Eduardo Mendoza w błyskotliwym eseju przybliża konflikt między Katalonią a hiszpańskim rządem: „Napisałem ten tekst, żeby spróbować zrozumieć, co się tak naprawdę dzieje”
Magazyn 19.10.2018 / Dziennik Gazeta Prawna

Na Polaków alergicznie działa widok policjantów pałujących ludzi – nie bez powodu policja w Polsce, choć bywa brutalna, nie pałuje demonstrantów: to nieciekawie wychodzi na zdjęciach i filmikach. A to zdjęcia i filmiki budują emocje w internecie. Żaden polityk w Polsce nie chce – na razie – być nazywany zomowcem, nawet jeśli mu się to należy z wielu innych powodów.

Polaków rozczulają z kolei niepodległościowe ambicje innych narodów – ale ważne, żeby były to raczej narody, z którymi Polacy nie sąsiadują.
Eduardo Mendoza, „Co z tą Katalonią?”, przeł. Karolina Jaszecka, Post Factum 2018 / Media
Stąd być może tak emocjonalna reakcja polskich mediów, i tych klasycznych, i tych społecznościowych, na wydarzenia, które miały miejsce jesienią zeszłego roku w Hiszpanii, a ściślej: w Katalonii. Cieszące się poparciem z grubsza połowy mieszkańców prowincji tamtejsze władze, wywodzące się z ruchów nacjonalistycznych, zdołały – w bardzo gorącej atmosferze i przy sprzeciwie Madrytu – najpierw zarządzić referendum dotyczące niepodległości regionu (9 czerwca 2017 r.), potem uzyskać w kontrowersyjnych okolicznościach akceptację lokalnego parlamentu (6 września), a wreszcie wspomniane referendum przeprowadzić (1 października). Wzięło w nim udział 42 proc. uprawnionych do głosowania, z czego ok. 90 proc. opowiedziało się za niepodległością Katalonii. Całemu temu procesowi towarzyszyły masowe demonstracje, a dowodzone z Madrytu siły policyjne próbowały nie dopuścić do referendum – policjanci interweniowali na ulicach Barcelony i przed lokalami wyborczymi z histerycznym okrucieństwem, co skrupulatnie dokumentowano.
Konserwatywny rząd hiszpański wyników plebiscytu nie uznał – bo od początku nie uznawał za legalną całej ścieżki decyzyjnej, która do niego doprowadziła. I to, rzecz jasna, rząd hiszpański wysłał swoich zomowców do nieudolnej pacyfikacji referendum, potem zaś, gdy 27 października kataloński parlament proklamował Republikę Katalonii, władze centralne na mocy hiszpańskiej konstytucji rozwiązały to zgromadzenie, odwołały miejscowy rząd, zawiesiły czasowo autonomię Katalonii i zapowiedziały rozpisanie nowych wyborów; wielu prominentnych katalońskich polityków uciekło z kraju bądź trafiło do aresztu.
Polskie (zresztą nie tylko polskie, bo i światowe) media przedstawiały sprawę dość jednoznacznie: oto zła, postfrankistowska Hiszpania nie chce pozwolić prześladowanej, demokratycznej Katalonii na niepodległość – rozszalały aparat przemocy działa jak w czasach wojny domowej i dyktatury, a generalnie to Katalonia jest nowoczesna, a Hiszpania zacofana, i cała ta kłótnia bazuje na hiszpańskim antykatalońskim resentymencie. Innymi słowy, jesienią 2017 r. to Katalończycy wygrali wojnę na słowa, chociaż przegrali bitwę o niepodległość.
Oczywiście – jest parę drobiazgów, które zwykle umykają przy tego rodzaju awanturach, a które stają się zauważalne, dopiero gdy kurz opadnie na ciała poległych.

