W dzisiejszym świecie chory przywódca błyskawicznie traci autorytet, bo ludzie przestają wierzyć, iż udźwignie rządzenie państwem. To wystarcza, by miał powód do ukrywania swych słabości tak długo, jak to tylko możliwe.
Magazyn / GazetaPrawna.pl
Czy kolano to tylko kolano – oto pytanie, które półgębkiem powtarzają Polacy. Wprawdzie posiadacz najsławniejszego kolana w III RP opuścił już szpital, lecz jego publiczna aktywność pozostaje tak ograniczona, że staje się przyczyną wciąż nowych dociekań. Do tego jeszcze najbliższe otoczenie Jarosława Kaczyńskiego wykazuje co najwyżej urzędowy optymizm i niezbyt pali się do publicznych oświadczeń na temat zdrowia lidera PiS. Na forach internetowych rozkwitają więc spekulacje o możliwych chorobach przywódcy obozu władzy. Niektóre teorie przenikają powoli do mediów, choć brak jakichkolwiek dowodów, że niedyspozycja prezesa to coś więcej niż tylko przypadłość stawu kolanowego oraz pechowa infekcja bakteryjna. Zresztą w takich sytuacjach dla zwykłych obywateli wiarygodniejsze od doniesień mediów czy oświadczeń polityków są długoletnie doświadczenia. A te uczą, że jeśli podejrzewany o chorobę przywódca szybko nie dowiedzie publicznie swej sprawności fizycznej i umysłowej, wówczas na rzeczy jest coś poważnego.

Król nie musiał być fit

Gdy cierpienia z powodu dolegliwości były stałym elementem codziennego życia ludzi, rządzących dyskwalifikowały nie choroby, lecz nie dość mężne ich znoszenie. Monarchowie bohatersko zmagający się ze swymi słabościami wzbudzali szacunek z racji swego twardego charakteru. Król Czech Jan I Luksemburski za młodu brał udział w licznych turniejach, zdobywając uznanie jako waleczny rycerz. Około 1340 r. zaczął tracić wzrok. Nie przeszkodziło mu to pięć lat później na czele czeskich wojsk najechać polskie ziemie i przez ponad tydzień oblegać Kraków. Jednak na trwałe zapisał się w rycerskich annałach dopiero podczas bitwy pod Crécy w sierpniu 1346 r. Dowodząc posiłkami walczącymi po stronie francuskiej, osobiście prowadził szarżę na pozycje angielskich łuczników, choć wcześniej rozsądnie nakazał, by wraz z rumakiem przywiązano go pomiędzy dwoma rycerzami, dzięki czemu nie pomylił kierunku jazdy. Ponoć zginął, krzycząc: „Nie będzie to, żeby czeski król z pola uciekał”. Wolał stracić życie niż autorytet.
Znamienne, że ta sama zasada przyświecała najwybitniejszym polskim królom elekcyjnym. Każdy z nich przez lata cierpiał różnorodne katusze. Stefan Batory od młodości często się przeziębiał. Z wiekiem doszły napady duszności i omdlenia, a sześć lat po włożeniu polskiej korony – niepokojąca infekcja. „Miał na prawej nodze o dwa palce pod kolanem aż do kostki rodzaj wyrzutu, w którym bywały ranki niegłębokie, ciekące” – zapisał jego nadworny lekarz Mikołaj Buccella. Rany się boleśnie jątrzyły, powodując nieustanne rozdrażnienie władcy. Mimo to Batory do końca snuł wielkie plany doprowadzenia do unii Rzeczpospolitej z Rosją. Wedle ustaleń współczesnych badaczy stopniowo zabiło go zwyrodnienie nerek. Koniec nastąpił po polowaniu pod Grodnem, gdy zasłabł i po dwóch tygodniach agonii zmarł.
