, w połączeniu z powszechną dostępnością mediów społecznościowych i pornografii, wyrazem realizacji obyczajowej dystopii, w wyniku której dawne wzniosłe uczucia zostają sprowadzone do czegoś na kształt stoiska mięsnego w supermarkecie; i owszem, to prawda, że Tinder i jemu podobne apki rządzą się w praktyce obsługi logiką zakupów w czasach późnego kapitalizmu, ale prowadzone nad nimi badania społeczne wskazują, że są one odpowiedzią na zmianę cywilizacyjną, nie zaś jej przyczyną. Co więcej, związki zawarte online wcale nie sypią się łatwiej niż te zbudowane w realu, a pary, które poznały się w sieci, szybciej zawierają związki małżeńskie. Inna sprawa, że – przynajmniej w Stanach Zjednoczonych – 80 proc. samotnych osób heteroseksualnych deklaruje, że nie uczestniczyło w żadnej randce, nawet cyfrowej. Na aktywnego cyfrowego randkowicza przypada z kolei średnio pięć zrealizowanych spotkań rocznie – niekoniecznie zresztą kończących się seksem. Nic specjalnego.
Aplikacje randkowe mają jeszcze jedną ważną cechę: przy odpowiedniej konfiguracji w istocie są bezpieczniejsze dla użytkowników niż klasyczne spotkania tête-à-tête, zwłaszcza dla kobiet. Jak pisze Alana Massey w zgryźliwym felietonie „The Dickonomics of Tinder” (tłumacząc oględnie: „Siusiakonomia Tindera”) na amerykańskim portalu Medium.com: „Tak, kobiety używają Tindera, żeby chodzić do łóżka. Ale nie z tobą (...) Nikt nie jest w stanie zwrócić się do mnie bez mojej zgody, którą mogę wycofać za pomocą bezceremonialnego «Unmatch» w dowolnym momencie (...). Koniec z zamawianiem kobiet z dostawą do domu niczym jakichś paluszków z kurczaka (...)”. Prosty ruch palcem – przesunięcie profilu innego tinderowicza w lewo (wypad) albo w prawo (akcept) – daje użytkowniczkom potężną władzę. Być może: największą, jaką kiedykolwiek miały w relacjach damsko-męskich.
Jest o tym zresztą cała książka non fiction – „50 twarzy Tindera” Joanny Jędrusik (Krytyka Polityczna 2019), uroczo bezczelna, zabawna i autoironiczna opowieść o tym, jak świeżo upieczona rozwódka postanowiła zaleczyć depresję po rozstaniu randkowaniem online i odkryła, że istnieje coś na kształt świata równoległego do naszego, i że jest to świat nieco innej moralności i nieco innych obyczajów seksualnych, świat, w którym kobieta może żyć bardziej po swojemu, swobodniej kształtować swój szlak. A zarazem: że ów obcy świat to mimo wszystko nasz świat: dręczony przez smutek, poczucie pustki i ekstremalną samotność.