Policyjne pałki i rozgrzane serwery

Istnieje coś takiego jak logika momentu historycznego – katalońscy niepodległościowcy znakomicie wyczuli ten moment (podobnie jak niegdyś wyczuł go w sprawie polskiej Józef Piłsudski). Fernando Leon Solis z Uniwersytetu Zachodniej Szkocji, badacz dyskursu tożsamościowego Hiszpanów i Katalończyków, w pracy „Negotiating Spain and Catalonia” (2003) identyfikuje cztery typy dyskursu politycznego w relacjach hiszpańsko-katalońskich. Dwa pierwsze są katalońskie, łączy je przekonanie, że „Hiszpania nie jest państwem narodowym. Narodowa jedność to rzeczywistość historycznie narzucona niegdyś przez monarchię absolutną i podtrzymywana w kolejnych politycznych porządkach współczesnej Hiszpanii”. Z tego przekonania, pisze Salis, wywodzą się dwa odmienne modele katalońskiego nacjonalizmu, jeden umiarkowany, podkreślający różnice (differential) między narodami katalońskim i hiszpańskim, drugi, radykalny, głoszący kategoryczną niemożność współistnienia obu narodów (disjunctive). Z kolei, wskazuje autor, dwa hiszpańskie dyskursy wywodzą się z utrwalonego jeszcze pod koniec XIX stulecia politycznego podziału na liberalnych odnowicieli (regeneracjonistów) i unitarian – konserwatystów. Ci pierwsi cel Hiszpanii widzieli w proeuropejskiej modernizacji, do której każda ze społecznych, etnicznych i regionalnych składowych może sobie – w obrębie i pod patronatem państwa – znaleźć własną drogę. Ci drudzy, naturalnie, utrzymywali, że Hiszpania i naród hiszpański są tożsame, a zatem rozwijać się i funkcjonować na arenie międzynarodowej może tylko Hiszpania zjednoczona i jednolita narodowo.
A jaki to ma związek z momentem historycznym? Taki, że w 2017 r. w Katalonii u władzy byli nacjonalistyczni radykałowie, a w Madrycie prawicowa Partia Ludowa, naturalnie konserwatywno-unitariańska. Żadnego pola dialogu – i długa historia konfliktów. Najlepszym, co dało się zrobić, nie mając armii, i co nacjonaliści katalońscy zrobili, okazało się walenie kijem w klatkę z małpą w środku. Rząd Mariana Rajoya (skądinąd polityka, mówiąc delikatnie, mało błyskotliwego) łatwo było sprowokować. A każde uderzenie pałą w głowę demonstranta to nie tylko przyszły internetowy mem – to przynajmniej jeden punkt procentowy w referendum i jeden spalony most na wstecznej drodze ewentualnego kompromisu. Katalońscy secesjoniści liczyli też, i nie przeliczyli się, że kastylijscy konserwatyści, wściekli i rozjuszeni, uderzą w to, co dla przywiązanych do instytucjonalnej demokracji mieszkańców Katalonii jest kluczowe: w wolność samego głosowania. Warto wspomnieć, że kataloński nacjonalizm nie jest, w odróżnieniu np. od polskiego, autorytarny, wręcz przeciwnie – ma odcień raczej socjaldemokratyczny. Co zresztą nie przeszkodziło prącym do referendum ludziom Carlesa Puigdemonta złamać jednocześnie Statutu Katalonii, hiszpańskiej konstytucji, zasad procesu legislacyjnego zalecanych przez Komisję Wenecką, jak również regulaminu katalońskiego parlamentu (skąd my to znamy?).
Dodajmy, że ów księżyc ma też drugą, niewidoczną stronę: ponad połowa katalońskich wyborców nie popiera ruchów niepodległościowych.
Na marginesie tych wydarzeń poważne media – w rodzaju BBC, Deutsche Welle czy „El País” – informowały, że w trakcie awantury referendalnej bardzo się rozgrzały także rosyjskie serwery, zalewając internet lawiną fake newsów, spreparowanych zdjęć i mobilizujących sloganów (na prorosyjskich kontach na Twitterze ruch związany z hashtagiem #catalanreferendum wzrósł na przełomie września i października 2017 r. o 7500 proc.). Była to zapewne ta sama fabryka, która pomogła brytyjskim torysom przeprowadzić brexit, a Donaldowi Trumpowi wydeptała dróżkę do prezydentury w USA – tym razem szło o to, by wspierając kataloński secesjonizm, pokazać, po pierwsze, że Krym także miał prawo odłączyć się od Ukrainy, a po drugie, że Unia Europejska, i generalnie Zachód, znajdują się w głębokim kryzysie.
Wybitny hiszpański pisarz Javier Marías, gdy zapytano go o kwestię niepodległości Katalonii, odparł: „Nie mam nic przeciwko, ale, na litość boską, nie w taki sposób i nie z tymi ludźmi”.

Odbiór należności czy spłata długu?