Równie ambitne plany polityczne kreślił Władysław IV. Marzyło mu się podbicie Krymu i rzucenie na kolana Imperium Otomańskiego. Król nie baczył przy tym, że od młodości doświadczał ataków podagry i ciężkich migren. Z czasem doszło do tego puchnięcie nóg oraz trwająca po wiele dni utrata kontroli nad własnym ciałem. „Trzyma króla w bezwładności od 10 tygodni, pozbawiając go snu na całe noce i sprawiając nadto takie boleści, że samo opowiadanie o tem budzi politowanie” – donosił do Rzymu nuncjusz papieski w Polsce Filonardi w 1640 r. Przez osiem następnych lat stan zdrowia Władysława IV stopniowo się pogarszał. Króla noszono do Sejmu w lektyce, najbliższych współpracowników i posłów przyjmował, nie wstając z łóżka. Rządził z niego krajem, doświadczając coraz większych katuszy. Mimo to planów wyprawy na Krym do końca życia nie chciał porzucić. Zanim zmarł w maju 1648 r., zdążył jeszcze stracić władzę w nogach i częściowo ogłuchnąć.
Równie niewesołe przypadłości gnębiły pogromcę Turków Jana Sobieskiego. Pod koniec lipca 1665 r., trzy tygodnie po ślubie z Marią Kazimierą d’Arquien, pisał do żony, że: „Osypały mię wszystkiego pryszcze jakieś niesłychanie gęste i po ręku i po wszystkim ciele”. Marysieńkę syfilisem zaraził poprzedni mąż Jan Zamojski. Wstydliwą chorobę przyszła królowa Polski przekazała ukochanemu. Sobieski przez następne lata nacierał ranki na ciele maścią rtęciową. Ograniczała ona namnażanie się krętków kiły, lecz była bardzo toksyczna. Przez to, już zasiadając na polskim tronie, król Jan III zmagał się nieustannie z niewydolnością krążenia, chronicznym zapaleniem nerek, puchliną brzuszną, nawracającymi gorączkami oraz owrzodzeniami ciała. Z wiekiem pojawił się też reumatyzm w nogach. Wkrótce po wiktorii wiedeńskiej lekarze Sobieskiego spodziewali się, że jego dni są policzone. Tymczasem pomimo licznych, zazwyczaj śmiertelnych chorób przeżył aż 67 lat, utrzymując fizyczną aktywność najwyraźniej za sprawą siły woli.

Wódz wiecznie żywy

Epoka heroicznych monarchów dobiegła definitywnie końca w XIX w. W tym samym czasie medycyna coraz lepiej radziła sobie z nieuleczalnymi dotąd chorobami, przez co ludzie odwykli od sytuacji, że niemal każdego gnębi jakaś przypadłość. Narodziło się też nowoczesne dziennikarstwo i rozkwitła prasa. Za jej sprawą wiadomości co nowego w świecie polityki w coraz krótszym czasie docierały do każdego zainteresowanego obywatela. Jednak tak naprawdę wagę informacji pierwsi w pełni docenili komuniści, doskonaląc metody manipulowania nimi tak, aby kształtować rzeczywistość. Jedna z fundamentalnych zasad prowadzonej przez nich polityki informacyjnej mówiła, że przywódca partii i kraju zawsze cieszy się znakomitym zdrowiem. A jeśli nie, to na pewno wkrótce znów będzie zdrowy. Przetestowano to już na osobie Włodzimierza Lenina, gdy w roku 1922 r. przeszedł dwa wylewy krwi do mózgu. „Społeczeństwa nie poinformowano, że Lenin umiera. Aż do samego końca prasa nieustannie donosiła, że dochodzi do siebie po ciężkiej chorobie – takiej, na którą każdy zwykły śmiertelnik by umarł” – opisuje w książce „Tragedia narodu. Rewolucja rosyjska 1891–1924” Orlando Figes. Po drugim wylewie, gdy Lenin nadal rwał się do wystąpień publicznych, choć łatwo gubił kontekst i zdarzało mu się dwa razy przeczytać to samo przemówienie, Biuro Polityczne postanowiło go ubezwłasnowolnić. Żeby swym zachowaniem nie podważał prawdziwości doniesień prasowych, został odstawiony do Gorki. Jego osobistym opiekunem uczyniono wówczas Józefa Stalina. Ten skutecznie odizolował Lenina od świata zewnętrznego na ponad rok, doczekując trzeciego wylewu u wodza rewolucji. Odebrał on mowę i sparaliżował chorego. Kiedy Włodzimierz Iljicz umierał w styczniu 1924 r., radzieccy obywatele żyli nadal w przekonaniu, iż właśnie wraca do zdrowia.
