Zaroiło się od publikacji łamiących konwencjonalny sposób opowiadania o historii naszego kraju. Zamiast od strony wielkich graczy (głównie mężczyzn), poznajmy dzieje z perspektywy maluczkich (zazwyczaj kobiet). Po włókniarkach Marty Madejskiej (”Aleja włókniarek") i kobietach Solidarności Ewy Majewskiej (”Kontrpubliczności ludowe i feministyczne. Wczesna «Solidarność» i Czarne Protesty"), czas na ”Służące do wszystkiego" Joanny Kuciel-Frydryszak.
/>
/>
Tylko w przedwojennej Warszawie było ich nawet 60 tys. Zapomnianych, bezimiennych, pozbawionych podmiotowości. A jednocześnie niezbędnych w ówczesnych systemie społeczno-gospodarczym, w którym prowadzenie domu wymagało więcej wysiłku, a liczniejsze mieszczańskie rodziny potrzebowały pomocy, by podołać wychowaniu dzieci i opiece nad seniorami.
Z literackimi walorami książki Kuciel-Frydryszak jest tak, że (przynajmniej dla mnie) schodzą one na plan dalszy. Bo nawet gdyby książka była gniotem, to i tak jest projektem wielce potrzebnym, że trzeba by ją docenić. Na szczęście ”Służące…„ gniotem nie są. Czyta się je dobrze, a autorka ani na moment nie pozostawia wątpliwości co do swoich kompetencji. Choć mam jedną uwagę. Nie tyle do Kuciel-Frydryszak, ile raczej do tych, którzy pójdą w jej ślady. Od nich domagałbym się odwrócenia proporcji opowieści. W tej książce dominują wątki – by tak rzec – sensacyjne. Sporo jest seksu (wiadomo: on ma władzę, ona jest od niego zależna), trochę kryminału (numer ”na służącą„ był ulubioną zagrywką przedwojennych szajek szukających łatwego dojścia do skarbów ukrytych w bogatych domostwach), a dopiero gdzieś na końcu skryty jest rozdział ”Baczność, towarzyszki służące„.
Pokazuje on podejmowane przez całe XX-lecie międzywojenne próby upolitycznienia kwestii służby domowej oraz przyznania jej praw. Tak, by panny do wszystkiego nie były zdane wyłącznie na łaskę i niełaskę państwa, u których pracują. Inicjatywy płynęły z różnych stron. Co każdego, kto interesuje się losami stosunków pracy w II RP, dziwić nie powinno. Najbardziej aktywni byli tu socjaliści czy komuniści (często występujących z pozycji feministycznych) oraz członkowie katolickich organizacji pomocowych. Mój postulat brzmi, aby te wątki sensacyjne i polityczne bardziej sprawiedliwie ważyć.
Z lektury ”Służących…„ płynie ważna nauka. Przynajmniej dla mnie. Czytająca Polska coraz bardziej ciekawsko zagląda w rozmaite rejony ludowych historii życia w naszym kraju. To dobrze. Pytanie, czy przełoży się to kiedykolwiek na coś głębszego, nie tylko samo zainteresowanie losem tych konkretnych grup w konkretnym miejscu w historii. Czy będzie z tego coś więcej niż myśl, że ”a to ci dopiero ciekawy świat„? Tak na dobrą sprawę być powinno. Każda książka w stylu ”Służących…„ mogłaby być jak garść nowych kamyczków w górskiej lawinie, która w końcu zejdzie i zmieni stosunek polskiej opinii publicznej do ludu. Trudno przecież na dłuższą metę zachwycać się książkami o niedolach przedwojennych służących i włókniarek sprzed pół wieku, a potem przechodzić do pełnych potępienia rozważań o głupiej polskiej gawiedzi, która nie czyta i daje się wodzić za nos wszelkiej maści populistom. Coś tu w końcu musi zaskrzeczeć. Powinno.