Najbystrzejsi z polskich przywódców nie mieli wątpliwości, że szansa na niepodległość pojawi się dopiero wówczas, gdy w Europie runie stary porządek
ikona lupy />
Magazyn 2.11.2018 / GazetaPrawna.pl
Naród, który traci pamięć, przestaje być Narodem – staje się jedynie zbiorem ludzi, czasowo zajmujących dane terytorium – twierdził Józef Piłsudski. Pamięć o przeszłości była rzeczą niezwykle istotną w czasach II Rzeczpospolitej. Na odzyskanie w pełni suwerennego państwa Polacy musieli czekać 123 lata, dlatego przykładali wielką wagę do tego, żeby nie popełniać tych samych błędów co przodkowie, którzy niepodległość przegrali. Wspomnienie zmierzchu i upadku Rzeczpospolitej szlacheckiej sprawiało, że panicznie bano się anarchii, zdrady, słabości państwa, braku poczucia odpowiedzialności za nie. Stąd brała się chęć stworzenia potężnej armii, wielka dbałość o patriotyczne wychowanie młodzieży, niechęć do sejmokracji i partyjniactwa.
Kiedy rodziła się II RP, od razu planowano zbudowanie państwa na wskroś nowoczesnego. Zdolnego zapewnić każdemu mieszkańcowi opiekę medyczną, emeryturę i godziwe warunki pracy. Kluczowe siły polityczne za rzecz oczywistą miały, że obywatele niepodległej Polski cieszyć się będą równymi prawami bez względu na płeć, wyznanie czy status społeczny. Za jednym zamachem chciano przekreślić wszelkie słabości, jakie zapamiętano z dziejów I Rzeczpospolitej. Potem przez 20 lat Polacy miotali się w rozpaczliwych wysiłkach zbudowania silnego państwa i obronienia dzięki temu niepodległości, choć szanse na sukces mieli znikome. Wciśnięci między dwa pragnące zagłady Polski mocarstwa musieli walczyć z kolejnymi zagrożeniami i kryzysami, a było ich całe mnóstwo. Musiano wyszarpać od Niemców Wielkopolskę i przynajmniej część Górnego Śląska, odbić Ukraińcom Lwów i Galicję, a na koniec powstrzymać najazd bolszewickiej Rosji. Potem przyszła pora na odbudowę kraju zrujnowanego przez wojnę. W społecznej pamięci już zupełnie się zatarło, że przyniosła ona ziemiom polskim zniszczenia porównywalne z tymi, jakie później miały stać się efektem II wojny światowej.
Gdy odbudowa trwała, przyszedł kryzys związany z hiperinflacją oraz krach całego systemu bankowego. Ledwie udało się opanować sytuację, a Niemcy wszczęły wojnę celną, blokując polski eksport. Z kolei Związek Radziecki nasyłał na Kresy kolejne oddziały dywersantów, próbując wzniecić antypolskie powstanie na Białorusi. Już wówczas Moskwa sprzymierzyła się przeciwko Warszawie z Berlinem. Niepodległość trwała zaledwie osiem lat, kiedy w 1926 r. II RP stanęła na progu wojny domowej. Uniknięto jej niemal cudem. Po kolejnych czterech latach wielki kryzys przyniósł Polsce gigantyczne załamanie gospodarcze. Państwo uniknęło bankructwa jedynie dzięki ofiarności obywateli. Jednocześnie musiano zmagać się z wielkim bezrobociem, biedą na wsi, obopólnie rosnącą wrogością między polską większością a mniejszościami: ukraińską i żydowską. Tymczasem III Rzesza i Związek Radziecki rozpoczynały morderczy wyścig zbrojeń z myślą o nowej wojnie. W fatalnych czasach zagrożona przez dwa totalitarne mocarstwa Polska nie miała szansy na przetrwanie bez pomocy zachodnich demokracji. Te jednak w praktyce realnego wsparcia jej nie udzieliły. Mimo to próbowano ocalić niepodległość na wszelkie sposoby, a gdy dyplomacja zawiodła, postąpiono zgodnie z instrukcją Piłsudskiego: „Balansujcie, dopóki się da, a gdy się już nie da, podpalcie świat!”.

