To, jak zachodni politycy odnajdują się w relacjach z dyktatorami, miewa posmak perwersji. Tyrani wchodzą w rolę macho, a przywódcy potężnych demokratycznych krajów sprawiają wrażenie onieśmielonych dziewic.
Jedyny atrybut, jaki Trump kiedykolwiek podziwiał, to twardość wymagana do wygrania walki” – napisał James Traub na łamach „Foreign Policy” po spotkaniu prezydentów USA i Rosji w Helsinkach, do którego doszło 16 lipca. Śledzący od prawie 30 lat międzynarodową politykę analityk usiłuje w tekście pt. „Nieodwzajemniona miłość Trumpa do Władimira Putina” odpowiedzieć na pytanie, skąd bierze się rzucająca się w oczy słabość lokatora Białego Domu do gospodarza Kremla. Przecież swoją uległością Trump tylko uprawdopodobnił spekulacje, że Kreml posiada materiały mogące go skompromitować. Nasileniu plotek sprzyja zaś ogłoszona chęć zaproszenia jesienią Putina do Waszyngtonu. Daje to także kolejne argumenty do ręki tym amerykańskim politykom, którzy marzą o udowodnieniu, że Moskwa zmanipulowała wybory prezydenckie w USA, a ich zwycięzca spłaca teraz dług wdzięczności.
Kolejne działania Trumpa na własną szkodę Traub tłumaczy wielkim respektem prezydenta wobec ludzi, „którzy walczyli i wygrywali”. Takim szacunkiem darzył nieżyjącego już ojca, Freda Trumpa, który używał słowa „killer” (zabójca), gdy chciał kogoś obdarzyć „największym komplementem”. Do osobowości Putina słowo „killer” pasuje jak ulał. „Trump patrzy na przywódców krajów, o których powiedział, że są sojusznikami Stanów, i widzi wpływowych ludzi podporządkowujących się regułom. A Władimir Putin śmieje się z zasad” – podkreśla Traub.
Na ile te wnioski są prawdziwe, umiałby odpowiedzieć sam zainteresowany. Ale tego nie zrobi. A szkoda, bo momenty, w których przywódcy demokratycznych krajów płaszczą się z własnej woli przed tyranami, nie należą do rzadkości. Ale znalezienie odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak się zachowują, nie zdarza się często.
Pozory racjonalizmu
W wielu przypadkach uległość polityka rządzącego demokratycznym państwem wobec dyktatora daje się racjonalnie wytłumaczyć. Premier Wielkiej Brytanii Neville Chamberlain był przekonany, że traktat wersalski skrzywdził Niemców. Ale pamiętając, jak wyglądała I wojna światowa, bał się kolejnej tak okropnej rzezi, która mogła zainicjować rozpad imperium brytyjskiego. Dlatego wymyślił strategię appeasementu (łagodzenia), oferując Adolfowi Hitlerowi kolejne ustępstwa w zamian za obietnice pokoju.
Ale chłodna kalkulacja nie wyjaśnia, dlaczego podczas spotkania z tyranem we wrześniu 1938 r. w Berchtesgaden pozwolił mu się całkowicie zdominować. Wielka Brytania i Francja w tamtym czasie posiadały militarną przewagę nad III Rzeszą, dodatkowym atutem był sojusz Paryża z Warszawą. Mimo to Chamberlain sprawiał wrażenie nieśmiałego petenta. Hitler krzyczał, wygrażał, przez długie minuty wygłaszał monologi, zaś premier imperium przytakiwał. Po spotkaniu napisał w liście do siostry: „Mimo twardego i bezlitosnego wyrazu jego twarzy odniosłem wrażenie, że jest to człowiek, na którym można polegać”. Trudno o bardziej wyrazisty przykład wręcz samobójczego oszukiwania siebie.
