Są znani, lubiani i słuchani, a ich piosenki nuci pod nosem przeciętny Polak. Mają rękę do przebojów, ale gdy zakładają własny biznes, wielu z nich nabiera przekonania, że nie ma głowy do interesów
Magazyn DGP 7 grudnia / Dziennik Gazeta Prawna
Końcówka wakacji 2016 r. Trwa kampania promocyjna płyty „Bastet” piosenkarki Joanny Klepko, która po nagraniu singla „My Słowianie” zaistniała w świadomości słuchaczy jako Cleo. Nagrany z raperem Donatanem utwór stał się przebojem, pojechał na Eurowizję i choć w europejskim konkursie piosenki nie przebił się do ścisłej czołówki, katapultował wokalistkę na wyżyny przemysłu muzycznego w Polsce. „Bastet” ukazało się dwa lata po potrójnie platynowym albumie „Hiper/Chimera”, więc nagranie premierowych piosenek było ruchem ekonomicznie uzasadnionym i – biorąc pod uwagę rosnący elektorat Cleo, której oficjalny profil na Facebooku obecnie lubi ponad 1,2 mln użytkowników – społecznie pożądanym.
Równolegle z wydaniem nowego albumu artystka promowała otwarcie klubu na warszawskim Powiślu. Można było odnieść wrażenie, że świadoma sezonowej popularności chce ją szybko zdyskontować. „Klub jest podziękowaniem dla ludzi, dzięki którym powstała płyta «Bastet»”. „Otwieram go z myślą o swoich koncertach i występach różnych gości”. Tyle ogólników usłyszałem wtedy od Cleo. W mediach pojawiły się zdawkowe relacje z otwarcia lokalu, o którym nikt – poza paroma dziennikarzami – na Powiślu nie słyszał.
Co najbardziej zniechęca artystów do biznesu? Krzysztofa Skibę – groszowe zyski. Romuald Lipko narzeka na państwową biurokrację. Zgadza się z nim Piotr Rubik
Minęły dwa lata. Dzwonię do osoby z otoczenia piosenkarki i pytam, co z tym klubem. Dowiaduję się, że istniał tylko teoretycznie – na potrzeby promocyjne płyty „Bastet”. Cała opowieść o biznesie wokalistki to podręcznikowy humbug z kursów dla przyszłych specjalistów ds. marketingu i reklamy.
Inwestowanie pieniędzy w działalność spisaną na straty to nie sztuka – to nauczka, aby nie mylić prowadzenia zespołu z prowadzeniem firmy. Wyjść na scenę, zagrać, zaśpiewać i pozdrowić publiczność ma się nijak do zarządzenia, planowania, pisania sprawozdań finansowych i rozmów z kontrahentami, którzy żądają konkretów, a nie estradowych bon motów. A rozpoznawalność Cleo nie dawała gwarancji powodzenia w biznesie.
Próbowało wielu. Michał Wiśniewski z zespołu Ich Troje najpierw stracił na stołecznym klubie Extravaganza, później nie powiodło mu się z domem mody Xavier Fabienne i butikiem w Warszawie – był ponad pół miliona złotych na minusie. Andrzej Piaseczny na początku XXI w. otworzył w Krakowie pub Soho, ale gdy po roku go sprzedawał, jego konto schudło ponoć o około 150 tys. zł. Na biznesowej ścieżce krótko wytrwała Martyna Jakubowicz, która po czterech latach zamknęła wrocławski klub Gumowa Róża, tracąc dużo czasu, pieniędzy i nerwów na batalie z urzędnikami. Lepiej powiodło się Zbigniewowi Hołdysowi, który po rozstaniu z Perfectem – już w wolnorynkowej Polsce – prowadził przez kilkanaście lat w centrum Warszawy sklep z instrumentami muzycznymi, zamknięty dopiero z końcem 2007 r., ale tylko dlatego, że tę miejscówkę upatrzył sobie bank. Dziś Hołdys patronuje klubowi Chwila, który prowadzi jego syn Tytus. Mimo przeprowadzki wymuszonej przez dewelopera, Chwila szybko znalazła sobie inny atrakcyjny lokal. Przypadek Hołdysa to wyjątek potwierdzający regułę, że prowadzenie dochodowej firmy jest trudniejsze od liderowania popularnej kapeli.
