Stańko, Komeda czy Urbaniak mieli słuchaczy na całym świecie. Młodzi polscy jazzmani mają talent, renomę, ale czy mają dla kogo grać?
Magazyn. Okładka. 19 lipca 2019 / Dziennik Gazeta Prawna
W środowisku jazzmanów krąży dowcip. Jeden z muzyków chwali się drugiemu: „Wydałem płytę”. „Super, a ile wydałeś?” – kolega pyta o nakład. „Niewiele – dom, samochód…” – słyszy w odpowiedzi. Przerysowane, ale jazzmanom, którzy nie mogą liczyć na tak liczne grono odbiorców jak muzycy grający pop, rap czy disco polo, nie jest do śmiechu. Chcąc się utrzymać na rynku, nagrywają płytę za płytą i koncertują, gdzie się da. Walka o przetrwanie miewa smutny finał: artysta daje koncerty, nie dostając honorarium.
Tak było w przypadku trasy „Polski Jazz 360 stopni”. Zaproszono artystów do klubów i domów kultury w całym kraju. Patronat nad wydarzeniem objęło Ministerstwo Kultury. Artyści wynegocjowali stawkę za konkretną liczbę występów, a mimo to część z nich nie otrzymała pieniędzy. Fundacja Polski Jazz tłumaczy, że zaległości wzięły się z nieprzyznania dotacji na drugą edycję projektu (mimo sukcesu ubiegłorocznej), a honoraria miały być pokrywane z ministerialnych środków. Koncerty zaczęły się na początku stycznia tego roku, choć decyzja, co z dofinansowaniem, nie przychodziła. Dopiero po wszystkim okazało się, że fundacja nie dostanie środków, o które wystąpiła. „Zapewniamy, że zaistniała sytuacja nie jest wynikiem nadużyć, a jedynie sprzężeniem niedoskonałości systemu grantowego oraz naszej naiwności” – czytamy w oświadczeniu.
– To niejedyna taka sytuacja w branży. Pewien klub zalega z płatnościami artyście za sześć koncertów, ale gdyby przyszło nowe zaproszenie, ten muzyk zagrałby tam po raz siódmy. Jazzmanom na scenie najbardziej szwankuje kręgosłup. Moralny kręgosłup. Jednocześnie mają mało pracy, więc godzą się na takie praktyki – komentuje jeden z menedżerów.

Polish happy jazz

Młodzi artyści wchodzą w trudną branżę. A jest ich na tyle sporo, że można już mówić o zalążku nowej sceny. Na jej nieformalnego lidera pasowano 24-letniego saksofonistę Kubę Więcka, który mieszkał i studiował w Danii, a za oszczędzone pieniądze jeździł m.in. do Londynu i Berlina, żeby grać z lokalnymi muzykami. Ton, timing i wyczucie rytmu szlifował, słuchając nagrań, zamiast czytać nuty – być może to go wyróżnia na tle muzyków o akademickich nawykach. – Lepiej umieć trochę mniej, a być bardziej kreatywnym – uważa Więcek, który stał się wschodzącą gwiazdą wznowionej przez Warner Music Polska kultowej serii „Polish jazz”. Komeda, Trzaskowski, Kurylewicz, Urbaniak, Namysłowski – to nazwiska stanowiące kiedyś o jej sile. Dziś może ich zastąpić m.in. Więcek. Mimo młodego wieku ma już na koncie dwie płyty – „Another Raindrop” i „Multitasking”. Krytycy doceniają łatwość, z jaką jego muzyka dryfuje od minimalizmu Steve’a Reicha do trip hopu spod znaku Massive Attack. Choć pojawiają się i takie głosy, że to mało odkrywczy „happy jazz”, łatwa muzyka do słuchania w radiu, nagrywana pod gusta szerokiego grona słuchaczy.