Równie irracjonalnie zachowywał się w Teheranie Franklin D. Roosevelt. Sojusz ze Związkiem Radzieckim był dla USA bardzo ważny. Gdyby Józef Stalin zawarł separatystyczny pokój z Hitlerem (w latach 1942–1943 wydawało się to realne), odbicie Europy z rąk Niemców i pokonanie Japonii pochłonęłoby życie milionów amerykańskich żołnierzy. Poza tym bez zgody ZSRR niemożliwe było ułożenie nowego światowego porządku projektowanego przez prezydenta Stanów. Ale te racjonalne przesłanki nie tłumaczyły wielu zachowań Roosevelta podczas spotkań z przywódcą Związku Radzieckiego. Prezydent nie musiał nadskakiwać tyranowi, choćby dlatego, że od płynących ze Stanów Zjednoczonych dostaw w ramach programu Lend-Lease zależał potencjał militarny Armii Czerwonej. Bez otrzymanych od Amerykanów m.in. 22 tys. samolotów, 13 tys. czołgów czy 427 tys. wojskowych samochodów sowieccy żołnierze musieliby bronić kraju gołymi rękami. A po zdobyciu Moskwy, Leningradu i Stalingradu Hitler zapewne nie chciałby już zawierać pokoju z ZSRR.
Tymczasem podczas konferencji w Teheranie w 1943 r. Roosevelt na wszelkie sposoby starał się zdobyć sympatię Stalina. Kiedy spostrzegł, jak bardzo tyrana drażni Winston Churchill, nie wahał się poniżać najwierniejszego sojusznika, by rozbawić krwawego satrapę. Roosevelt opisywał potem sekretarz pracy Frances Perkins (prywatnie przyjaźnił się nią), jak demonstrował Stalinowi wzgardę względem premiera Wielkiej Brytanii. „Zacząłem drażnić Churchilla na temat jego brytyjskości, na temat Johna Bulla (postać stereotypowego, porywczego i grubiańskiego Anglika, stworzona przez szkockiego pisarza Johna Arbuthnota – red.) (…). Winston zrobił się czerwony i skrzywił się, i im bardziej to robił, tym Stalin mocniej się uśmiechał. W końcu Stalin wybuchnął rubasznym śmiechem i po raz pierwszy od trzech dni zobaczyłem światło. Podtrzymywałem to do czasu, aż Stalin śmiał się ze mną” – relacjonował w liście. Zaś największą radością dla niego był moment, w którym dyktator przyzwolił, żeby Roosevelt nazywał go wujkiem Joe.
Respekt przed potęgą gospodarczą III Rzeszy czy potencjałem militarnym Związku Radzieckiego miały prawo skłaniać przywódców demokratycznych krajów do pragmatycznych czy cynicznych zachowań. Jednak między tym a dobrowolnym płaszczeniem się jest olbrzymia przepaść. Co gorsza, uległe zachowania odnotowywano równie często wobec dyktatorów rządzących ubogimi państewkami. Wystarczyło tylko, by tyran lubujący się w mordowaniu ludzi potrafił kreować się na ofiarę kolonialnego wyzysku. Wówczas od razu mógł sobie pozwolić niemal na wszystko.
Asertywny król Szkocji
Wieści płynące z Ugandy – że gen. Idi Amin zorganizował zamach i odebrał władzę Miltonowi Obotemu – przyjęto w Londynie entuzjastycznie. Obote nie ukrywał sympatii do komunizmu i ZSRR, natomiast Amin uchodził w styczniu 1971 r. za umiarkowanego konserwatystę. Angielska prasa nazywała go wówczas pieszczotliwie łagodnym gigantem.
Ówczesny premier sir Edward Heath nie miał nic przeciwko temu, aby pół roku po puczu ugandyjski przywódca odwiedził Wielką Brytanię, choć zrobił to bez oficjalnego zaproszenia. Dyktatora do pałacu Buckingham zaprosiła na herbatkę królowa Elżbieta II. Podczas konwersacji monarchini zapytała: „Prezydencie, czemu zawdzięczamy ten nieoczekiwany honor, jakim jest wasza wizyta?”. Amin odparł równie uprzejmie, a zarazem szczerze: „W Ugandzie, Wasza Wysokość, bardzo trudno jest znaleźć parę butów rozmiaru 14”. Po kupieniu obuwia wrócił do domu, a brytyjski rząd żegnał gościa z uśmiechem.