– Żadnemu artyście w Polsce nie udał się wielki biznes – ocenia Krzysztof Skiba, frontman Big Cyca, którego wizerunek pojawił się kiedyś na etykiecie Oranżady PRL. – Co przedsięwzięcie, to widowiskowa klęska, za którą ciągną się długi. Jesteś znany, masz knajpę, to wszyscy chcą, żebyś im stawiał. A jak odmówisz, obrażają się i więcej nie przychodzą. Lepiej prowadzić własne studio nagrań, bo na to jest popyt, a poza tym to działalność związana z branżą muzyczną. Ale często artyści robią za słupy ogłoszeniowe, kiedy niedoinwestowani biznesmeni wyciągają od nich kasę na niepewny interes. Albo sami biorą się za coś, o czym nie mają zielonego pojęcia. To są inne talenty – do robienia biznesu i pisania piosenek.
Po co więc ryzykować reputację, dorobek i wizerunek? Może to żadne ryzyko, tylko przeświadczenie, że skoro umiem stworzyć i wylansować hit, który nucą miliony, mogę wypromować dowolny produkt, który kupi moja publiczność?

Albo hazard, albo happening

Co łączy Behemotha, Ober schlesien, J.D. Overdrive, Alcoholicę i CETI? Każdy z tych zespołów wykonuje muzykę metalową różniącą się procentowym udziałem hałasu w piosenkach. Tak jak napoje wyskokowe, które mają mniej lub więcej zawartości alkoholu. Jest jeszcze jedno podobieństwo – kapele te firmują własny wyrób piwny. Alcoholica kusi jasnym, niefiltrowanym lagerem produkowanym przez Browar Staropolski. Behemoth poleca piwo Sacrum – jasne w stylu belgijskim z dodatkiem australijskich chmieli. A Oberschlesien warzy ciemne, gładkie, lekko słodkie z dodatkiem hawerfloków (po śląsku – płatków owsianych). Napój z pianą i goryczką sygnowany nazwą zespołu lub tytułem najnowszej płyty jest frajdą głównie dla fanów. Bo o ile Alcoholica prowadzi ogólnopolską sprzedaż, o tyle J.D. Overdrive przy okazji promocji płyty „The Kindest of Ales” wypuściło na rynek tylko 2 tys. butelek piwa etykietowanego grafiką z okładki płyty. Wężowe – serwowane przez CETI – też miało raczej za zadanie wypromować album „Snakes of Eden” oraz trasę koncertową, niż konkurować z dużymi koncernami o dostęp do gardeł piwnych smakoszy.
Swoje piwo miał także Big Cyc, i to nawet w trzech odmianach: ciemne, jasne i pszeniczne. Miał, bo to już pieśń przeszłości. Muzycy zachęceni tym, że na ich koncertach schodzą rekordowe ilości piwa, postanowili wyprodukować własną markę, ale okazało się, że sprzedaż alkoholu należącego do Big Cyca jest odwrotnie proporcjonalna do sprzedaży jego płyt i biletów na koncert. – Naszego piwa nie można było niemal nigdzie dostać – wspomina Krzysztof Skiba. – Fani zasypywali nas pytaniami, gdzie mogą je kupić. Trafiło do sprzedaży detalicznej raptem do tysiąca sklepów na całą Polskę, ale nie do dyskontów. A tam, gdzie było, nie schodziło. Pewnie także z powodu ceny – od 4,5 do 6 zł za butelkę. Bo ono było wyłącznie butelkowane.
Rockman zapewnia, że nikt w zespole z powodu słabego zbytu nie miał kaca moralnego. Big Cyc potraktował ten biznes z przymrużeniem oka. Jak wakacyjną przygodę. Browar, który uwarzył mu piwo, sam wyszedł z taką inicjatywą. Udział Skiby i spółki w całym przedsięwzięciu był symboliczny – sprowadzał się do napisania dykteryjek na piwne etykiety. – Wstrzeliliśmy się w modę na piwa kraftowe i lokalne – kontynuuje Skiba. – Nasze piwo miało dobre opinie wśród smakoszy i blogerów. Niektórzy śmiali się, że recenzje browaru były lepsze od recenzji niektórych naszych płyt. W każdym razie potraktowaliśmy ten wyrób jako ekskluzywny gadżet dla fanów; taki jak kubek czy koszulka. Mieliśmy swoje piwo, bo wypadało je mieć, ale gdybym miał podliczyć, ile z tego zarobiliśmy, to powiedziałbym, że wystarczyło na słone paluszki i butelkę whisky.
