Decyzja o przeniesieniu na scenę opowiadań Mikołaja Grynberga „Rejwach” (2017) jest absolutnie zrozumiała. Mało tego – wybór właśnie tego tytułu gwarantował spektaklowi już na starcie 50 proc. sukcesu. Tekst Grynberga jest literacko świetny, mocny emocjonalnie, a problemy, które porusza stale aktualne (niestety). Właściwie adresowany jest zarówno do tych, którzy jak bohaterowie opowiadań Grynberga zmagają się ze swoją tożsamością ( „Coś mi się wydaje, że łatwiejsze od bycia Żydem jest niebycie Żydem”), ale też do tych, którzy patriotyzm mylą z nacjonalizmem (choć ci drudzy raczej ani po książkę nie sięgną, ani do teatru nie zajrzą). Tak czy inaczej, lapidarne teksty, ogołocone z wszelkich ozdobników, pozbawione zbędnego komentarza bronią się zarówno w książce, jak i na scenie.
Na drugie 50 proc. sukcesu twórcy spektaklu musieli zapracować sami, znajdując wartość dodaną do tekstu Grynberga. Częściowo się udało.
Adaptacja na scenę 31 opowiadań, pozbawionych wspólnego bohatera, nie była zadaniem łatwym. Pierwszym wyzwaniem, przed którym stanął reżyser Andrzej Krakowski (nowojorski reżyser, producent i pisarz, autor książki „Pollywood. Jak stworzyliśmy Hollywood”) było więc znalezienie wspólnego mianownika. Pomysł, by uczynić nim Autora (w tej roli Jerzy Walczak), jest dobry. To poprzez niego ludzie pojawiający się na scenie odważą się zabrać głos i oddać w dobre ręce swoje historie. Jedni dlatego, że muszą z kimś porozmawiać, inni bo poczuli, że muszą i mogą już mówić. Dobrym pomysłem jest osadzenie akcji w dworcowej kawiarni , w „bezczasoprzestrzeni”, w wiecznym perpetuum mobile, w której przewijają się ludzie „z teraz” i „z kiedyś”.
Drugie wyzwanie dotyczyło wyboru spośród 31 tekstów tych, które będą najdobitniej obrazować przesłanie książki. Ostatecznie reżyser wykorzystał 15 podejmujące szczególnie wyraziście wątek ukrytej lub właśnie odkrytej tożsamości, strach przed przyszłością oparty na lęku z przeszłości, przekłamywanie historii, płytki nacjonalizm.
I tak poznajemy historie ludzi, którzy żyjąc w Polsce, tak bardzo boją się o los swoich rodzin, że robią wszystko, by dzieci nigdy nie dowiedziały się, że pochodzą z rodzin żydowskich, bo wtedy może będzie im łatwiej żyć, nikt nie wytknie palcem, nie wyzwie od „śmierdzących żydków”, nie będzie prześladować w mniej lub bardziej wymyślny sposób. „ Dzieci pytały, dlaczego mam takie dziwne nazwisko, ale zanim znalazłem odpowiedź, jeden chłopak powiedział, że pewnie niemieckie. Przytaknąłem i zostałem Niemcem. […]Ponieważ w moim krótkim życiu byłem już Żydem, który zabił Chrystusa, to pomyślałem, ze może lepiej już być przegranym Niemcem”. „Babcia zanim umarła, zdążyła powiedzieć to, czego pan się już pewnie domyśla [..]. Stoimy przy jej łóżku […], a ona nagle, że jest Żydówką i nie mogła z tym odejść, nas nie informując. My po sobie patrzymy i uszom nie wierzymy, bo my to tak za bardzo za Żydami nie byliśmy”. To tylko próbka lapidarnego stylu, pod którym skrywają się emocje. Wcale nie mniejsze z upływem lat.
Czego więc zabrakło mi w tym spektaklu? Przekonania, że uwagę widza przykuwa forma, a nie tylko treść. Bo im dalej od premiery, tym bardziej jestem pewna, że podobnie jak podczas lektury, wrażenie zrobiła na mnie przed wszystkim warstwa literacka.
W programie spektaklu czytamy: „Każdy z aktorów dodaje własną osobowością coś swojego, nowego, unikalnego nie do zastąpienia. Nadaje postaci kształt, ton głosu, niepowtarzalną ekspresję”. No właśnie - nie każdy.
Więc może wymienię nie tych, którzy nie zaprezentowali niepowtarzalnej ekspresji, ale tych, którzy swój wkład zaznaczyli najmocniej.
W Teatrze Żydowskim „Rejwach” zrobili młodzi aktorzy! Daniel Antoniewicz, Piotr Chomik, Marcin Błaszak, Izabella Rzeszowska (dlaczego wciśnięto ją – i nie tylko ją - w ten koszmarny strój, w którym musi grać?!). Są dynamiczni i przekonywujący, wchodzą w rolę, są dobrzy warsztatowo. Ich obecność na scenie daje szansę na ewolucyjne odświeżanie teatru. Na to, że widz nie będzie musiał oglądać scen trącących teatralną myszką, z udawaną grą na skrzypcach, jakby nie znalazł się pomysł jak uzasadnić obecność aktora na scenie (zwłaszcza, gdy w tle brzmi naprawdę dobra muzyka zespołu Kroke), na to, że częściej oglądać będziemy na tej scenie współczesną prozę polską i światową podejmującą tematykę żydowską.
Chciałoby się, mając takiego reżysera jak Andrzej Krakowski, widzieć spektakl z wizją, wykraczającą poza poprawność. Potencjał jest. Czekam na ciąg dalszy.
A spektakl obejrzyjcie. To taki elementarz współżycia w społeczeństwie.
„Kiedy przyszli po Żydów, nie protestowałem. Nie byłem przecież Żydem.
Kiedy przyszli po komunistów, nie protestowałem. Nie byłem przecież komunistą.
Kiedy przyszli po socjaldemokratów, nie protestowałem. Nie byłem przecież socjaldemokratą.
Kiedy przyszli po związkowców, nie protestowałem. Nie byłem przecież związkowcem.
Kiedy przyszli po mnie, nikt nie protestował. Nikogo już nie było.”
Fragment wiersza Martina Niemöllera (1892-1984), napisanego w obozie w Dachau w 1942 r.(tłumacz nieznany), wykorzystany w spektaklu.