Z jazzem jako takim skończył inny młody reprezentant tego gatunku – Jerzy Mączyński. Studiował i w Danii, i w Hiszpanii, ale wypracował własny język. Płyta „Jerry &The Pelican System” – też wydana w serii „Polish jazz” – to koktajl popu, rocka czy country z suitą napisaną na bazie hinduskiej ragi. Dziś w muzyce liczą się emocje, więc Jerzy nie pisze utworów, ale „moody” (nastroje). – Urodziłem się w połowie lat 90. Moi rówieśnicy wyrywkowo konsumują muzykę przez Spotify i iTunesa, szybko się nudząc. Stąd każda moja kompozycja zawiera w środku kilka krótkich numerów. Żongluję kontrastami i sięgam po patenty ze świata muzyki popularnej, używając nawet brzmienia Björk – opowiada Mączyński.
Reszta młodych jazzmanów też nie próżnuje. P.Unity robi muzykę, w której słychać funk i hip-hop. Septet z Wrocławia Electro-Acoustic Beat Sessions (EABS) doszukuje się w jazzie słowiańszczyzny. Tomasz Chyła Quintet na ostatniej płycie „Circlesongs” żegluje w stronę muzyki chóralnej. A Łukasz Pawlik potwierdza, że fusion ciągle jest strawne, jeśli je doprawić odrobiną elektroniki i world music.
Najważniejsze – stworzyć własny styl. Krzysztof Komeda pogodził liryzm z ekspresją. Tomasz Stańko dął na trąbce w melancholijne tony, ocierając się o coś w rodzaju muzyki noir (album „TWET”). A Michał Urbaniak po wyjeździe do Ameryki tworzył ciekawe kolaże na styku polskiego folku z amerykańskim funkiem (płyty „Atma”, „Body English”). Młodzi mają szacunek do swoich wielkich poprzedników. Ale nie chcą stać w ich cieniu. Wolą robić rewolucje, jak choćby Wojtek Mazolewski, uznawany przez środowiskową radę starszych za gwałciciela jazzu. Bo grywał yass, sięgał po punk, tworzył mashupy (połączenie ze sobą dwóch różnych piosenek w jeden utwór), a ostatnio razem z Johnem Porterem zrobił płytę „Philosophia”, gdzie rock i jazz sypiają w jednym łóżku.
– W jazzie od kompetencji ważniejsze jest przeżywanie. Trzeba grać to, co się czuje, a nie to, co każą inni. Nie przejmuję się krytyką ludzi, którzy nawet nie słyszeli mojej muzyki, a zazdroszczą mi, że gram na Open’erze, a oni nie. Takimi występami uświadamiam, że muzyka nie ma granic. Wyważam kolejne drzwi i zachęcam młodych, aby poszli za mną. Droga wolna – mówi Mazolewski.
To nieprawda, że sukcesy Urbaniaka czy Stańki są nie do powtórzenia. Młodszy od nich o dwie dekady Włodek Pawlik dostał Grammy za „Night in Calisia”. A 37-letni Maciej Obara nagrał dla monachijskiego giganta ECM, gdzie wydają takie tuzy jak Keith Jarrett, Chick Corea czy Pat Metheny, album „Unloved”. Dobijanie się do drzwi wytwórni zajęło mu prawie dziewięć lat. – Dostanie się graniczy z cudem. Jestem z tego dumny. Artystycznie tylko zyskałem: tworzę bardziej złożone kompozycje, popełniam mniej błędów, wypracowałem własne brzmienie i mam zespół na światowym poziomie – wylicza korzyści Obara.
Kontrakt z zachodnim wydawcą lub nagroda o międzynarodowym znaczeniu buduje polskiemu jazzmanowi markę. – Musi cię docenić zagranica, wtedy będziesz się sto razy bardziej podobał na polskiej scenie. Przypadki Włodka Pawlika i Maćka Obary mówią same za siebie – komentuje gitarzysta jazzowy Marek Napiórkowski, który na ostatniej płycie „WAW-NYC” stworzył polsko-amerykański kwartet wzmocniony przez wybitnego saksofonistę Chrisa Pottera. Ale płyta z nowojorskimi muzykami jeszcze nie jest przepustką do światowej kariery.

