10 stycznia 2016 r. zmarł Dawid Bowie - muzyk, wokalista, kompozytor i aktor. Po jego śmierci swój żal wyraził ówczesny premier Wielkiej Brytanii David Cameron, nazywając artystę „geniuszem”. Do swojego uwielbienia dla sztuki Bowiego przyznał się nawet arcybiskup Cantenbury.

Był blondwłosym chłopakiem z londyńskiego Brixton. Miał jasne brwi i wyraziste kości policzkowe. Przystojny, ale nie w typie amanta. Charakterystyczny zgryz i oczy o różnych kolorach z niesymetrycznymi źrenicami (efekt trzech operacji, jakie przeszedł w wyniku szkolnej bójki – ledwo uratowano mu wzrok) czyniły go postacią jakby z innej planety. To mu pasowało. Lubił odgrywać role obcego. W jakimś sensie czuł się obcy. Schizofrenia, którą genetycznie byli naznaczeni członkowie jego rodziny, kazała mu żyć w strachu, że jest szalonym odmieńcem. Zaakceptował tę rolę.

Twarz Bowiego była plastyczna. Potrafił przeobrażać ją według własnego uznania. Nakładać kosmiczny makijaż, farbować włosy na marchewkową rudość, malować na skórze tajemnicze symbole, przeobrażać się w mima, komedianta, Pierrota. Był rockmanem, gwiazdą pop, aktorem, malarzem, poetą, awangardzistą, artystą mainstreamu. Nie sposób było za nim nadążyć. Nie dało się powiedzieć, jaki jest naprawdę, bo wciąż zmieniał artystyczne maski. We wczesnych wywiadach jawi się jako nieśmiały chłopak, dodający sobie kurażu kokainą i osobliwymi strojami, w późniejszych – pełen błyskotliwego humoru artysta, który osiągnął tak wiele, że nie musi podkreślać własnej wyjątkowości. Gdy na dzień przed śmiercią Dawida Bowiego ukazał się jego ostatni album, „Blackstar”, mówiono, że nawet najintymniejsze z ludzkich doświadczeń, jakim jest śmierć, potrafił przeobrazić w sztukę.

„Spójrz w górę. Jestem w niebie/ Mam na sobie niewidoczne blizny/ Przeżyłem dramat, którego nikt mi nie odbierze/Wszyscy wiedzą, kim jestem” – śpiewa w przeszywającym do szpiku kości utworze „Lazarus”, w którym obnaża przed słuchaczem doświadczenie umierania. Dawid Bowie nie żyje. Zmarł dokładnie dwa lata temu, 10 stycznia 2016 roku, po 18-miesięcznej walce z rakiem.

Po śmierci Dawida Bowiego swój żal wyraził ówczesny premier Wielkiej Brytanii, David Cameron, nazywając artystę „geniuszem”. Ba, do swojego uwielbienia dla sztuki Bowiego przyznał się nawet arcybiskup Cantenbury. Bowie nie żyje, ale jego pośmiertne życie toczy się nadal.

„Bowie pokazał nam, że każdy może być tym, kim chce. Ta wystawa pokazuje jego życie za pośrednictwem czterystu eksponatów rozmieszczonych w dwudziestu pięciu pomieszczeniach. Nie spiesz się, oglądaj, robiąc sobie przerwy, wracaj tak często, jak masz ochotę” – brzmi motto wystawy „Bowie Is”. Teraz można oglądać ją w rozszerzonej wersji za pośrednictwem aplikacji na smartfony, z narracją nagraną przez Gary’ego Oldmana. To trójwymiarowy zapis wideo, który ma pomóc widzowi wkroczyć w niezwykły artystyczny świat Davida Bowiego. W analogowej wersji wystawa zadebiutowała w 2013 roku w londyńskim Muzeum Wiktorii i Alberta, by następnie odwiedzić m.in. Paryż, Berlin, Barcelonę, Nowy Jork. Łącznie obejrzało ją ponad dwa miliony osób. W kolejkach ustawiały się tłumy.

Bowie zainspirował wielu artystów, ale co sprawiło, że sam był niepowtarzalny? Urodzony 8 stycznia 1947 roku jako David Jones, pochodzący z robotniczej dzielnicy Londynu chłopak, od zawsze wiedział, że chce być artystą. Od najmłodszych lat dążył do celu, zakładał wciąż nowe zespoły, wymyślał nowe sposoby na siebie. Uwielbiał wszystko, co amerykańskie z rock’n’rollem, jazzem i rythm’n’bluesem na czele. Był fanem Elvisa, ale najbardziej zachwycał go Little Richard – ów androginiczny muzyk o dziwacznym sposobie bycia, w którego piosenkach nie brakowało subtelnych aluzji do seksu.