Inny wybitny prozaik i dramaturg, Katalończyk Eduardo Mendoza napisał o tym książkę. Lapidarny, zwięzły esej „Co z tą Katalonią?” właśnie się u nas ukazał i jest ważnym głosem w dyskusji na temat tego, co się właściwie wydarzyło przed rokiem na ulicach Barcelony, Girony czy Tarragony.
Mendoza może i jest Katalończykiem, ale nie jest katalońskim pisarzem, bo tu decyduje kryterium językowe, a Mendoza pisze (przeważnie) po hiszpańsku. W przeciwieństwie też do takiego np. Jaume Cabré, nieustępliwego katalońskiego nacjonalisty („Jestem za niepodległością Katalonii, podobnie jak zdecydowana większość społeczeństwa i polityków katalońskich, mimo że Hiszpania twierdzi, że jest inaczej” – mówił w 2014 r. Cabré w rozmowie z czytelnikami portalu LubimyCzytac.pl), autor „Przygód fryzjera damskiego” zachowuje w sprawie niepodległościowej dystans, neutralność i chłodne spojrzenie.
„Co z tą Katalonią?” nie tyle odnosi się do samego zamieszania wokół referendum, ile stara się rozłożyć na czynniki pierwsze kataloński mit narodowy – mity narodowe to bajki, ale bajki ciekawe i mające realny wpływ na rzeczywistość. A Mendoza, choć ma w zanadrzu ogromne zasoby ironii, przygląda się swoim rodakom z zaskakującą powagą: „Napisałem ten tekst, żeby spróbować zrozumieć, co się tak naprawdę dzieje”.
Kataloński mit narodowy stoi na paru filarach. Są nimi język kataloński, katalońska prowincja (idylliczna i poza historią), upadek Barcelony w 1714 r. i przyłączenie Katalonii do Korony Hiszpańskiej, modernizacja, europeizacja i uprzemysłowienie Katalonii w XIX w., wreszcie: hiszpańska wojna domowa i 40 lat frankistowskiego reżimu. Mendoza analizuje je wszystkie – niekoniecznie w tej kolejności – wyjaśniając, skąd się wzięły, co znaczą, a także jakie są ich potencjalne związki z rzeczywistością oraz rozmaite przemilczane aspekty (mity bywają wybiórcze).
Nie chcąc odbierać czytelnikowi przyjemności śledzenia wywodu Mendozy, zaznaczę tylko najważniejsze kwestie. Pisarz zaczyna od wojny i frankizmu: „Wielu obcokrajowców doszukuje się przyczyn wszystkich bieżących wydarzeń w hiszpańskiej wojnie domowej i trwającej następnie wieloletniej dyktaturze. Takie przeświadczenie wynika z tego, że na szczęście od śmierci dyktatora [w 1975 r. – red.] nie wydarzyło się nic naprawdę traumatycznego i można byłoby zaryzykować stwierdzenie, że Hiszpania po raz pierwszy weszła na drogę demokracji w tak spokojny i stabilny sposób”. Frankizm miał swoje etapy, od faszystowskiego zamordyzmu, przez rozmaite odwilże, po gospodarczy boom i częściowe otwarcie na Europę, niejednorodne były też losy Katalonii pod panowaniem Caudilla, który, co oczywiste, miał przed oczami przyszłą monokulturową idyllę. Niemniej byli też Katalończycy popierający reżim, przez 40 lat zmieniła się również, w wyniku potężnej fali imigracyjnej z uboższych rejonów Hiszpanii, struktura etniczna Katalonii. Wreszcie – przeciwnikiem frankizmu był przede wszystkim republikanizm bez kryterium narodowościowego, zabarwiony demokratyzmem, socjalizmem, anarchizmem, komunizmem, wspierany przez związki zawodowe.
Podobnie było z powracającą – i powielaną – w rozmaitych publikacjach frazą o tym, że język kataloński był zakazany w czasach dyktatury. „Ktoś zdefiniował reżim frankistowski jako dyktaturę łagodzoną poprzez ogólne naruszanie prawa” – pisze Mendoza. – „Osobliwością tej dyktatury pod względem prawnym było ustanawianie restrykcyjnych przepisów i tolerowanie ich nieprzestrzegania, bez jednoczesnej rezygnacji z możliwości ich egzekwowania w dogodnym momencie. I tak właśnie było z użyciem języka katalońskiego w sferze publicznej”. Problemem stawały się nie tyle ewentualne represje, ile raczej postępujące upośledzenie katalońszczyzny, której używano przeważnie w obiegu prywatnym, mówionym: „Nieznajomość pisanego języka katalońskiego doprowadzała do takich kuriozalnych sytuacji, że ludzie, którzy mówili między sobą po katalońsku, pisali do siebie po hiszpańsku, żeby nie popełniać błędów w pisowni, której zasad nie znali”.
Oczywiście małe, zamknięte społeczeństwa, przyklejone do większych od siebie, promieniujących kulturą potęg, mają obsesję na punkcie języka, co należy zrozumieć.
Mendoza przygląda się także katalońskim mitom modernizacyjnym, zauważając trzeźwo, że tamtejsze bogactwo nie byłoby możliwe najpierw bez dostępu do hiszpańskich kolonii i niewolników, potem bez ekonomicznego protekcjonizmu Madrytu, a wreszcie – już w czasach rewolucji przemysłowej – bez taniej siły roboczej rodem z Andaluzji, Estremadury i Ameryki Łacińskiej. Tę siłę roboczą traktowano rzecz jasna jak dzicz, nieokrzesanych barbarzyńców; miało to wymiar tyleż etniczny, ile klasowy. Nasuwa się tu skojarzenie z Kalifornią, piątą gospodarką świata – czy mogłaby ona istnieć bez Stanów Zjednoczonych i meksykańskich robotników? Zauważmy, że spora część obecnych, postkryzysowych katalońskich pretensji dotyczy niesprawiedliwego podziału hiszpańskiego dochodu narodowego (że Katalonia żywi biedaków z Andaluzji). A może to po prostu spłata odroczonego długu?
Autor „Prawdy o sprawie Savolty” kpi sobie przy okazji z największych atrakcji turystycznych Barcelony: „Kiedy katalońska burżuazja postanowiła odbudować swoją ojczyznę i nadać jej monumentalny patos – godny częściowo zapomnianej, częściowo zmyślonej przeszłości – musiała odwołać się do wyobraźni architektów modernistycznych. W rezultacie powstały dziwaczne budynki naszpikowane smokami, hełmami i tarczami. (...) Powstała baśniowa Katalonia, gdzie fikcja miesza się z historią. (...)”.