A już zupełnie serio twierdzi, że wyszli na zero. Choć więcej trunku rozdali, niż sprzedali. Frontman Big Cyca przyznaje, że problemem było wprowadzenie towaru do sprzedaży w dużych sieciach handlowych, które dusiły producenta, aby jak najniżej schodził z ceny. W konsekwencji zarobek był śmiesznie niski. Skiba przypomina, jak „dał kiedyś twarz” na etykietę Oranżady PRL. Napój wzięło około 300 sklepów, a sam muzyk zarobił ledwie 10 gr od sprzedanej butelki.
Pytam Skibę, jak to możliwe, że taki showman jak on nie spowodował spożywczego sukcesu piwa firmowanego przez Big Cyc. – Jestem za miękki w negocjacjach – twierdzi. – Nie ukończyłem kursu cwaniactwa i kombinatorstwa. Trzeba mieć żyłkę do hazardu i inną mentalność. Być rekinem finansjery, a nie biznesową płotką. Zrobiliśmy happening, bo nie znamy się na robieniu interesów.

Wódka Suflera dla sentymentalnych

Twórca przebojów Budki Suflera Romuald Lipko w biznes alkoholowy zaangażował się na poważnie. I wpompował w ten pomysł prywatne pieniądze. Niemałe, bo – jak sam wspominał w wywiadach – kosztowało go to około miliona złotych. Na początku ubiegłego roku – dwa lata po tym, jak Budka Suflera oficjalnie zakończyła działalność – na rynku pojawiła się wódka „Jolka, Jolka, pamiętasz” promowana jako towar z wyższej półki. Za 0,7 litra trzeba było zapłacić ok. 50 zł, a za butelkę w pamiątkowym opakowaniu – nawet dwa razy drożej. Poza czystą wódką na rynek trafiło także jej sześć smakowych odmian. Wyszło też piwo jasne „Za ostatni grosz”. Nazwy produktów Romualda Lipki pochodzą od tytułów jego największych przebojów.
Kompozytor starannie przygotował się do biznesu. Założył firmę Muzyczne Alkohole. Zapewniał też, że dobrze zbadał rynek, zanim zabrał się za produkcję, a dobór odpowiedniej receptury został poprzedzony wykonaniem licznych testów. Wódka pojawiła się w sprzedaży w sieci hurtowni Makro, skąd dystrybuowano ją do mniejszych sklepów i lokali gastronomicznych. Trafiła do branżowych sklepów Alkohole Świata, na lotniska oraz nawet za ocean jako polski towar eksportowy, o co zadbała fabryka Polanin ze Środy Wlkp., która specjalizuje się w sprzedaży trunków na rynku amerykańskim.
– Nie chodziło o zdyskontowanie popularności – zapewnia Romuald Lipko. – Od początku zainwestowałem w produkt premium, w lepszą wódkę, która idealnie się nadaje do wypicia drinka ze wspomnieniami. Pomyślałem o klientach, którzy wychowali się i wyrośli na pewnym sentymencie i lubią celebrować wspólne przeżycia.
Na temat spraw biznesowych były lider Budki Suflera dziś nie chce się rozwodzić. Ludzie z branży muzycznej mówią oględnie, że Lipko przejechał się na sentymencie Polaków. O ile jego przeboje ani trochę się nie starzeją i do piosenkowej „Jolki” wciąż wielu Polakom bardzo tęskno, o tyle trudno jest zarządzać społecznymi nastrojami w taki sposób, aby zamienić je na tendencje zakupowe. Mówiąc obrazowo: ktoś, kto w młodości za ostatni grosz kupował i pijał „wino z zielonych lat”, niekoniecznie będzie na starość gustował w bezglutenowej „Jolce”. Podobno teraz kompozytor rozważa przemodelowanie biznesu i produkcję wódki w cenowym zasięgu przeciętnego konsumenta mocnych alkoholi.
