Polska Agencja Prasowa: Co spowodowało, że postanowił pan napisać książkę o swoim ojcu, Kazimierzu Mannie, wybitnym artyście plastyku, grafiku, malarzu?
Wojciech Mann: To nie była nagła decyzja. Dojrzewałem do tego przez lata. Z roku na rok stawałem się coraz bardziej świadomy szerokiej skali umiejętności ojca, różnorodności pól artystycznych, na których działał, a także jego odmienności od innych, znakomitych polskich grafików. Aż pomyślałem, że nie może być tak, że tylko ja i moi najbliżsi o tym wiedzą. Pojawiło się we mnie przekonanie, że jest to artysta, który zasługuje na szerszą prezentację. I mam nadzieję, że na szersze docenienie.
PAP: W przedmowie pisze pan, że pana zamiarem było oddanie ojcu sprawiedliwości.
W.M.: Zdecydowanie tak, ale bardzo bym nie chciał, aby ktokolwiek, czytając frazę "oddać sprawiedliwość", pomyślał, że robię to przeciwko komuś. Nie chcę, żeby zabrzmiało to tak, że ktokolwiek krzywdził ojca, a ja będę wyrównywał rachunki. To był po prostu splot wszystkich możliwych okoliczności życiowych, że akurat w tym okresie, kiedy ojciec tworzył po wojnie, jego prace nie zyskały należnego uznania, choć w środowisku artystów plastyków był bardzo wysoko ceniony. Wiadomo jednak, że każdy artysta chciałby dotrzeć ze swoją sztuką do jak największej liczby odbiorców i zdobyć rozpoznawalność. Pozytywne, czy wręcz pochlebne oceny komisji artystycznej, przyjmującej zamówione prace do realizacji, z pewnością nie dawały ojcu tego, co mogłaby mu dać powszechna akceptacja, popularność.
PAP: Chciałby pan, żeby – choćby pośmiertnie – przypadła ojcu satysfakcja wynikająca z bardziej powszechnego uznania.
W.M.: Oczywiście, że chciałbym to osiągnąć, ale jednocześnie towarzyszy mi nieustająca obawa, czy ojciec nie byłby na mnie zły. Był bardzo skromnym człowiekiem. Gdy teraz udzielam wywiadu o nim, mógłby powiedzieć: "Chwileczkę, nie przesadzaj! Ja przecież zajmuję się malowaniem, rysowaniem, a nie lataniem po gazetach i opowiadaniem, że jestem świetny!".
PAP: Książka zawiera bogaty zestaw reprodukcji prac Kazimierza Manna. W posłowiu podkreśla pan, że są one jej "najważniejszą i najpiękniejszą częścią". Każdy czytelnik, oglądając intensywne, kolorowe obrazy, wybierze z nich swoje ulubione. Które z prac ojca są dla pana najważniejsze?
W.M.: Nie jest mi łatwo odpowiedzieć na to pytanie. Od dzieciństwa byłem otoczony obrazami ojca, rosłem wśród nich i jakoś przywykłem do jego pomysłów graficznych. Jednak kiedy zacząłem porządkować prace ojca pod kątem wyboru ilustracji do książki; kiedy zobaczyłem całość jego twórczości i zacząłem konfrontować to, co zapamiętałem z dawnych lat, z tym, co zobaczyłem na nowo, zdałem sobie wyraźnie sprawę, że najbliższe są mi prace, które nie były robione na zamówienie klienta, lecz te tworzone z potrzeby serca. I najczęściej nie są to prace graficzne, projektowe, lecz czysto malarskie, przedstawiające postaci kobiet lub kobiece portrety. Z tymi mam największy związek emocjonalny. Lubię patrzeć na namalowane przez ojca damy. Widzę jednak, że i one się na mnie patrzą. I czasem nawet, przyznam szczerze, gadam z nimi po cichu.
PAP: O czym pan z nimi rozmawia, jeśli nie jest to zbyt osobiste pytanie?