„Chciałem być białym Little Richardem już jako 8-latek” – mówił David Bowie w jednym z wywiadów. Pod wpływem ukochanego brata Terry’ego zafascynował się kulturą beatników. Z zapałem czytał „W drodze” Jacka Kerouaca. Wiele lat później miał poznać Williama S. Borroughsa i przejąć jego technikę tworzenia tekstów na podstawie przypadkowego łączenia ścinków gazet. Nie oparł się fascynacji Beatlesami i Rolling Stonesami. Sam zapuścił długie włosy i bronił prawa do nich noszenia jak niepodległości, mimo że na ulicy złośliwie nazywano go dziewczyną i pytano z udawaną usłużnością, czy nie pomóc mu nosić toreb. Ale czasy się zmieniały i zmieniało się podejście do płci. Ikoną stała się modelka Twiggy o chłopięcej figurze i fryzurze „na chłopaka”. David zawsze czuł, co w trawie piszczy.

Chłonął wszystko, co się dało. Inspirowały go musicale, kabaret, uczył się nawet sztuki bycia mimem. To wszystko miało mu w przyszłości pomóc. Sceniczne nazwisko Bowie przyjął w 1965 roku. W brytyjskim świecie muzycznym było o jednego Davida Jonesa za dużo – drugi został muzykiem The Monkeys.

Tymczasem świat podążał w nieznanym dotąd kierunku. 21 lipca 1969 roku Neil Armstrong jako pierwszy człowiek postawił stopę na Księżycu. Rok wcześniej odbyła się premiera filmu „2001: Odyseja kosmiczna” Stanleya Kubricka. Bowie wydał zaś płytę „Space Oddity”, opowiadając słuchaczom historię zaginionego w kosmosie Majora Toma. We wrześniu 1969 roku utwór „Space Oddity” znalazł się na piątym miejscu list przebojów. Stąd niedaleko było już do jednego z najważniejszych artystycznych wcieleń Dawida Bowiego. Na scenie zaczął występować jako Ziggy Stardust – przybysz z kosmosu, który nie znalazł szczęścia ani pocieszenia na Ziemi. Ziggy był uroczym dziwadłem, które uwodziło egzotyką. Na potrzeby swojego alter ego Bowie przywdziewał lśniące kostiumy o niezwykłych krojach. Malował twarz na wyraziste kolory. Farbował włosy na nienaturalne kolory.

Niedługo znalazł się w sercu londyńskiej bohemy. Obracał się w towarzystwie Lou Reeda i Andy’ego Warhola. Wtedy poznał swoją pierwszą żonę, Angie. Ich związek był otwarty. Dawali sobie prawo do romansów – homo- i heteroseksualnych. To Angie zachęcała Dawida do noszenia kobiecych strojów. Istnieje słynne zdjęcie, na którym para przechadza się z wózkiem, wioząc swojego kilkumiesięcznego syna. Ona zdaje się ubrana po męsku, on – w długich włosach i szerokich szarawarach o kroju spódnicy bardziej przypomina matkę niż ojca. Któryś z dziennikarzy napisał złośliwie, że Dawid wygląda jak Lauren Bacall nie jak mężczyzna.

Dopełnieniem osobliwego wizerunku Ziggy’ego Stardusta okazał się wywiad, w którym Bowie przyznał, że jest biseksualny. Pokazał, że gwiazda rocka nie musi wyglądać jak obdartus w skórze i nie musi być samcem alfa. Może nosić wymyślne kreacje, obwieszać się błyskotkami, eksperymentować z modą. „Był królem, królową, księciem glam rocka. Jak kto chce” – mówił fotograf Mike Rock w filmie „David Bowie – Sound and Vision”. Konserwatyści byli w szoku, dla młodzieży stał się idolem. Wszystko przypieczętowała zakończona sukcesem, ale okupiona wieloletnimi długami trasa po Stanach Zjednoczonych. Bowiemu jednak wciąż było mało. Nie miał zamiaru utknąć w masce Ziggy’ego na całe życie. Podczas jednego z koncertów powiedział, że to już koniec. Miał pomysł na kolejne artystyczne wcielenie. Był nim Alladin Sane. Natapirowane włosy i twarz przecięta czerwoną strzałką do dziś stanowi najbardziej ikoniczny i najczęściej powielany wizerunek muzyka.

Nowe wcielenie Bowiego intrygowało w równym stopniu co poprzednie, ale było naznaczone osobistymi tramami artysty: lękiem przed rodzinną klątwą choroby psychicznej i uzależnieniem od kokainy. Bowie balansował wtedy na krawędzi życia i śmierci. Przerażająco chudy, z twarzą bladą jak pergamin, wziął udział w 100-dniowej trasie koncertowej. Podczas jednego z występów zemdlał na scenie. Jego małżeństwo z Angie powoli zmierzało do końca. Bowie powiedział po latach, że mózg uzależnionego od kokainy jest pełen dziur jak szwajcarski ser. Ale artystycznie David nadal parł naprzód.