Czy trudno się dziwić, że popularni artyści garną się do biznesu? – Starają się skapitalizować markę i swoje nazwisko, zwłaszcza jeśli osiągane dochody ich nie satysfakcjonują – mówi ze zrozumieniem prof. Dorota Ilczuk, ekonomistka z Uniwersytetu SWPS, zajmująca się badaniem rynku pracy artystów. – Z ekonomicznego punktu widzenia jest do podejście słuszne. Bo zawód artysty wymaga solidnego wykształcenia, ale nie jest to dobrze płatna praca. To naprawdę zawód, a nie stan ducha, dlatego nie zgadzam się z romantyczną sentencją Kazika, że tylko artysta głodny jest wiarygodny. Przecież ten artysta z czegoś żyć musi.
Muzyka, jak każda inna działka artystyczna, to specyficzny sposób na (prze)życie. Artysta zwykle nie ma etatu, zarabia nieregularnie z tantiem od użytkowania jego twórczości lub wykonań, a taką działalność trudno ekonomicznie zoptymalizować. Profesor Ilczuk tłumaczy to na podstawie teorii choroby kosztów amerykańskiego uczonego Williama Baumola, że redukcja kosztów pracy muzyka jest niemożliwa, bo i tak nie spowoduje wzrostu rentowności jego artystycznych przedsięwzięć. Upraszczając: nie da się zagrać koncertu dwa razy szybciej ani wykonać dzieła napisanego na kwartet smyczkowy przy pomocy dwóch skrzypków, choć tak byłoby oszczędniej.

Od Piwnicy do winnicy

Grzegorz Turnau ma już jeden etap biznesowy za sobą. Najpierw firmował swoim nazwiskiem kawiarnię Nowa Prowincja, teraz zajmuje się produkcją wina. W buty przedsiębiorcy wskoczył w pierwszej dekadzie XXI w., choć – jak sam mówi – nie tyle on, co małżonka, która weszła w spółkę z koleżanką. Koleżanka zajmowała się finansami, a państwo Turnauowie zadbali o frekwencję i o dobrą atmosferę w lokalu. Kawiarnia powstała oczywiście w Krakowie – w mieście, z którego pochodzi słynny kompozytor. I oczywiście na ul. Brackiej, znanej w całej Polsce właśnie z piosenki Turnaua.
Muzyk zarzeka się jednak, że Nowa Prowincja nie powstała z powodu kalkulacji czysto biznesowej. – To były inne czasy. Jeszcze społeczność internetowa nie działała tak prężnie jak dziś, więc ludzie potrzebowali usiąść razem przy kawie, pogadać i spojrzeć sobie głębiej w oczy. Nie chciałem wchodzić w wielki biznes, tylko zorganizować miejsce spotkań poetów, muzyków, literatów czy aktorów z ludźmi, którym sztuka nie jest obojętna. Zainwestowaliśmy z żoną trochę grosza. Jedni kupują mieszkania pod wynajem, drudzy zakładają fundację i działają charytatywnie, a my chcieliśmy mieć kawiarnię – opowiada Turnau.
Współautor przebojów „Bracka”, „Cichosza” czy „Między ciszą a ciszą” dziś już nie pamięta, jaką kwotą zasilili z żoną kawiarniany interes ani ile koncertów musiał wówczas zagrać, aby takie pieniądze uskładać. Pamięta natomiast, że grał wtedy dużo i w pewnym momencie zaświtała mu w głowie myśl, żeby może jakoś tę koniunkturę artystyczną wykorzystać. Bo jeśli kiedyś skończą się propozycje koncertowe, będzie przynajmniej gdzie przycupnąć na darmową małą czarną.
– Można powiedzieć, że to była działalność pro publico bono. Jesteśmy z żoną bon vivantami. Lubimy dzielić się z innymi, bo pieniądze nigdy nie były dla nas najważniejsze. Z artystycznych występów w sali na 50 osób, która mieściła się w kawiarni, trudno wyżyć czy utrzymać lokal. Ale muzyka stanowiła dodatek, wkład towarzyski. W lokalu pojawiała się Wisława Szymborska, przychodziła Ewa Lipska. Ale nie był to typ przedwojennej kawiarni Ziemiańska, w której stół poetów decydował, kto może w niej przebywać. Przysiadali tu i studenci, i profesorowie, i zwykli mieszkańcy Krakowa. Spotkania były okraszane kawą z ciastkiem, bo przecież z czegoś trzeba było zapłacić czynsz – mówi Turnau.