Komeda do podpórki

Postrzeganie jazzu nie pomaga w promowaniu tej muzyki, która – jak wieść niesie – jest zrozumiała wyłącznie dla snobów i elit. Tomasz Stańko powtarzał, że jazz do końca lat 30. miał przeznaczenie stricte rozrywkowe. Ale po wybuchu II wojny światowej na właścicieli sal tanecznych nałożono wysokie podatki. Amerykański saksofonista Charlie Parker wymyślił więc nowy styl – bebop, który w odróżnieniu od królującego swingu cechował się szybszą frazą, skokową melodią i bogatszą rytmiką. Nie dało się przy tym tańczyć, ale dało się tego słuchać. Tylko że słuchali najwytrwalsi.
Stereotypom – jeśli jazz ma być elitarny, nie może być popularny – chcą położyć kres muzycy EABS. Zespół wrócił z Open’era, gdzie wieczorem w najlepszej porze zagrał półtoragodzinny koncert poświęcony reinterpretacji twórczości Krzysztofa Komedy. – Chodzi o dotarcie do ludzi w wieku 25–35 lat. Na pewno słuchacze EABS nie są bogatymi gośćmi, którzy przy drogim koktajlu snobują się na jazz. Ten zespół nie dostaje nawet propozycji koncertowych z takich miejsc – zapewnia wydawca grupy Sebastian Jóźwiak z Astigmatic Records.
EABS działa na pograniczu światów i to przyciąga publiczność. W składzie są ludzie z różnych środowisk: trębacz grał etniczny jazz, basista – metal, a pianista zaczynał od hip-hopu. – Wychowałem się na rapie lat 90. – przyznaje klawiszowiec Marek Pędziwiatr. – W samplach czuło się, że ten rap jest przesycony starym amerykańskim jazzem. Muzyka hiphopowa, pozszywana z różnych kawałków popkultury, pozwoliła mi odkrywać jazz.
Wspomina przy tym zasługi ciotki, która podarowała mu gramofon z płytami. A tam takie rarytasy, jak „Astigmatic” Komedy i „Blublula” Stanisława Sojki ze znakomitą grą pianisty Wojciecha Karolaka. – Usłyszałem przeróbkę kawałka Johna Coltrane’a „Naima” i nastąpił magiczny moment. Zacząłem imitować dźwięki z płyty na domowym pianinie – wspomina Pędziwiatr.
Da się grać jazz, nie mając jazzowych nawyków i korzeni, ale kanon wypada poznać. Dlatego pierwsza płyta EABS poświęcona była twórczości Komedy. Album w hołdzie temu artyście nagrał też Obara. A Mazolewski pod wpływem „Winobrania” Zbigniewa Namysłowskiego przygotował własne „Grzybobranie”. – To bazowanie na znanych nazwiskach nie jest inspiracją, tylko premedytacją. Jeśli nie wiesz, co masz zagrać, zagraj Komedę, bo dzięki niemu wypłyniesz. To marketing – patrzy na to zjawisko ze sceptycyzmem organizator koncertów z dużym doświadczeniem w branży.

Sto tysięcy za spotkanie z bogiem

Marketing jednak to podstawa. Kto umie się wypromować, będzie miał więcej propozycji grania, choć stawki dla jazzmanów bez statusu środowiskowej gwiazdy nie są wysokie. – Jest niepisana zasada w branży, że minimalna stawka w klubie dla zespołu wynosi 300 zł na głowę. W domach kultury, które są dofinansowywane, płaci się po 600–700 zł. A jeśli w kapeli jest wokalistka, zwykle dostaje o ok. 200 zł więcej niż instrumentalista. U mnie są dobre pieniądze. Za występ duetu płacę 3 tys. zł na czysto do podziału, dodatkowo zapewniam nocleg. Ale dojazd i wyżywienie artyści muszą pokryć z własnej kieszeni – mówi jeden z menedżerów.
Jeśli chodzi o zarobki, to na tle reszty kontynentu Polska nie wypada źle. Kuba Więcek mówi, że w Danii z jazzu trudno wyżyć. – Żeby zarobić pensję kasjera w supermarkecie, duński muzyk musi zagrać ok. 10 koncertów w miesiącu. Tylko że tam jest niewiele klubów i jeszcze mniej festiwali, na których można się pokazać. Topowy jazzman w Kopenhadze dorabia zatem, dając lekcje. Jedynie garstka utrzymuje się z grania – przekonuje.