„Łagodny gigant” wkrótce ukazał prawdziwą twarz – ludobójcy. Wymordowanie pół miliona rodaków zajęło mu kilka lat. Nie ukrywał też, kto jest dla niego wzorem. W liście do sekretarza generalnego ONZ Kurta Waldheima oświadczył: „Pragnę wyrazić poparcie dla historycznej postaci Adolfa Hitlera, który wszczął wojnę, by zjednoczyć Europę, i którego jedynym błędem było to, że ją przegrał”.
Nieprzewidywalność zachowania Amina, potrafiącego przez wiele dni być serdecznym i przyjacielskim, aby następnie z wielkim zaangażowaniem mordować, kogo popadnie, fascynowała nie tylko polityków czy agencje wywiadowcze, lecz też naukowców. Wreszcie pracujący w Ugandzie etnolog Dennis Hills zaprezentował argumenty dowodzące, że Amin został zarażony kiłą. Jej krętki, dowodził, zaatakowały mózg dyktatora, a powstałe uszkodzenia odpowiadały za niestandardowe zachowania (po latach okazało się, że Hills miał rację). Brytyjski paszport nie ochronił naukowca z Makerere University w Kampali przed aresztowaniem. W trybie doraźnym sąd wojskowy skazał go na karę śmierci. W obronie swojego obywatela interweniowała brytyjska ambasada. Wówczas tyran oświadczył, iż ułaskawi skazańca, jeśli prośbę o to napisze Elżbieta II. Sto lat wcześniej imperium brytyjskie odpowiedziałoby wysłaniem korpusu ekspedycyjnego, lecz wiosną 1975 r. prośbę królowej zawiózł krwawemu dyktatorowi osobiście minister spraw zagranicznych Leonard Callaghan. Uradowany takim serwilizmem Amin ułaskawił więźnia, a następnie ogłosił się królem Szkocji. Po czym napisał list do Elżbiety II. „Droga Królowo. Mam zamiar przyjechać do Londynu z oficjalną wizytą 4 sierpnia tego roku, ale piszę już teraz, żeby dać ci czas na poczynienie wszelkich niezbędnych przygotowań – informował. – Chciałbym też, żebyś mi zorganizowała wizytę w Szkocji, Irlandii i Walii, w tym spotkania z przywódcami ruchów rewolucyjnych walczących z waszym imperialistycznym uciskiem”.
Według ujawnionych przez „The Telegraph” w 2007 r. dokumentów rząd Wielkiej Brytanii ogarnęła niemal panika. Przygotowano specjalny plan obrony przed niespodziewanym lądowaniem na lotnisku Heathrow samolotu z dyktatorem na pokładzie. Wszystkie podejrzane samoloty z Ugandy po wylądowaniu były odsyłane na odległy od terminala pasażerskiego pas do kołowania. W jego pobliżu czekało 100 uzbrojonych żołnierzy, snajperzy oraz cztery transportery opancerzone.
Wprawdzie Amin przez dwa lata odgrażał się, że przyleci w towarzystwie 250 tancerzy plemiennych, ale szczęściem dla brytyjskiego rządu miał ważniejsze problemy na głowie. W czerwcu 1976 r. pozwolił terrorystom z Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny, wspieranym przez zachodnioniemieckich towarzyszy z grupy Baader-Meinhof, wylądować na ugandyjskim lotnisku w Entebbe porwanym samolotem Air France. Większość pasażerów na pokładzie stanowili Żydzi. Podczas brawurowej akcji 4 lipca 1976 r. izraelscy komandosi odbili zakładników, zabijając sześciu terrorystów i wspierających ich 45 ugandyjskich żołnierzy. Upokorzony dyktator zagroził Izraelowi odwetem i dopiero wówczas odwrócił się od niego niemal cały świat – poza ZSRR i państwami arabskimi.