Święta naiwność

Po ponownym odzyskaniu niepodległości, korzystając z zacisznych czasów, III RP przespała trzy dekady. Przeszłość nie była ważna, a przyszłość powinna się sama jakoś ułożyć. Receptą na nią miało stać się wejście do Unii Europejskiej i przekazanie części suwerenności do Brukseli. Potem oczekiwano okresu wiecznej szczęśliwości. Tymczasem stare reguły mówią, że jeśli ktoś ogłasza „koniec historii”, to ona się właśnie zaczyna. Na usprawiedliwienie Polaków można przypomnieć, że opublikowany pod tym tytułem w 1989 r. esej Francisa Fukuyamy zwiastował nadejście cudownych dla Zachodu lat 90. Przez ponad dekadę demokracja zdobywała nowe przyczółki na całym świecie, a liberalna gospodarka zdawała się uniwersalną receptą na wyciągnięcie kolejnych państw z biedy i zacofania. Jednak już w latach tłustych pękały po cichu fundamenty stanowiące o stabilności świata Zachodu. Za sprawą wojny na Bałkanach okazało się, że przekonanie o niemożliwości nowego konfliktu zbrojnego na terenie Starego Kontynentu jest całkowicie błędne. Podobnie jak wiara, iż nigdy więcej nie powtórzy się ludobójstwo. Masakra mieszkańców Srebrenicy stała się najlepszym dowodem zupełnego braku adekwatności tej wiary do faktów.
Sześć lat później przyszedł kolejny sygnał ostrzegawczy, że „koniec historii” to niebezpieczne złudzenie. Udowodnili to terroryści z Al-Kaidy 11 września 2001 r., odbierając poczucie bezpieczeństwa zachodnim społeczeństwom. Wkrótce przekonały się one na własnej skórze, że terroryzm nie jest problemem jedynie Trzeciego Świata, a radykalnego islamu nie da się ugłaskać za pomocą politycznej poprawności. Wreszcie nadszedł rok 2008 i światowy krach gospodarczy zadziałał jak akcelerator zmian. Na Starym Kontynencie strefa euro zatrzeszczała w szwach, a Unia Europejska podzieliła się na dobrze radzące sobie z kryzysem kraje północy oraz cofające się w rozwoju ekonomicznym południe.
Powrót ekonomicznej prosperity przysłonił kryzys emigracyjny, wspieranie wszystkich tendencji odśrodkowych w Europie przez putinowską Rosję oraz brexit. Jednocześnie w Stanach Zjednoczonych prezydentem został zwolennik gospodarczego nacjonalizmu, gotowy obalić wszelkie obowiązujące umowy w imię ratowania prymatu USA w świecie, Donald Trump. Rozkład wspólnoty dotykowo przyśpiesza to, że na Węgrzech, w Polsce, Czechach, Grecji, a ostatnio we Włoszech do władzy doszły elity polityczne nieukrywające swej wrogości wobec reguł gry narzucanych w UE przez Brukselę, a de facto Belin i Paryż. Zmiany wciąż nabierają szybkości. Po odejściu Angeli Merkel ze stanowiska szefa CDU i nieuchronności jej pożegnania z urzędem kanclerskim mogą zacząć się wydarzać w iście sprinterskim tempie. O „końcu historii” nikt w Europie już nie pamięta. Jedynie III RP trwa sobie nadal, jakby on faktycznie nastał. Polacy ani nie uczestniczą w reformowaniu Unii Europejskiej, ani też nie wzmacniają własnego państwa, biernie wypatrując, co im przyniesie los.