Poza tym w Danii na koncerty przychodzą głównie muzycy i coraz mniej młodych ludzi. A w Polsce czołowi artyści nie muszą się martwić o frekwencję na sali. Duńczycy mają jednak silne zaplecze w postaci państwowego mecenatu, który nosi parasol ochronny nad głowami twórców. – Jest taka instytucja jak Jazz Danmark, która zapewnia muzykom dofinansowanie do koncertów, opłaca przeloty, gdy ruszają w trasę czy organizuje przeglądy showcase’owe, zapraszając ludzi z branży z całego świata. Tego w Polsce brakuje – przyznaje Więcek.
Zespół Obary ma w składzie najlepszych skandynawskich jazzmanów, więc polski rynek zrobił się dla niego za wąski. Może nie gra więcej niż dotychczas, ale gra za więcej. – Ten zespół nigdy nie był tani w utrzymaniu. Koledzy dolatują z Norwegii, a to generuje koszty. W dodatku tam żyje się na wyższym poziomie niż u nas. Koncertujemy za stawki europejskie, które nie odbiegają od polskich – ucina Obara.
Trudno o uśredniony taryfikator stawek. Jeśli muzyk ma agenta, zarobi więcej. Jeśli nie ma – nierzadko klepie biedę. Zdaniem znawców branży, europejskie trio dostaje co najmniej 2 tys. euro za występ. Rozpoznawalny polski muzyk o zasięgu wykraczającym poza skalę jazzową nie schodzi poniżej 10 tys. zł. A największe gwiazdy z czasów pionierskich, dziś doskonale znane z mediów, inkasują nawet 50 tys. zł. – Keith Jarrett oficjalnie bierze za koncert 100 tys. dol. Chyba że ktoś da więcej. Dużo? Za kontakt z bogiem można tyle zapłacić – śmieje się osoba dobrze znająca realia rynku.

Jedna płyta drugiej fali

Na polskim rynku funkcjonuje niemało wydawnictw, które mają w ofercie jazzowe tytuły. Poza „Polish jazzem” jest m.in. GAD Records archiwizujący niemal całą twórczość Jerzego Miliana. Działa Lado ABC skupione wokół środowiska Mitch & Mitch i na promocji muzyki niezależnej. Są też pomniejsi gracze, jak Alpaka Records wyławiająca perełki gdańskiej sceny improwizacyjnej czy założone przez Mikołaja Trzaskę – filara sceny yassowej – Kilogram Records. Ponad 140 tytułów w katalogu ma wytwórnia ForTune, która katapultowała do światowej ligi Macieja Obarę.
– Trudno powiedzieć, że mamy stajnię artystów. Artyści chodzą własnymi drogami. Współpracowaliśmy z muzykiem, któremu wydaliśmy pierwszą płytę, a on z materiałem na drugą poszedł do innej wytwórni, natomiast trzeci album wydał znów gdzie indziej i zapytał, czy możemy go dystrybuować. Na rynku panuje chaos organizacyjny. Zniknął podział na artystów, wydawców, menedżerów. Muzycy sami sobie wydają płyty, które później rozdają znajomym. Brakuje korelacji między premierą albumu, trasą koncertową i promocją w mediach – uważa Witold Zińczuk, redaktor naczelny ForTune.
W dobie powolnego wymierania rynku fizycznych nośników, wydawanie płyt – zwłaszcza z muzyką jazzową, która uchodzi za niszową – zakrawa na robienie dobrze głównie koneserom i kolekcjonerom. Dlatego jazzowi wydawcy nie szarżują z nakładami. – Trudną do sforsowania barierą jest sprzedaż tysiąca egzemplarzy – mówi Zińczuk. – Taka jest mniej więcej chłonność rynku. Jeśli całość się sprzeda, pijemy szampana. Zdarzały się pojedyncze strzały, że przebiliśmy magiczną granicę 5 tys. egzemplarzy, ale to były wyjątki potwierdzające regułę.