Jednak w kwietniu 1979 r. władzę Aminowi odebrali rebelianci wspierani przez wojska Tanzanii. Tyran nie stracił życia, bo z pomocą przyszedł mu inny dyktator Muammar Kaddafi. Przysłani z Libii spadochroniarze w ostatniej chwili zorganizowali ewakuację zbrodniarza do Trypolisu.
Luksusowy kanibal
Gdy Wielką Brytanię upokarzał Idi Amin, życie Francuzom zaczął uprzykrzać Jean-Bédel Bokassa, który po zorganizowaniu zamachu stanu w 1966 r. ogłosił się prezydentem Republiki Środkowoafrykańskiej. Ale ten tytuł wydał się mu za skromny, więc 10 lat później, w grudniu 1976 r., mianował się cesarzem. Utrzymujący z nim przyjazne relacje prezydent Francji Valéry Giscard d’Estaing zadbał, by uroczystość miała odpowiednią oprawę. Za przekazane 22 mln dol. sporządzono dla Bokassy wysoki na ponad trzy metry i wysadzany diamentami tron oraz pokrytą złotym obiciem karetę. Przyszły cesarz kupił jeszcze za francuskie pieniądze 60 mercedesów i 24 tys. butelek najlepszych win. Uroczystość była więc bardzo udana.
Przed nią i po niej Bokassę wielokrotnie odwiedzał d’Estaing. Powód był dość pragmatyczny – Republika Środkowoafrykańska posiada bogate złoża uranu, zaś Francja postawiła na elektrownie atomowe i rozbudowywała swój arsenał jądrowy. Prezydent V Republiki wdzięczył się więc do cesarza, nazywając go publicznie przyjacielem i członkiem rodziny. W zamian Bokassa obdarowywał go diamentami oraz koncesjami dla francuskich firm na eksploatację złóż rud uranu. Tej relacji nie psuło nawet coraz częstsze wychodzenie na jaw, że z polecenia cesarza mordowani są setkami jego przeciwnicy polityczni. Co więcej, afrykańskiego przywódcę zaczęto podejrzewać o kanibalizm. Nawiązując do plemiennych tradycji, miał jakoby zjadać kawałki ciał swych wrogów, by przejąć ich moc.
Na prezydencie Francji te okropieństwa długo nie robiły ważenia. Podobnie jak to, iż jego pupil zaczął przyjaźnić się z Kaddafim i że pod wpływem libijskiego dyktatora przeszedł na pewien czas z katolicyzmu na islam. Serdeczne relacje prezydenta Francji z tyranem popsuła dopiero rzeź dzieci. Wiosną 1979 r. Bokassa wydał dekret nakazujący uczniom kupno mundurków w sklepach należących do krewnych cesarza. Na ulice stolicy kraju, Bangi, wyszło protestować ok. 3 tys. uczniów. Pacyfikacją protestu dowodził osobiście cesarz, który kazał gwardzistom strzelać do dzieci z karabinów maszynowych. Zginęło ponad 150 uczniów. Choć masakra oburzyła świat, Valery Giscard d’Estaing nie wstrzymał przekazania dyktatorowi obiecanej wcześniej dotacji w wysokości miliarda franków.
Jednak dalsza uległość Francji wobec afrykańskiego watażki kompromitowała europejskie państwo o mocarstwowych ambicjach. We wrześniu 1979 r. wysłany do Republiki Środkowoafrykańskiej oddział francuskich komandosów pomógł byłemu prezydentowi tego kraju Davidowi Dacko obalić cesarza i przejąć rządy. Jednak d’Estaing nie pozwolił skrzywdzić przyjaciela. Na życzenie Paryża prezydent Wybrzeża Kości Słoniowej Félix Houphouët-Boigny przydzielił Bokassie willę w stolicy swego kraju i ochronę. Jedyną osobą, która wymierzyła tyranowi sprawiedliwość, okazał się późniejszy właściciel klubu Olympique Marsylia Bernard Tapie. Obrotny biznesmen pojechał do Abidżanu, gdzie po przekupieniu ochrony dostał się przed oblicze obalonego satrapy. Jak twierdził, przybył, aby ostrzec go, iż rząd planuje nacjonalizację wszystkich posiadłości Bokassy znajdujących się na terytorium Francji. Tapie oferował odkupienie domów, hoteli i zamków za 12,5 mln franków. Sponiewierany przez los dyktator uwierzył i podpisał umowę, oddając milionerowi warte fortunę nieruchomości niemal za darmo. Tak Tapie rozpoczął oszałamiającą karierę biznesową.