W podobnej nieświadomości egzystowali Chińczycy na początku lat 70., przekonani, że dzierżący twardą ręką władzę Mao Tse-Tung oraz jego wierny premier Czou-En-laj mają się znakomicie. Tymczasem u premiera w przełyku lekarze wykryli guz nowotworowy. Od 1972 r. w ścisłej tajemnicy Czou-En-laj przechodził chemioterapię. Gdy po dwóch latach jego stan tylko się pogarszał, rozpoczęto radioterapię. Z racji jej intensywności premier musiał zamieszkać w pobliżu jedynego w Chińskiej Republice Ludowej betatronu (aparatu do naświetlania promieniami Roentgena). Fakt ten stał się jedną z najściślej strzeżonych tajemnic państwowych. W tym samym czasie dobiegający osiemdziesiątki Mao Tse-Tung również niemal zniknął z życia publicznego. Sinolodzy oraz wywiady państw zachodnich zachodzili w głowę, co tak naprawdę się dzieje. Doniesień chińskich mediów, że przewodniczący Mao czuje się znakomicie, nikt nie brał na poważnie. Wnioski usiłowano wysnuwać na podstawie strzępków informacji. Przede wszystkim opierano się na relacji pisarza Andre Malrauxa, którego tyran przyjął na audiencji w połowie lat 60. Zaobserwowane przez niego zachowania dawały podstawy, aby podejrzewać, że Mao Tse-Tung cierpi na chorobę Parkinsona. „Był chory, lecz nikt na Zachodzie nie wiedział na co. Kiedy w 1972 r. grupa lekarzy ze Szwajcarii została wpuszczona do Pekinu na kongres naukowy ich chińscy koledzy »sprzedali« im informację, że Mao cierpi po prostu na postępujący uwiąd starczy” – opisują Pierre Accoce i Pierre Rentchnick w książce „Chorzy, którzy nami rządzą”. Trochę więcej informacji przyniosła wizyta w Pekinie prezydenta Francji Georges’a Pompidou. Gdy rozmawiał z Mao, ten sprawiał wrażenie osoby prawie nieprzytomnej. Na zastygłej twarzy nie drgnął ani jeden mięsień. Co jakiś czas wypowiadał jedynie urywki zadań, natomiast chiński tłumacz rozwijał je w długie i złożone myśli. Na tej podstawie zachodni neurolodzy uznali, że przywódcę kraju zamieszkiwanego przez miliard ludzi dotknęła zakrzepica prowadząca do mikrowylewów w mózgu i obumierania jego kolejnych obszarów. Tymczasem przewodniczący Mao nadal dzierżył władzę, choć latem 1974 r. zaczął tracić wzrok. Poruszał się z trudem i głównie leżał w łóżku. Mimo to nadal przyjmował podwładnych, wydając im polecenia. Acz wyglądało to tak, że siedząca przy łóżku pielęgniarka odczytywała to, co chce powiedzieć, z urywków słów, ruchu warg i gestów, po czym przekazywała członkom kierownictw partii. Kwestia, na ile miało to cokolwiek wspólnego z rzeczywistymi intencjami Mao, stanowiła sprawą coraz bardziej drugorzędną. Dopóki żył, pozostawał symbolem jedności partii i nikt nie śmiał tego podważyć. Po latach wyszło na jaw, że tyrana stopniowo zabijało stwardnienie zanikowe boczne. Jednak i tak przeżył pół roku dłużej niż przykuty do betatronu premier Czou-En-laj. Wreszcie w 1976 r. „9 września, kilka minut po północy Mao wydaje ostatnie tchnienie. Miał osiemdziesiąt trzy lata. Jego chorobę ukrywano tak skutecznie, że informacja spada na obywateli jak grom” – pisze Claude Quetel w eseju „Długa śmierć Mao” umieszczonym w książce „Ostatnie dni dyktatorów”. Niemal do samego końca oficjalna propaganda przekonywała Chińczyków, że ich przywódca będzie żył 150 lat.

