Krytyczne komentarze youtuberów i influencerów potrafią dziś zmusić producentów do wycinania całych scen z gotowych filmów, a nawet wymiany aktorów grających głównych bohaterów.
Zwiastun komedii „Jeż Sonic”, ekranizacji popularnej w latach 90. gry wideo, od dnia premiery 30 kwietnia obejrzano na YouTubie już blisko 36 mln razy. Ale prawie dwa razy więcej internautów oceniło go negatywnie niż pozytywnie. Filmowy wizerunek komputerowej postaci tak bardzo się nie spodobał w sieci, że zaledwie trzy dni po pojawieniu się trailera reżyser Jeff Fowler poinformował na Twitterze, że obraz zostanie poprawiony – tak, aby niebieski jeż bardziej przypominał wyglądem oryginał z japońskiej gry. Mówi się nawet, że będzie on wręcz identyczny jak w pierwowzorze. Ogłoszono też przesunięcie premiery obrazu o trzy miesiące (na 14 lutego 2020 r.). Wytwórnia Paramount najprawdopodobniej będzie musiała więc dorzucić jeszcze kilka milionów dolarów do i tak już niemałego budżetu (wynoszącego 90 mln dol.).
Jim Carrey, który w filmie gra rolę czarnego charakteru, skrytykował producentów za to, że ugięli się pod żądaniami widzów. Aktor stwierdził, że gdy ludzie skrzykują się w sieci, to nagle wszystkim wydaje się, że chcą dokładnie tego samego. Ale gdy już to dostają, dopiero wtedy zastanawiają się, czy faktycznie o to im chodziło. – Producent ratował się przed nadchodzącą katastrofą komercyjną. Film o jeżu Sonicu jest w znacznym stopniu adresowany do fanów postaci znanej z gier komputerowych, której wygląd de facto pozostaje taki sam od lat. Skoro redesign się im nie spodobał, nie było innego wyjścia, jak dokonać zmian – uważa Maciej Obuchowicz, który zajmuje się licencjonowaniem treści filmowych i ochroną własności intelektualnej. – Kiedyś branża korzystała głównie ze wsparcia grup fokusowych, oceniających produkcje na zamkniętych pokazach. Dziś to jednak za mało. W internecie liczy się liczba łapek w górę pod zwiastunem na YouTubie oraz komentarze influencerów. To przez nie coraz częściej zdarza się, że odbiorcy mają istotny wpływ na casting aktorów, ton filmu czy jego zakończenie – dodaje Obuchowicz.
Ale czy rzeczywiście producenci, którzy wydali już mnóstwo pieniędzy na stworzenie filmu, decydują się na wydanie kolejnych milionów tylko dlatego, że przeczytali trochę złośliwych komentarzy pod zwiastunem? Jak tłumaczy Maciej Obuchowicz, duże wytwórnie korzystają z wyspecjalizowanych agencji badających rynek, które śledzą liczbę i ton, w jakim utrzymane są wzmianki, komentarze, artykuły prasowe oraz wypowiedzi influencerów. Swoje wnioski przedstawiają potem producentom w formie skonsolidowanych raportów. Na ich podstawie widać wyraźnie, jakie są reakcje grupy, do której skierowana jest produkcja. I jakie można ponieść straty, jeśli nie będzie odpowiedniej reakcji.
Kiedyś branża korzystała głównie ze wsparcia grup fokusowych, oceniających produkcje na zamkniętych pokazach. Dziś to za mało. W internecie liczy się liczba łapek w górę pod zwiastunem na YouTubie i komentarze influencerów. To przez nie coraz częściej zdarza się, że odbiorcy mają istotny wpływ na casting aktorów, ton filmu czy jego zakończenie
Szczegółowa analiza sytuacji i wyjście z niej obronną ręką przez producentów stało się możliwe głównie za sprawą postępu technologicznego. Zwiastuny filmów na YouTubie trafiają do milionów potencjalnych widzów. A dzięki dystrybucji cyfrowej obrazów (np. w serwisach streamingowych) modyfikowanie gotowego materiału stało się łatwiejsze niż kiedykolwiek. Pod tym względem filmy zaczęły się upodabniać do gier komputerowych, których produkcja jest podatna na sygnały płynące od fanów. Dobrym tego przykładem jest trzecia seria gry „Mass Effect” z 2012 r., która od początku była chwalona za szerokie możliwości kształtowania fabuły. Dlatego też fani byli skrajnie rozgoryczeni tym, że miała ona trzy niewiele różniące się od siebie zakończenia. Odpowiadająca za produkcję firma BioWare niecałe cztery miesiące później udostępniła darmową, rozszerzoną wersję gry zawierającą dodatkowe sceny i dialogi w dotychczasowych zakończeniach oraz poszerzyła je o kilka nowych.