Pechowe położenie

O upadku Rzeczpospolitej szlacheckiej zadecydowało jej położenie geograficzne. Pomimo słabej armii, fatalnego stanu aparatu państwa, rozkładu władzy centralnej, samowoli magnaterii oraz setki innych słabości mogła wegetować przez kolejne stulecia. Niegdyś potężne mocarstwa, Hiszpania i Turcja, doświadczyły zapaści o podobnej skali, trwających po kilkaset lat, nie tracąc przy tym niepodległości. Jednak Hiszpanie żyli spokojnie na obrzeżu Europy, ukryci za Pirenejami. Jedności Turcji strzegła Wielka Brytania, bojąc się, że Rosja mogłaby rzucić jej wyzwanie na morzach, gdyby opanowała Konstantynopol i cieśniny, otwierając Morze Czarne na oceany świata. W Europie Zachodniej, od kiedy car Piotr I po trzeciej wojnie północnej stał się protektorem Rzeczpospolitej, a jego ambasador zarządzał w Warszawie polskim Sejmem, zapanowało przekonanie, iż suwerenna Polska nie jest nikomu potrzebna. Z kolei w Petersburgu bardzo długo się łudzono, że Rosja da radę ją wchłonąć w całości, tylko musi robić to powoli. Innego scenariusza sobie nie wyobrażano, bo terytorium Rzeczpospolitej to jedyny nizinny obszar łączący bezpośrednio imperium Romanowów z Niemcami i resztą Zachodu. Panowanie nad nim daje Kremlowi pozycję rozgrywającego wśród mocarstw europejskich. Z kolei dla Niemców kontrola nad tym samym obszarem otwiera możność rozciągnięcia wpływów na Ukrainie i dalej.
Kiedy okazało się, że mająca 700 tys. km kw. Rzeczpospolita jest zbyt duża nawet jak na możliwości Rosji, caryca Katarzyna II uległa namowom króla Prus Fryderyka II, by się nią trochę podzielić, zaspokajając przy okazji apetyty Habsburgów. Pierwszy rozbiór otrzeźwił Polaków, dopingując elity polityczne Rzeczpospolitej do rozpaczliwej próby naprawy własnego państwa. Gdyby się udała, caryca straciłaby zdobycz Piotra I, a otwarta droga na Zachód została zamknięta. Wobec takiego ryzyka wybrała kompromis z Prusami i Austrią, dzieląc się z nimi wymykającym się łupem. Jedynym optymistycznym akcentem dla Polaków, związanym z ostatecznym rozbiorem Rzeczpospolitej, okazało się to, że zniknięcie Polski zaburzyło europejską równowagę sił. Brak w Europie Środkowej przeciwwagi dla Rosji, Austrii i Prus zmusił Francję do nieustannych wojen z tymi mocarstwami, ponieważ dążyły do zniszczenia najpierw spuścizny rewolucji francuskiej, a następnie obalenia uzurpatorskich rządów cesarza Napoleona Bonaparte, w czym nieustannie sekundowała Wielka Brytania. Dwie dekady wojen napoleońskich wyniszczyły kontynent i kosztowały życie ponad 5 mln ludzi. Znamienne, że półtora wieku później kolejny rozbiór Polski przeprowadzony przez III Rzeszę i ZSRR przyniósł jeszcze krwawszą II wojnę światową.