Od ponad trzech lat muzyk i jego żona nie mają już żadnych związków z Nową Prowincją. Muzyk mówi o wypaleniu, przygaśnięciu i polubownym rozstaniu, nie wchodząc w szczegóły delikatnej materii, jaką jest prowadzenie salonu artystycznego o profilu komercyjnym w układzie biznesowo-koleżeńskim. Kawiarnię traktował jak przygodę. A siedem lat temu razem z kuzynami założył Winnice Turnau, ale już nie w Krakowie tylko w województwie zachodniopomorskim. Poza lokalizacją zmieniło się nastawienie muzyka – to, co do tej pory było przygodą, teraz jest poważnym biznesem. Przed czterema laty jego winnica wypuściła na rynek pierwszą butelkę wina.
– Moim zadaniem jest robienie PR-u i koordynowanie spraw artystycznych, bo w naszej winnicy jest sala koncertowa. Wino, kobiety i śpiew to jednak sprawdzona receptura. Można o mnie powiedzieć, że zaczynałem w piwnicy (pierwsze poważne szlify artystyczne Grzegorz Turnau zdobył w Piwnicy pod Baranami – red.), a skończyłem w winnicy. Z drobną korektą, że jeszcze nie skończyłem. A właściwie zaczynam, bo na rynku win jestem jeszcze świeży, ale uczę się tego biznesu – przyznaje artysta.

To nie jest gra na giełdzie

Słowo biznes również Piotrowi Rubikowi z trudem przechodzi przez usta. Znany dyrygent i kompozytor muzyki symfonicznej, filmowej oraz teatralnej, któremu z łatwością przychodzi też pisanie przebojów (choćby „Dotyku” dla Edyty Górniak czy „Niech mówią, że to nie jest miłość” dla Olgi Szomańskiej i Przemysława Brannego) woli mówić o misji. Trzy lata temu otworzył swoje pierwsze przedszkole muzyczne. Przed rokiem – drugie. Za rok planuje uruchomić trzecie. A w dalszej perspektywie chce stworzyć sieć takich placówek i opleść nimi całą Polskę.
W obu przedszkolach Piotra Rubika zlokalizowanych w Warszawie uczy się około 140 dzieci, pracuje kilkudziesięcioosobowa kadra, a nad całością czuwają w zasadzie dwie osoby: Rubik zajmuje się dydaktyką i firmuje przedsięwzięcie swoim nazwiskiem, a jego wspólnik Jacek Darowski odpowiada za sprawy administracyjno-organizacyjne.
– Mam taką zasadę, że nie tykam się czegoś, na czym się nie znam – mówi wprost Piotr Rubik. – Może nie mam smykałki do biznesu, ale od tego mam znakomity zespół. Chciałem stworzyć warunki dla muzycznego rozwoju przedszkolaków. Sam mam dzieci, wiem więc, że warto im ułatwić życiowy start, ucząc profesjonalizmu od małego. Nawet jeśli nie zostaną w przyszłości zawodowymi muzykami, tylko – powiedzmy – pracownikami korporacji, będą miały chociaż wyrobioną łatwość publicznych wystąpień oraz bogatsze postrzeganie świata.
Artysta twierdzi, że znane nazwisko to nie wszystko. A już na pewno nie gwarantuje sukcesu w biznesie. Liczy się jakość. Czymś trzeba się wyróżniać. Przecież przedszkoli o każdym profilu – także muzycznym – jest mnóstwo. Najtrudniej było znaleźć optymalną miejscówkę, aby nie dzierżawić dużego terenu, tylko wprowadzić się do niedużego budynku, stworzyć przyjazny plac zabaw i kameralną atmosferę. Rubik zadbał też o wysoki poziom przedszkoli, przez co ma ręce pełne roboty: organizuje tam próby, komponuje muzykę, prowadzi zajęcia z dziećmi, przychodzi na ich koncerty. Jest cały czas na miejscu. Dogląda biznesu na bieżąco.