Operacje na żywym organizmie

Czasem modyfikacje dokonywane w gotowych filmach są kosmetyczne. HBO musiało poprawić odcinek ostatniego sezonu serialu fantasy „Gra o tron”, gdy widzowie zauważyli w jednej ze scen kubek kawy z kawiarni w Belfaście. Z kolei w 2015 r. wytwórnia Pixar zmieniła mały szczegół w animacji „W głowie się nie mieści”, aby dostosować ją do specyfiki japońskiego rynku. Chodziło o scenę, w której dziecko nie chciało jeść brokułów. Warzywa te zastąpiono papryką, gdyż japońskie maluchy... uwielbiają brokuły. Tego typu drobne ingerencje w gotowe produkcje dokonuje się zresztą od dawna. W filmie „Śnięty Mikołaj” z 1994 r. bohater podawał numer abonenta „1-800-SPANK-ME?”. Problem w tym, że po wydaniu filmu na kasetach VHS oraz LaserDiscach studio zaczęło dostawać listy i telefony od zdenerwowanych matek, których synowie zadzwonili pod wskazany numer i okazało się, że jest to prawdziwy seks-telefon. Niektóre stacje telewizyjne ratowały się, dubbingując film (numer telefonu zmieniono na „1-800-POUND"). Budząca emocje scena została ostatecznie usunięta w kolejnych wydaniach na DVD i Blu-ray.
Dziś opinie internautów potrafią skłonić twórców nawet do radykalnych przeróbek swoich produkcji. Gdy w 2016 r. film „Legion samobójców” był już praktycznie gotowy do wejścia na ekrany kin, wytwórnia Warner Bros zdecydowała się na zrobienie kosztujących miliony dolarów dokrętek. Miały one spowodować, że obraz będzie... zabawniejszy. Wszystko przez niezbyt udaną produkcję „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości”, którą studio wypuściło w tym samym roku. Widzowie uznali, że film jest zbyt poważny i nadęty. Za to bardzo spodobał im się brutalny, a jednocześnie bardzo prześmiewczy „Deadpool” konkurencyjnej wytwórni 20th Century Fox. Zmodyfikowany „Legion samobójców” zarobił co prawda 746 mln dol. przy 325-milionowym budżecie, ale nie zebrał pochlebnych opinii. Według agregatora recenzji Rotten Tomatoes krytycy wystawili filmowi średnią notę na poziomie 27 proc., zaś widzowie – 59 proc. Produkcji wytykano zwłaszcza niekonsekwencje w scenariuszu oraz chaotyczny montaż. – To się zdarza bardzo często. Tego typu pośpieszne operacje na gotowym produkcie rzadko kiedy dobrze się kończą – twierdzi Dawid Muszyński, redaktor naczelny serwisu naEKRANIE.pl.
Z tego też powodu trudno wróżyć sukces kolejnemu filmowi z serii „X-Men”, którego premierę pierwotnie zaplanowano na 13 kwietnia 2018 r. Kiedy w październiku 2017 r. do sieci wrzucono pierwszy zwiastun, sprawy zaczęły się komplikować. Trailer był utrzymany w klimacie horroru, co zachwyciło fanów. Problem w tym, że film... nie był horrorem – choć można było odnieść takie wrażenie po obejrzeniu zwiastuna. Był co najwyżej opowieścią z dreszczykiem dla nastolatków. Mleko się jednak rozlało i producenci postanowili ratować produkcję, dodając do niej bardziej „horrorowe” elementy, a jednocześnie pilnując, aby przekaz był odpowiedni dla kategorii wiekowej „od 13 lat”. Kiedy się dowiemy, czy ta sztuka się udała? Trudno powiedzieć. Film kilka razy zmieniał datę premiery i producenci nie zdążyli już z czwartym terminem – 2 sierpnia 2019 r. Dziś mówi się, że obraz pojawi się w amerykańskich kinach w kwietniu 2020 r., lecz wciąż nie jest to pewne. Wytwórnia 20th Century Fox straciła w międzyczasie prawa do franczyzy „X-men” na rzecz Disneya. Właściciela Myszki Miki poprawiona produkcja nie zachwyciła. Koncern zdecydował też, że bohaterowie filmu nie będą już nazywani mutantami, a nawet usunie z niego nawiązania do serii „X-men”, aby uwolnić się od ograniczeń wynikających z franczyzy i oczekiwań jej fanów.