Demokracja nie leczy

Jeśli w państwie ostatnie zdanie we wszystkich najważniejszych kwestiach ma jedna osoba, wówczas jej zdrowie staje się równoznaczne z racją stanu. Każde niedomagania niosą bowiem ze sobą perturbacje polityczne. Już niezbyt poważna choroba zakłóca proces decyzyjny. W razie cięższej przypadłości najbliższe otoczenie lidera zaczyna się bać o własną przyszłość, wrogowie nabierają odwagi, a zwykli obywatele rozglądają za innym przywódcą. Stąd pierwszym i naturalnym odruchem reżimów autorytarnych jest ukrywanie zdrowotnych kłopotów wodza tak długo, jak tylko to możliwe. Problem ten nie powinien teoretycznie dotykać państw demokratycznych, w których rządy opierają się na prawie oraz instytucjach. Nic bardziej mylnego. Gdy liderem rządzącego ugrupowania jest charyzmatyczna osoba, potrafi ona skutecznie wymusić na swym otoczeniu zachowanie dyskrecji w kwestii swych zdrowotnych problemów. Winstona Churchilla od młodości dotykały ataki depresji, którą nazywał „czarnym psem”. Charles McMoran Wilson, gdy w 1940 r. został osobistym lekarzem premiera Wielkiej Brytanii, usłyszał od niego pewnego razu niepokojącą opowieść. „Jestem na dworcu kolejowym, za chwilę ma nadjechać pociąg, a ja ze wszystkich sił walczę ze sobą, aby powstrzymać przerażające pragnienie zbliżenia się do krawędzi peronu i rzucenia na tory” – wyznał mu Churchill. Wkrótce medyk zdiagnozował u człowieka będącego ostatnią nadzieją całego Zachodu na powstrzymanie Adolfa Hitlera chorobę dwubiegunową. Premier miotał się między tygodniami, gdy działał w stanie euforii. a depresyjnymi dniami, kiedy nawet wypowiedzenie kilku zdań zdało się mu wysiłkiem nie do udźwignięcia. Opinia publiczna nie miała prawa się o tym dowiedzieć. Podobnie jak o tym, że szef rządu w drodze powrotnej z konferencji teherańskiej w grudniu 1943 r. zachorował na zapalenie płuc. Podróż przerwano w Tunezji, bo stan Churchilla okazał się tak ciężki, że lekarze bali się, iż w każdej chwili może umrzeć, czym premier akurat niespecjalnie się przejął. Swojej córce Sarze kazał, aby siedząc przy jego łóżku, czytała mu „Dumę i uprzedzenie” i niczym się nie przejmowała, bo wojna jest już wygrana.