W.M.: Może nie są to rozmowy w sensie ścisłym... Raczej próbuję się od nich dowiedzieć, co też one kombinują. O czym myślą, jak się czują jako obiekty zainteresowania artysty… Gdy ojciec kiedyś usłyszał pochwały tych wizerunków kobiet, powiedział: "One kłamią". To zdanie zapadło mi mocno w pamięć. Dziś, po latach, zdarza mi się pytać piękne kobiety z obrazów ojca: "Dlaczego panie kłamią?". Odpowiedź nie nadchodzi. Ta zabawa w swoisty głuchy telefon daje mi jednak silne poczucie łączności z tym, co stworzył ojciec.
PAP: W książce kilkakrotnie pojawia się wątek poszukiwania zaginionych prac ojca. Czy już znalazł pan wszystko, co było do odnalezienia?
W.M.: Nie, wciąż jest jeszcze sporo do odkrycia. Moje poszukiwania trwają nadal. Mimo tak wspaniałego narzędzia, jakim - zdawałoby się - jest internet, to trudne zadanie. Po cichu liczę, że publikacja książki pomoże w dotarciu do wciąż zagubionych prac ojca. Być może ktoś, widząc reprodukowane w niej grafiki i obrazy, skojarzy, że ma podobne. Często w domu wisi gdzieś obrazek albo leży schowany za szafą szkic, którego ktoś szczęśliwie nie wyrzucił, ale też nie bardzo wie, co to jest i co z tym zrobić. Teraz już będzie wiedział, że to praca mojego ojca, Kazimierza Manna.
PAP: Istnieje szansa na znalezienie, jeśli nie wszystkich, to chociaż większości prac ojca?
W.M.: Niestety, mam świadomość, że nie ma na to najmniejszej szansy. Wiele wskazuje na to, że spora ich część została zniszczona. Po części dlatego, że ojciec nie przywiązywał zbyt wielkiej wagi do archiwizowania swoich prac, szczególnie tych, które tworzył na zamówienie. Oddawał je i nie pamiętam, żeby się później dopominał o ich zwrot. Pozostawione na pastwę losu, ginęły. Niektórych prac jest mi szczególnie żal, choćby przymiarki ojca do stworzenia scenografii do filmu "Faraon" Jerzego Kawalerowicza. Pamiętam te obrazki z dzieciństwa. Bardzo mi się podobały, ale nie pozostał po nich nawet cień śladu.
PAP: W poszukiwaniach ważną rolę odegrał pana syn, Marcin.
W.M.: Marcin bardzo mi pomaga. I, co najważniejsze, zaczął mi towarzyszyć w tych poszukiwaniach sam z siebie, bez żadnej presji i żądań z mojej strony. Tropienie śladów prac dziadka stało się jego pasją. Dlatego mam pewność, że kiedy mi już zabraknie sił albo kiedy już mnie zabraknie, Marcin nie zaprzestanie poszukiwań.
PAP: Pańska książka to także niezwykle osobista, wręcz intymna o opowieść o ojcu, pełna emocji, zdziwień, odkryć. Ma się chwilami wrażenie, że czyta się relację człowieka bardzo młodego.
W.M.: Wielokrotnie, zupełnie nieświadomie, przychodziły do mnie, zdawałoby się zupełnie zapomniane, wspomnienia. Na zasadzie reakcji łańcuchowej: jedno wspomnienie przywoływało drugie, potem przychodziło trzecie… Nagle uświadomiłem sobie, że pamiętam dużo więcej niż na początku pracy nad książką. A jeszcze później z całą siłą przyszła do mnie świadomość, że teraz mam 70 lat i jestem sporo starszy od mojego ojca, kiedy zakończył życie. Mimo to wciąż myślę o nim jako o człowieku ode mnie starszym, bardziej doświadczonym. Zniknął stary człowiek, którym ja dzisiaj jestem, i na powrót stałem się Wojtkiem, synem Kazimierza. Prawdopodobnie stąd wziął się ten sposób opisywania relacji z ojcem; w wyniku procesu powrotu do wspomnień i związanych z nimi emocji.