Wybielić Azjatę

Zmiany w planowanych lub już gotowych produkcjach coraz częściej są też wymuszone oburzeniem opinii publicznej. Czasem jest ono podszyte poprawnością polityczną. Gdy ogłoszono nazwiska aktorów mających zagrać w reboocie serii „Hellboy” opartej na serii komiksów, fani wytknęli twórcom whitewashing, czyli „wybielanie” aktorów, którzy w pierwowzorze nie byli przedstawicielami odpowiedniej rasy. Postać majora Bena Daimio, wspólnika głównego bohatera, pierwotnie miał bowiem zagrać brytyjski aktor Ed Skrein. Rzecz w tym, że Daimio w komiksie jest Azjatą. A Skrein wygląda jak potomek stereotypowej angielskiej rodziny. W internecie zawrzało. Chcąc uniknąć eskalacji afery, aktor ogłosił, że rezygnuje z roli, mimo że podpisał już wcześniej kontrakt. Tłumaczył też, że przyjął propozycję, nie będąc świadomym pochodzenia etnicznego bohatera z pierwowzoru (ostatecznie zastąpił go amerykański aktor koreańskiego pochodzenia Daniel Dae Kim).
Producentom udało się tutaj rozwiązać problem na odpowiednio wczesnym etapie. Inaczej było w przypadku filmu „Nie otwieraj oczu” oraz serialu „Podróżnicy”, które wypuścił serwis streamingowy Netflix. Obie produkcje wykorzystały oryginalne zdjęcia z katastrofy kolejowej, do której doszło w 2013 r. w Lac-Mégantic w prowincji Quebec. Zginęło wtedy 47 osób. Platformie streamingowej zarzucono brak szacunku wobec ofiar, a kanadyjski parlament przyjął nawet uchwałę wzywającą serwis do usunięcia nagrania z wypadku, a także do jakiejś formy zadośćuczynienia dla mieszkańców miasteczka, którzy do dziś zmagają się z traumą z powodu tragicznej śmierci bliskich i sąsiadów. Przez dwa miesiące Netflix odpierał ataki, ale z powodu narastającego oburzenia w końcu się ugiął.
Amerykańska platforma miała jeszcze większe kłopoty w związku z bardzo drobiazgowo pokazaną sceną samobójstwa w serialu „13 powodów”, wyświetlanym od 2017 r. Niedługo po premierze psychologowie alarmowali, że może ona zostać wykorzystana jako instruktaż do tego, jak odebrać sobie życie. Zwracali uwagę, że w serialu samobójstwo jest przedstawione tak, jakby był to jeden ze sposobów na poradzenie sobie z upokorzeniem czy odrzuceniem przez rówieśników. Ponieważ w książce, na której oparto produkcję, bohaterka odebrała sobie życie poprzez połknięcie środków nasennych, psychologowie argumentowali też, że twórcy zmienili scenariusz na bardziej drastyczny tylko po to, aby lepiej wypromować swoje dzieło. Co więcej, w kwietniu 2017 r. czasopismo naukowe z dziedziny psychiatrii dzieci i młodzieży „Journal of the American Academy of Child and Adolescent Psychiatry” podało dane, według których w ciągu miesiąca po premierze pierwszego sezonu serialu liczba samobójstw wśród chłopców w wieku od 10 do 17 lat wzrosła o 30 proc. Netflix konsekwentnie odmawiał jednak wycięcia krytykowanej sceny. W maju 2017 r. ogłosił jedynie, że doda odpowiednie ostrzeżenie do każdego odcinka zawierającego drastyczne elementy. Dopiero w lipcu 2018 r., dwa miesiące po premierze drugiego sezonu, zdecydował się usunąć fragment ukazujący moment samobójstwa i powołał specjalny zespół doradczy złożony z ekspertów zajmujących się przeciwdziałaniem samobójstwom. Teraz każdy odcinek zaczyna się i kończy wypowiedziami aktorów, którzy przypominają, że serial jest fikcją, są w nim momenty kontrowersyjne, a jeśli ktoś boryka się z zaburzeniami, to powinien go oglądać i omawiać w towarzystwie opiekunów. Wyświetlane są również linki do strony ułatwiającej kontakt ze specjalistami. – Netflix jako globalny serwis z amerykańskimi korzeniami jest bardzo wyczulony na political correctness. Nierzadko chce być świętszy od papieża i szybko reaguje, gdy jakieś sceny lub postacie zaczynają budzić kontrowersje. Po prostu nie chcąc nikomu się narazić, wycina je ze swoich produkcji. W ten sposób ma pewność, że np. jego seriale będą oglądane przez możliwie najszerszą grupę odbiorców. Czasem niestety dzieje się to kosztem jakości treści czy wbrew intencjom twórców – wyjaśnia Maciej Obuchowicz.