Fakt, że Wielka Brytania mogła stracić premiera, udało się zachować w tajemnicy. Czasami jednak jej utrzymanie bywa niemożliwe. Winston Churchill w porównaniu ze swym sojusznikiem Franklinem D. Rooseveltem mógł uchodzić za okaz zdrowia. Jednak prezydent USA nie miał szansy ukrycia przed wyborcami, że po tym, jak w 1921 r. zachorował na polio, kilka następnych lat spędził przykuty do łóżka. Ale zaczynając wielką karierę polityczną pod koniec lat 20., potrafił skutecznie zamaskować swe kalectwo. Na co dzień poruszał się na wózku inwalidzkim, a kilka kroków potrafił zrobić jedynie dzięki temu, że jego nogi usztywniano stalowymi szynami. Mimo to udawało mu się stworzyć iluzję, że odzyskał pełną sprawność fizyczną, dzięki życzliwości amerykańskich mediów. „Na mocy dżentelmeńskiej umowy z dziennikarzami nie fotografowano go w wózku inwalidzkim lub w innych trudnych sytuacjach. Aparaty ortopedyczne, które nosił na nogach, ukrywał pod długimi pelerynami lub kocami” – relacjonuje Davida M. Oshinsky w książce „Polio. Historia pokonania choroby Heinego-Medina”. Na wiecach wyborczych Roosevelt stał, trzymając się uchwytów, jakie zawsze instalowano przy jego mównicy. Każda kampania wyborcza wymagała od niego olbrzymiego wysiłku, gdy zmagał się z własnymi słabościami, lecz niezmiennie wygrywał kolejne elekcje. „Jeśli ktoś spędził dwa lata w łóżku, starając się uruchomić swój duży palec u nogi, wszystko inne wydaje się wówczas bardzo łatwe” – lubił mawiać. Jego godnym następcą w dziedzinie udawania tryskającego zdrowiem przywódcy okazał się John F. Kennedy. Polityk, uchodzący w oczach wyborców za wzorcowo sprawnego mężczyznę, od wczesnej młodości miał olbrzymie kłopoty ze zdrowiem. W dzieciństwie zmagał się z astmą, a jego wątroba nigdy nie odzyskała pełnej sprawności po przejściu żółtaczki. Na początku studiów, podczas meczu futbolu amerykańskiego Kennedy doznał urazu kręgosłupa, a podczas służby wojskowej w 1943 r. zaraził się malarią. Jakby nie dość tych nieszczęść, zaraz po wojnie musiał przejść operację wstawienia sztucznego dysku. W jej trakcie został zarażony gronkowcem. Infekcja o mały włos go nie zabiła. Gdy lekarze walczyli o życie Kennedy’ego, przypadkiem zdiagnozowali u niego chorobę Addisona. Ludzie nią dotknięci umierają w męczarniach z powodu źle funkcjonującego nadnercza, ponieważ przestaje ono wydzielać hormony niezbędne do normalnego działania organizmu. Młodego polityka przy życiu przez dwie dekady utrzymywały codzienne dawki kortyzonu. Jednak regularne aplikowanie sztucznego hormonu przynosiło ze sobą bezsenność, zaburzenia pamięci oraz ataki depresji. Trudno więc mówić o zachowywaniu pełnej stabilności psychicznej u człowieka stojącego na czele atomowego supermocarstwa. Szczęściem dla spokojnego snu Amerykanów o problemach prezydenta dowiedzieli się dopiero po jego tragicznej śmierci. Rzecz znamienna, że pomimo rozwoju telewizji zachowanie tajemnicy nadal okazywało się możliwe. Wręcz kilka urywków z nagranymi obrazami uśmiechniętego polityka znacznie to nawet ułatwiało.

Na oczach mediów

„Nixonowi udało się przetrwać ostatnie kilka miesięcy prezydentury prawdopodobnie dlatego, że wciąż był pijany” – pisze w książce „Chorzy u władzy. Sekrety przywódców politycznych ostatnich stu lat” David Owen. To, że prezydent ma skłonności do paranoicznych zachowań, otoczenie Nixona wiedziało od dawna, lecz gdy wiosną 1973 r. na jaw wyszła afera Watergate, amerykański przywódca zupełnie utracił psychiczną stabilność. „Zobaczyliśmy człowieka tak napompowanego adrenaliną, że znalazł się na krawędzi szaleństwa. Odniosłem wrażenie, że nie potrafi prowadzić rozumnej rozmowy, a tym bardziej rozsądnie kierować krajem uwikłanym w wiele skomplikowanych spraw, zaangażowanym w dziesiątki ryzykownych przedsięwzięć” – wspominał szef operacji morskich admirał Elmo Zumwalt naradę odbytą w Białym Domu tuż przed Bożym Narodzeniem 1973 r. Po wojnie Jom Kippur wrzało na Bliskim Wschodzie. Z powodu naftowego embarga nałożonego przez kraje arabskie na USA gospodarka amerykańska pogrążała się w recesji, na dokładkę Związek Radziecki groził przerzuceniem do Syrii kilku dywizji powietrzno-desantowych. Po adekwatnej odpowiedzi Waszyngtonu w obronie Izraela mogła wybuchnąć III wojna światowa. Tymczasem prezydent niemal nie trzeźwiał. Tego faktu nie dostrzegło żadne z amerykańskich mediów. Również nie zauważono, że władzę w Stanach Zjednoczonych na kolejne miesiące przejęli: sekretarz stanu Henry Kissinger oraz sekretarz obrony James Schlesinger. Ich decyzjom podporządkował się Komitet Szefów Sztabów, ignorując rozkazy wydane przez prezydenta. Tak wspólnymi siłami otoczeniu Nixona udało się doczekać do sierpnia 1974 r., kiedy Izba Reprezentantów wszczęła procedurę impeachmentu, a prezydent w końcu się poddał i dobrowolnie ustąpił z urzędu, przy czym zrobił to z powodu afery Watergate, a nie całkowitej niezdolności do dalszego sprawowania władzy.