Te 5 tys. sztuk ma prestiżowe znaczenie. Według regulaminu przyznawania fonograficznych wyróżnień przez Związek Producentów Audio-Video (ZPAV) to absolutne minimum, za które artyści jazzowi, bluesowi, folkowi i wykonujący muzykę źródeł otrzymują Złotą Płytę. W 4 tys. egzemplarzy rozszedł się premierowy album EABS „Repetitions (Letters to Krzysztof Komeda)”, choć połowa nakładu znalazła nabywców za granicą. W każdym razie obyło się bez dużej promocji. – Sprzedawaliśmy głównie przez zaprzyjaźnione małe sklepy muzyczne, internet oraz na koncertach. Najnowszą płytę „Slavic Spirits” wydaliśmy w 8 tys. egzemplarzy i nakład powoli się wyczerpuje. A od premiery nie minęły dwa miesiące – cieszy się wydawca Sebastian Jóźwiak.
Debiutancki album Kuby Więcka do tej pory sprzedał się w nakładzie 2,5 tys. sztuk. Drugiej płyty zeszło na razie tysiąc kopii, ale zaraz do sklepów trafi kolejne tyle. Marek Napiórkowski wydaje płytę średnio raz na rok. Śmieje się, że do sprzedażowego poziomu hip-hopu nie doskoczy, ale z każdą płytą jedzie w trasę koncertową i nie notuje strat. Już ma zaklepane dwie dwutygodniowe trasy promujące najnowszy album „Hipokamp”, który ukaże się jesienią.
Zdarzają się ciekawe artystycznie pomysły, ale biznesowo zupełnie nietrafione. Tak było z płytą „Warsztat dźwięku” kwartetu Mateusza Pliniewicza, która ukazała się pod szyldem „2 Fala Polskiego Jazzu” i pod patronatem Polskiego Radia. Miała wyjść cała seria i wykreować nowych Komedów, Stańków i Namysłowskich, ale poprzestano na jednym tytule. – Liczyliśmy, że publiczne radio zadba o lepszą promocję. Coś się sprzedało, ale to były śladowe ilości. Takie projekty nie mają racji bytu. Brakuje sponsorów, a w wytwórniach zamiast pasjonatów rządzą księgowi. Jak się sprzeda 500 sztuk na kompakcie, to wychodzi się na zero – wyjaśnia jeden z inicjatorów niedoszłej serii. Sprzedaż sklepowa albumu „Circlesongs” kwintetu Tomasza Chyły też idzie słabo. – Ale na koncertach dużo lepiej – zapewnia artysta. – Bywają występy, na których jest 100 osób, a jedna trzecia kupuje sobie po egzemplarzu płyty na pamiątkę. Czujemy, że nasza publiczność rośnie.
Wchodzę na fanpage kwintetu na Face booku. Licznik polubień w okolicy 2,5 tys. fanów. Nie jest to oszałamiająca statystyka, ale niezły kapitał początkowy. Chyła z kolegami grają i na małych scenach (Biłgoraj, Ełk, Kraśnik), i na dużych festiwalach (Przystanek Woodstock). Nie byłoby zaproszenia od Jerzego Owsiaka, gdyby nie aktywność zespołu w mediach społecznościowych. – Nasza menedżerka przez rok zabiegała, abyśmy dołączyli do woodstockowego programu. Wiemy, że organizatorzy festiwalu skanowali naszą działalność na Facebooku, YouTubie i w różnych portalach streamingowych. To dało nam do myślenia – opowiada Chyła. I zastanawia się, czy nazwa Tomasz Chyła Quintet jest odpowiednia. Czy nie kojarzy się za bardzo z niszowym projektem.