Podobny kazus co z „13 powodami” miał miejsce w przypadku filmu „Zespół” z 1993 r. Produkcja zawierała scenę, w której futboliści kładli się na ruchliwej ulicy i czekali, aż będą ich mijać samochody. Wkrótce dołączali do nich kolejni zawodnicy drużyny, co miało pokazywać jedność zespołu. Kilka tygodni po premierze media zaczęły donosić o przypadkach nastolatków, którzy powtarzali wyczyn bohaterów filmów. W październiku 1993 r. podczas imitowania sceny jeden chłopiec zginął pod kołami ciężarówki, a drugi został poważnie ranny. Niedługo później wytwórnia Touchstone Pictures wycięła sekwencję z filmu, który jeszcze wtedy był wyświetlany w kinach.

Wymazać kłopotliwe gwiazdy

W wyjątkowych sytuacjach twórcy są nawet gotowi wyciąć z czekającej na premierę produkcji aktora, żeby ocalić tytuł przed falą oburzenia w mediach społecznościowych. Po tym jak Neymar, brazylijska gwiazda piłki nożnej, spotkał się z zarzutami o gwałt, Netflix w ramach prewencji po cichu usunął sceny z jego udziałem z serialu „Dom z papieru”. Gdy tylko sprawa się wyjaśniła, wycięte sceny przywrócono. Mniej szczęścia miał aktor Kevin Spacey, który z powodu zarzutów o molestowanie seksualne został nie tylko całkowicie odsunięty od roli Franka Underwooda w szóstym sezonie „House of Cards” (bohater został uśmiercony). Spacey’ego wycięto też z gotowego już filmu „Wszystkie pieniądze świata” w reżyserii Ridleya Scotta, w którym wcielił się w rolę słynnego Johna Paula Getty’ego. Ostatecznie zastąpił go Christopher Plummer, który część scen musiał odegrać na zielonym ekranie (wykorzystywanymdo obróbki obrazu), aby później „wkleić” go komputerowo do filmu. I była to chyba jedyna produkcja, której jakość nie ucierpiała na zmianach. A Christopher Plummer za swoją rolę otrzymał nawet nominację do Oscara.
Poprawność polityczna zaczyna też upominać się o starsze produkcje. Kilka miesięcy temu animatorzy Pixara usunęli z bajki „Toy Story 2” z 1999 r. scenę mogącą rodzić skojarzenia z aferą Harveya Weinsteina, hollywoodzkiego producenta, któremu grozi 25 lat więzienia za molestowanie seksualne. Chodzi o 20-sekundową migawkę wyświetlaną już po napisach, w której męska lalka o imieniu Stinky Pete proponuje dwóm Barbie rolę w kolejnej części animacji, wyraźnie dając im do zrozumienia, że będzie chciała czegoś w zamian.
Czy skoro wszystko można dziś wyedytować, zmienić i ulepszyć, twórcy coraz częściej będą ustępować pod naporem krytyki i niezadowolenia użytkowników social media? Czy też będą testować granice wrażliwości widzów i walczyć o swobodę artystycznej ekspresji? Zdaniem ekspertów w przypadku dużych produkcji kosztujących kilkadziesiąt milionów dolarów twórcy nie mają nic do gadania. – Jeśli nie finansują filmów z własnych pieniędzy, to producenci zawsze będą mieli ostatnie słowo. Mogą wyrzucać uznanych reżyserów z planu, jeśli produkcja pójdzie w złym kierunku. Albo zmieniać ton całego filmu czy wymieniać obsadę z powodu oczekiwań fanów – uważa Dawid Muszyński. – Oczywiście wszystko to robi się dla pieniędzy. Inwestorzy oczekują zysków i producenci muszą je im zapewnić. Jeśli film okaże się niewypałem, to inwestorzy wytkną palcem nawet komentarze na YouTubie, czy też to, co się w zwiastunie ludziom nie podobało. Dlatego lepiej wprowadzać zmiany wcześniej, trzymać wysoki kurs akcji i nie denerwować ani inwestorów, ani potencjalnych widzów. Umiejętność podsycania apetytów widzów to też bardzo pożądana umiejętność, a wpadki, takie jak przy filmie o Sonicu, są tego odwrotnością – tłumaczy Maciej Obuchowicz.©℗