Klarowni, spokojni, czyści

Baśnie baśniami, ale Hiszpania ma rzeczywiście problem z Katalonią (a Katalonia z Hiszpanią), i to mimo tego, że zmienił się rząd – obecnie w Madrycie panują socjaliści – i złagodniał także język debaty. Problemy te mają w istocie, wbrew mitologiczno-historycznej otoczce, dość płytkie korzenie, związane z powolnym i nierównomiernym rozwojem gospodarczym europejskiego Południa. „Pierwszymi obszarami Hiszpanii, które uległy modernizacji, już w XIX stuleciu, były Kraj Basków i Katalonia, dwa peryferyjne regiony, których języki, kultury i tożsamość były znacząco inne od reszty kraju” – pisze Sebastian Balfour w świetnym tekście „Krótka historia nacjonalizmu katalońskiego” („A Brief History of Catalan Nationalism”), zamieszczonym w czasopiśmie „Foreign Policy” w trakcie zeszłorocznego kryzysu. – „Inaczej niż w przypadku Francji, gdzie silne, scentralizowane państwo było w stanie za pomocą działań wojennych i edukacji przekuć etniczną oraz lingwistyczną różnorodność we wspólną tożsamość narodową, słaba Hiszpania nie znalazła łatwej drogi do zapewnienia sobie legitymizacji w społeczeństwie. (...) Zamiast tego władze w Madrycie szukały rozwiązania w aliansach z elitami peryferyjnych terytoriów”. W epoce społecznych zawirowań, przemysłowych przewrotów, klasowych katastrof i rodzących się nacjonalizmów nie było to najbezpieczniejsze wyjście. Zaś elity katalońskie uważały się za lepsze i bardziej cywilizowane od madryckich wsteczników, co zresztą przebija do dziś w wypowiedziach katalońskich intelektualistów. „Katalońscy pisarze weszli w modernizm via Paryż. (...) Hiszpania nie mogła im tego dać. Jej tradycja jest znacznie bardziej zamknięta, autarkiczna, Franco to tylko pogorszył. (...) Katalońska tradycja jest klarowna, spokojna, czysta, ironiczna i cywilizowana – racjonalistyczna, antybarokowa, antyromantyczna” – mówił pisarz Toni Sala w wywiadzie dla „The Bomb Magazine”. Zabawnie to brzmi, zestawione z krzykliwym populizmem dochodzącym z obu stron sporu o katalońską niepodległość.
„Napisałem ten tekst również dlatego, że powinniśmy – tak uważam – już wcześniej odrobić pracę domową: zakwestionować swoje poglądy, wyjaśnić sobie i innym pewne sprawy, wzruszyć ramionami na uprzedzenia, zaniedbania i niezrozumienie. Może jest już za późno. Prawie zawsze przemyślenia nachodzą człowieka za późno” – kończy Mendoza. Ciekawe, czy ktoś skorzysta z jego umiarkowania i trzeźwości umysłu.