Kanapowa publika

Prawdziwym poligonem doświadczalnym są koncerty. I zarazem testem, czy ktokolwiek tej muzyki chce słuchać. Kłopot w tym, że ubywa miejsc, gdzie przychodzą ludzie, aby rozkoszować się jazzem. – Blue Note w Poznaniu, 12on14 w Warszawie, Jazz Cafe w Łomiankach, Papaya w Ełku, Teatr Stary w Lublinie – Marek Napiórkowski na palcach jednej ręki wylicza kluby, w których jazz nie jest jeszcze passé. – Kiedy 20 lat temu zaczynałem grać, mnóstwo młodzieży przychodziło na koncerty. Ta muzyka była elementem snobizmu studenckiego. A dziś na juwenaliach króluje disco polo. To przerażające, że kiczowata muzyka słuchana niby dla jaj jest dziś bezkonkurencyjna.
Tylko zdziesiątkowana cyganeria pozostaje wierna jazzowi, godząc się na płatny dostęp do kultury wysokiej. W klubie 12on14 ceny biletów rosną wraz z renomą wykonawcy. Wstęp na koncert młodego artysty Michała Wróblewskiego kosztował 40 zł. Na bardziej rozpoznawalnych jazzmanów – Tomasza Chyłę czy Jerzego Małka – już 85–95 zł. Fani Leszka Możdżera musieli zapłacić po 200 zł. Z kolei możliwość posłuchania zagranicznych gwiazd – Terence’a Blancharda za 340 zł i Johna Scofielda za 400 zł – to już atrakcja dla klienta z grubym portfelem. Niektóre koncerty się wyprzedają, inne są odwoływane. Dla porównania – górny pułap cenowy za koncert EABS wynosi 50 zł.
Można powiedzieć, że w 12on14 cena biletów zawiera opłatę klimatyczną. Bo liczy się nie tylko samo obcowanie z muzyką, ale też atmosfera miejsca. Szef klubu nie ukrywa, że organizuje koncerty także dla własnej przyjemności. To nie tyle biznes, ile kaprys rentiera. – W ciągu 4 lat zorganizowaliśmy ponad 1,5 tys. wydarzeń artystycznych, które sfinansowane zostały z funduszy własnych oraz z wypracowanych środków. Ani razu nie skorzystaliśmy z dofinansowania miasta, Ministerstwa Kultury lub innych instytucji państwowych – zapewnia Tomasz Pierchała, dyrektor artystyczny 12on14, gdzie często grywał Kuba Więcek.
Choć popyt na jazz jest umiarkowany, moi rozmówcy nie siedzą bezczynnie. Marek Napiórkowski zagrał cztery trasy obejmujące 34 koncerty w ramach promocji płyty „WAW-NYC”. Kwintet Chyły w ciągu trzech lat dał ponad 100 koncertów. Kuba Więcek tylko w ubiegłym roku zagrał w sumie około 120–150 razy, ale poza swoim trio udziela się jeszcze w kilku innych projektach. Pytam, co ludzie pod sceną sądzą dziś o jazzie.
Chyła: – Podchodzą i mówią: „Nie rozumiemy tego, co gracie, ale to jest tak żywiołowe i intensywne, że nas porywa”.
Mazolewski: – Są w szoku, że gramy z większym przytupem niż Metallika. A dotąd bali się chodzić na koncerty jazzowe.
Mączyński: – Ostatnio graliśmy na Bulwarach Wiślanych plenerowy koncert i ludzie lgnęli jak ćma do światła. Chyba przypadły im do gustu moje moody.
Pędziwiatr: – Usuwamy krzesła na koncertach, aby nie było bariery architektonicznej między nami a publiką. Ludzie mogą potańczyć, pobujać się i strach przed muzyką ustępuje.
Pytanie, czy na polskim jazzie da się zarobić? ForTune nie przynosi krociowych zysków. Płyty kupują pasjonaci, smakosze muzyki. Zdaniem Witolda Zińczuka już jest ich mało, a będzie coraz mniej, ale nawet dla tej kanapowej publiki warto się starać. – To jest działalność długodystansowa – podkreśla. – Kiedyś zapytano Mao Zedonga, co sądzi o rewolucji francuskiej. Zastanowił się chwilę i odparł: „Za wcześnie, by wyrokować”. To samo można powiedzieć o naszej działalności i przyszłości jazzu – dodaje. ©℗