PAP: W książce znajduje się również wiele odniesień do szerszego kontekstu rzeczywistości PRL. I to nie tylko politycznego czy społecznego, ale także estetycznego, wizualnego. W pańskich wspomnieniach Polska Ludowa nie wygląda zbyt zachęcająco.
W.M.: Wspominając ojca podczas pisania książki przypominałem sobie wiele sytuacji, w których odnosił się do tamtej rzeczywistości. Dzięki temu uświadomiłem sobie, że ojciec, mimochodem, nauczył mnie patrzeć. To nie było tak, że pompował we mnie żółć albo pobudzał do nienawiści. Nie sądzę, aby był człowiekiem skorym, żeby takie uczucia w sobie samym wzbudzić. Jeżeli już była to raczej niechęć, zmęczenie, brak nadziei, ale nigdy nienawiść. Dziś jestem mu wdzięczny, że uczył mnie rozumieć rzeczywistość. Bo to jest tak, że jak młody człowiek – nastolatek, nawet dwudziestokilkulatek – rośnie w takim dziadostwie, to zaczyna je mimowolnie akceptować, bo wszyscy inni też je akceptują. A ja bez przerwy miałem świadomość, że to, co widzę dokoła, jest – mówiąc delikatnie – niewłaściwe. I im bardziej o tym myślałem, tym bardziej dochodziło do mnie, jak złe intencje mają ci, którzy chcą ludziom instalować w głowach przyzwolenie na bardzo szeroko rozumianą beznadzieję i szarzyznę.
PAP: Pański ojciec był architektem, malarzem, grafikiem. Pan – dziennikarzem, krytykiem muzycznym, satyrykiem, aktorem. Był jednak moment, kiedy wasze światy się zetknęły. Myślę o minirecitalu, który dał pański ojciec podczas pewnego towarzyskiego spotkania.
W.M.: Gdybyśmy mieli w domu instrument, pewnie bym się dużo wcześniej dowiedział, że ojciec potrafi doskonale grać ze słuchu. A ponieważ nie mieliśmy pianina, stąd moje zaskoczenie, kiedy usłyszałem go grającego na pianinie na przyjęciu. Na dodatek grał, oprócz swoich ulubionych melodii, także to, czego ja słuchałem, czyli rock and rolla. Był to dla mnie zupełny zawrót głowy.
PAP: Planuje pan dalszą pracę nad twórczością ojca czy też wolałby zajęli się tym inni – historycy, historycy sztuki, kuratorzy wystaw, antropolodzy kultury?
W.M.: Praca nad książką o ojcu sprawiała mi wiele radości i z entuzjazmem ją pisałem, ale może to już koniec partyzantki. Jeżeli ktokolwiek – osoba albo instytucja – byłby zainteresowany dalszą pracą nad życiem i twórczością Kazimierza Manna, to ja bardzo chętnie widziałbym siebie w roli grymaszącego recenzenta tych działań. Nie chciałbym bowiem, by wpadło to w ręce dyletanta i żeby wyszła z tego jakaś bylejakość.
Kazimierz Mann, urodzony 7 października 1910 we Lwowie, zmarły 9 sierpnia 1975 w Warszawie, był wszechstronnie uzdolnionym artystą plastykiem. Przed wojną stworzył m. in. polichromię w schronisku na Gubałówce oraz panneau na Światowej Wystawie w Nowym Jorku w 1939 r. Był także kierownikiem atelier grafiki Polskiej Agencji Telegraficznej PAT, z której po wojnie powstała Polska Agencja Prasowa. Po wojnie realizował oprawy plastyczne wystaw, opracowania plastyczne dworców kolejowych (m.in. Warszawa Gdańska), a także mozaiki dla kopalń oraz domów wypoczynkowych. Tworzył też plakaty oraz pocztówki.
Rozmawiał Jacek Borowski (PAP)