Pytam, ile z tego ma? Dokłada do interesu czy wychodzi na prostą? – Przedszkole to nie jest gra na giełdzie – odpowiada. – Z tej działalności nie ma wielkich zysków, przynajmniej nie teraz, choć bilans powoli wychodzi dodatnio. Nie mogę tego przedsięwzięcia traktować wyłącznie materialnie, bo nie takie były założenia. Ono raczej nieprędko dorówna moim przychodom z działalności artystycznej. Ale nie myślę o szybkim zarobku. Na razie budujemy markę. Bardzo bym chciał raz na rok albo na dwa lata otwierać nowe przedszkole.

Nie dla wariatów

Dwuzawodowość nie jest w środowiskach twórczych niczym nowym. – Cała gospodarka kreatywna, czyli branża reklamowa, gier wideo, mody czy designu chętnie zasysa artystów. Są menedżerami, producentami, nauczycielami, czyli robią coś, co jest blisko związane z ich wyuczoną profesją. Bo wykształcenie muzyka nie daje gwarancji ani zatrudnienia, ani sukcesu na rynku – podkreśla prof. Ilczuk.
Ale model muzyka, który gra lub śpiewa i równolegle prowadzi biznes daleki od estrady (np. produkuje luksusowe alkohole jak Lipko, czy prowadzi salon fryzjerski jak Nergal), wymyka się analizom badawczym. Nie wiadomo, ile jest takich osób. Z lektury badań „Rynek pracy artystów i twórców w Polsce” pod redakcją prof. Ilczuk z 2013 r. wiadomo jedynie, że 5098 kompozytorów, artystów muzyków i śpiewaków znalazło zatrudnienie w sektorze małych i średnich przedsiębiorstw. Ale to dane sprzed ośmiu lat.
Polska Rada Muzyczna w opublikowanym rok temu raporcie „Dynamika karier muzyków w obszarze całego środowiska muzycznego” badała specyfikę zawodową swojej branży. Wyróżniła trzy typy karier: instytucjonalną, wolnego strzelca oraz mieszaną. Pierwszy określa grupę zatrudnioną w publicznych instytucjach kultury (np. opery, orkiestry, filharmonie), drugi to freelancerzy pogodzeni z faktem nieosiągania stałych dochodów (np. jazzmani i rockmani), w końcu artyści pracujący niejako na dwie zmiany (np. godząc etat w orkiestrze z dawaniem po godzinach lekcji gry na instrumencie). Model mieszany nie uwzględnia jednak sytuacji, że można nie tyle dorabiać w profesji pozamuzycznej, co wiązać z nią nadzieje biznesowe z pozycji początkującego przedsiębiorcy, który na kanwie swej popularności buduje nową markę. Zwykle z dużymi kłopotami.
Krzysztof Skiba ma taką teorię, że artyści to ludzie stuknięci, zawodowi wariaci. I dlatego mało komu wychodzi jakiś biznes. Ale Piotr Rubik nie pasuje do tego stereotypu. Jest punktualny i od rana do wieczora trzyma się zaplanowanego harmonogramu. Zapewnia, że spędza w biurze więcej czasu niż niejeden pracownik korporacji. Ma porównanie – dyrygowanie orkiestrą trochę przypomina zarządzanie zasobami ludzkimi w jego firmie.
Pytam moich rozmówców, co ich najbardziej zniechęca do biznesu. Skibę – groszowe zyski i powszechny wśród artystów trend oparty na romantycznym myśleniu, że robiąc biznes, trzeba zarazem robić sztukę. Lipko mówi o nieprzychylnej państwowej biurokracji dla drobnych przedsiębiorców. Rubik przyznaje mu rację – zmorą są normy, przepisy, odbiory, pozwolenia; prawo mogłoby być bardziej łaskawe, normy mniej wyśrubowane. Ale są też plusy. – Zdobyłem nowe doświadczenie zawodowe: umiem otwierać przedszkola – śmieje się Rubik. – Największą nagrodą jest radość naszych wychowanków. Raz pani zapytała dzieci: „Czy wiecie, jakie dzisiaj mamy święto?”. A one jednogłośnie: „Dzisiaj przychodzi do nas pan Piotr”.