Łatwiej stracić niż odzyskać

Ostateczna decyzja, że Polacy nie odzyskają własnego państwa, zapadła podczas kongresu wiedeńskiego w 1815 r. Ocalenie namiastki w postaci połączonego unią personalną z Rosją Królestwa Polskiego należy postrzegać w kategoriach cudu. Jego istnienie było możliwe jedynie za sprawą kaprysu cara Aleksandra I. Władca Rosji uległ politycznym wizjom swojego bliskiego współpracownika księcia Adama Jerzego Czartoryskiego. Ten potrafił zasiać w głowie cara wiarę w możliwość zbudowania słowiańskiego supermocarstwa, które zdominuje Europę. Jego kluczowymi rdzeniami byłyby Rosja i Polska. Imponujące przedsięwzięcie okazało się fantasmagorią, bo wymagało traktowania Polaków jako równorzędnych partnerów, obdarzonych wolnością i własną konstytucją. Do takiego kompromisu żaden car na dłuższą metę nie był zdolny, ponieważ podkopywał tak wszystkie fundamenty samodzierżawia w Rosji. W efekcie Królestwo Polskie pozostało jedynie kłopotliwą spuścizną po Aleksandrze I.
Próby przycięcia swobód Polakom, by upodobnić ich kraj do reszty imperium Romanowów, sprowokowały wybuch powstania listopadowego. Pokazało ono, jak mocna w Europie jest równowaga sił, którą nakreślił kongres wiedeński. Żaden kraj nie wsparł walczącego z Rosją Królestwa Polskiego nawet notą dyplomatyczną, o pomocy militarnej nie wspominając. Polacy pozostali ze swymi niepodległościowymi aspiracjami zupełnie sami. Tymczasem odzyskanie własnego państwa bez pomocy choć jednego mocarstwa, zdolnego zrównoważyć siłę Rosji oraz opór Prus i Austrii, było niemożliwe. Wiara w to, że uda się samodzielnie wygrać kolejną rebelię, boleśnie zderzała się z rzeczywistością, co udowodniło powstanie styczniowe.
Najbystrzejsi z polskich przywódców: Czartoryski, Dmowski i Piłsudski, nie mieli wątpliwości, że szansa na niepodległość pojawi się dopiero wówczas, gdy w Europie zawali się stary porządek. Czartoryski liczył, że zaborcze mocarstwa w końcu skoczą sobie do gardeł, czego sprowokowaniu poświęcił 30 lat życia. Piłsudski, znając słabości Rosji, postawił na to, że rozsadzą ją od środka zniewolone narody. Dla Dmowskiego najważniejszym było umocnienie sił narodu, by potrafił wydźwignąć się na niepodległość przy pierwszej sprzyjającej sposobności. Jednak dopóki na Starym Kontynencie trwał pokój, wszyscy Polacy marzący o odzyskaniu własnego państwa pozostawali tak samo bezradni. Czas oczekiwania na sprzyjającą koniunkturę międzynarodową mogli spożytkować na pracę organiczną, oddolne samoorganizowanie się, szukanie kompromisów z którymś z zaborczych rządów w nadziei na poszerzenie zakresu swobód lub spiskowanie. Nieocenione znaczenie posiadało kultywowanie narodowej kultury i tradycji. Zgodnie z radą w „Uwagach nad rządem Polski” daną przez Jeana-Jacques’a Rousseau, że „nie mogąc przeszkodzić, aby was nie pochłonęli, nie dajcie się przynajmniej strawić”.

Złudzenie niezmienności

Polacy „strawić” się nie pozwolili i w końcu doczekali momentu, gdy runął stary porządek. Rzut oka na mapę Europy sprzed stu lat najlepiej uświadamia, jak wielkie zmiany przetoczyły się przez nią w XX stuleciu. Nowa równowaga sił ukształtowała się de facto dopiero w 1945 r., po czym znów zmieniała po rozpadzie ZSRR w 1990 r. Dziś na tej mapie nie ma już ogromnych Austro-Węgier, a Niemcy straciły Prusy, niegdyś stanowiące rdzeń całej Rzeszy. W głąb Azji została wypchnięta Rosja, która utraciła wszystkie zdobycze, tak pieczołowicie gromadzone od XVII w. Wszystkie te zmiany sprawiły, iż III Rzeczpospolita może sobie egzystować w niespotykanym od wieków spokoju. Wierząc, że Unia Europejska będzie niezmiennie trwać w obecnym kształcie, a Stany Zjednoczone zawsze wesprą swego najbardziej oddanego sojusznika. Ta błogość pozwala zupełnie zapomnieć, iż geograficzna lokalizacja Polski jest taka sama jak 223 lata temu, od czasu ostatniego rozbioru. Dokładnie na zbiegu interesów wielu mocarstw. Co powoduje, że kłopoty zaczynają się nieuchronnie, ilekroć „koniec historii” zostaje odwołany.