Wraz z wydaniem albumu „Diamond Dogs” z 1974 roku znów pokazał nowe oblicze. Tym razem bardziej przypominał Jacquesa Brela. Garnitur, krawat, szelki, wytworna laska, brokat na twarzy, włosy zaczesane brylantyną. Płyta, która łączyła estetykę teatru, rock’n’rolla, tańca i opowieści, przyniosła kolosalne zyski, ale w kieszeni zadłużonego Bowiego pozostało niewiele. Znów musiał wymyśleć siebie na nowo, aby przetrwać. Wziął na warsztat marzenie z przeszłości – grać czarną muzykę jako biały artysta. Styl, który stworzył, określił mianem „plastic soul”. W międzyczasie nagrał jeden z historycznych singli „Fame” we współpracy z Johnem Lennonem. Rozprawił się w nim nie tylko z toksyczną relacją z menadżerem Tony’m Defriesem, ale i goryczą sławy. Utwór zajął pierwsze miejsce list przebojów w USA.

W 1972 roku Bowie znalazł się w Los Angeles. Był na skraju narkotykowego uzależnienia. Uratowało go… aktorstwo. Zatrudnił go Nicholas Roeg w filmie „Człowiek, który spadł na ziemię”. Postawił jeden warunek: zero kokainy podczas dni zdjęciowych. Być może właśnie on uratowało Bowiego przed ostateczną zagładą.

W 1976 roku za sprawą krążka „Station to Station” David Bowie pokazał się w kolejnym wcieleniu. Z glamrockowych błyskotek nie pozostał ślad. Artysta przywdział elegancki garnitur i zaczesał gładko włosy. Wkrótce ukazały się single „Larger” i „Heroes”, z których ostatni stał się kasowym sukcesem. Wydawało się, że Bowie pokazał już wszystko, gdy nadeszła Gwiazdka 1977 roku. W telewizji wyświetlono świąteczny teledysk, w którym ugrzeczniony Bowie odwiedza dom Binga Crosby’ego. Ich wspólne wykonanie świątecznego utworu „Little Drummer Boy” wprawiło fanów w osłupienie. „Crosby i Bowie? Cóż za mariaż!” – mawiano z niedowierzaniem.

Tymczasem mariaż z Anie ostatecznie dobiegł końca. Bowie z sukcesem zadebiutował za to na Braodwayu w sztuce „Człwowiek słoń”. Bez charakteryzacji, wykorzystując jedynie zdolności aktorskie i mimiczne, zdobył uznanie krytyki.

Lata 80. przyniosły kolejne wyzwania, a Dawid Bowie nie zamierzał ustępować. Miał teraz wejść do mainstreamu. Stać się gwiazdą na miarę Tiny Turner i Michaela Jacksona. Osiągnął to m.in. dzięki singlom „Let’s Dance”, „China Girl” i „Modern Love”. Nagle okazało się, że niegdysiejszy Ziggy Stardust stał się idealnym artystą epoki MTV. Swoją pozycję umocnił występem dla Live Aid i nagraną dla celów charytatywnych piosenką z Mickiem Jaggerem „Dancing in the Street”. Potem przyszedł album „Tin Machine”, będący kolejną wariacją na temat rock’n’rolla. Bowie jeszcze raz pokazał nieznane wcielenie.

Lata 90. znów przyniosły mu sukces. Nie tylko artystyczny w postaci takich albumów jak „Blake Tie White Noise”, w którym rozliczył się ze śmiercią ukochanego brata Terry’ego, ale i osobistego w postaci szczęśliwego małżeństwa z supermodelką Iman. Na ich ślubie obecni byli m.in. Bono, Brian Eno i Yoko Ono. W swojej karierze David Bowie współpracował z Johnem Lennonem, Iggym Poppem, Trenten Renzorem, raperem Busta Rhymes’em i Mobym. W 1996 otrzymał gwiazdę w Rock’n’Roll Hall of Fame.

Bowie śpiewająco przeszedł wszystkie najważniejsze epoki muzyczne swoich czasów. Na każdy trend miał swoją odpowiedź. A może lepiej byłoby powiedzieć, że sam kreował trendy? Czy bez niego istniałby glamrock? Czy dziś tak otwarcie rozmawiano by o różnorodności orientacji seksualnych? Czy synkretyzm sztuk – jak muzyka rockowa, malarstwo i aktorstwo byłby dla opinii publicznej czymś tak oczywistym? W końcu – czy mielibyśmy twórcę tak szczerego w swojej sztuce i swoim życiu, a zarazem tak prostolinijnego i dowcipnego w publicznych wypowiedziach?