Inna sprawa, że to właśnie władza okazuje się najlepszym znieczuleniem na wszelkie dolegliwości. Francuski premier Georges Pompidou, gdy w 1968 r. zamarzył o prezydenturze, prawdopodobnie wiedział już, że jest ciężko chory. Mimo to stanął do wyborów i je wygrał. Przez następne lata, dzięki pomocy swego najbliższego otoczenia, skrzętnie ukrywał, że cierpi na rzadką chorobę nowotworową makroglobulinemię Waldenströma. Objawia się ona początkowo chronicznym zmęczeniem, częstymi krwawieniami z nosa i nawracającymi infekcjami. Stopniowo cały organizm zostaje wyniszczony, aż nadchodzi zgon. Coraz gorzej wyglądający prezydent Pompidou musiał zimą 1973 r. ukryć się w swoim mieszkaniu na wyspie Saint-Louis, gdzie stale opiekowali się nim lekarze. Kiedy zniknięcia nie udawało się dłużej przemilczeć, osobisty lekarz głowy państwa Jean Vignalou podpisał komunikat przekazany prasie 21 marca 1974 r. Mówił on, że prezydenta dotknęły „łagodne zmiany pochodzenia naczyniowego, znajdujące się w okolicy odbytu”. Próba zaklinania rzeczywistości, za pomocą zwalenia winy na hemoroidy stanowiła wyjątkowo niezręczne posunięcie. Zwłaszcza w kontekście tego, że Pompidou zmarł dwa tygodnie później, zupełnie zaskakując tym wyborców oraz media. Podobnie wszyscy byli zaskoczeni, kiedy w 1992 r. wyszło na jaw, że od początku swej prezydentury François Mitterrand przez 11 lat chorował na raka prostaty. Aby to ukryć, jego osobisty lekarz musiał fałszować kolejne okresowe raporty na temat stanu zdrowia głowy państwa.
Pomimo tylu przypadków z przeszłości, świadczących, że politycy na szczytach władzy notorycznie ukrywają prawdę o stanie swojego zdrowia, cały proceder nadal trwa w najlepsze. Jedynie niektóre państwa, jak Stany Zjednoczone, ogłaszają regularne komunikaty o tym, jak miewa się od strony fizycznej prezydent lub premier. Jest to jednak działanie zwyczajowe, nieujęte żadnymi normami prawnymi. Łatwo też zrozumieć, czemu osoby dzierżące rządy tak skutecznie się przed jawnością bronią. Przecież nie po to zdobywają władzę, żeby oddawać ją potem z powodu byle przypadłości kolana.
Każde niedomagania wodza niosą za sobą perturbacje polityczne. Już niezbyt poważna choroba zakłóca proces decyzyjny. W razie cięższej przypadłości najbliższe otoczenie lidera zaczyna się bać o własną przyszłość, wrogowie nabierają odwagi, a zwykli obywatele rozglądają się za innym przywódcą