Ekscentryk z pustyni
Amin czy Bokassa upokorzyli kilku zachodnich przywódców, ale ich osiągnięcia w tej dziedzinie nie umywają się do dokonań Muammara Kaddafiego. Do władzy doszedł w 1969 r., tak jak oni za sprawą wojskowego puczu. Młody dyktator szybko zapracował na miano ekscentryka. Wzorem koczowniczych plemion Beduinów pomieszkiwał na pustyni w namiocie, ostentacyjnie gardził bogactwem i kreował się na ambitnego filozofa. Nie ukrywał też marzeń. W wydanej w 1973 r. „Zielonej książeczce” zapowiedział nawrócenie całego świata na islam oraz zbudowanie jednego państwa wszystkich Arabów pod jego przywództwem.
A potem rozpoczął wojnę podjazdową z Zachodem, zacieśniając jednocześnie przyjaźń ze Związkiem Radzieckim. Dzięki złożom ropy naftowej mógł sobie pozwolić na finansowanie coraz ambitniejszych planów destabilizowania kolejnych demokratycznych państw. Na wsparcie finansowe Kaddafiego mogły liczyć wszystkie organizacje terrorystyczne, a dążąca do oderwania Kraju Basków od Hiszpanii ETA oraz walcząca o uniezależnienie Irlandii Północnej od Wielkiej Brytanii IRA posiadały na terenie Libii swoje obozy szkoleniowe.
Pomimo to przywódcy krajów zachodnich udawali, że niczego złego nie dostrzegają. Za to dyktator okazywał się bardzo czuły na swoim punkcie. Gdy „La Stampa” opublikowała artykuł, w którym dowodzono, że cierpi on na psychozę maniakalno-depresyjną, natychmiast postawił rządowi w Rzymie ultimatum, domagając się dymisji redaktora naczelnego dziennika. W razie odmowy groził nałożeniem sankcji na prowadzący rozliczne interesy w Libii koncern Fiat. Włoskie MSZ musiało długo słać przeprosiny tyranowi, nim ten poczuł się w końcu udobruchany. Choć przez następne lata swoimi czynami dowodził, iż podejrzewanie go o chorobę psychiczną było uzasadnione.
Słani do Europy libijscy agenci mordowali dysydentów, którzy uciekli z ojczyzny przed tyranem. Egzekucje przeprowadzano na ulicach Rzymu, Bonn, Aten i Mediolanu. W końcu emigranci 17 kwietnia 1980 r. zorganizowali protest przed przedstawicielstwem dyplomatycznym Libii w Londynie. Na rozkaz Kaddafiego ochrona ostrzelała tłum z karabinu maszynowego. Zginęła brytyjska policjantka, a 10 osób odniosło ciężkie rany.
Na zamachy i mordy organizowane za przyzwoleniem dyktatora twardo odpowiedzieć potrafił jedynie Ronald Reagan. Z jego polecenia w kwietniu 1986 r. lotnictwo i flota USA przeprowadziły serię uderzeń na cele w Libii. Zniszczono wówczas m.in. dom Kaddafiego. W odwecie dwa lata później, w grudniu 1988 r., libijscy agenci podłożyli bombę na pokładzie samolotu pasażerskiego linii Pan Am. Po wybuchu nad szkockim Lockerbie zginęło 259 pasażerów, a spadające szczątki maszyny zabiły 11 mieszkańców miasteczka.
Pomimo licznych zbrodni tyran z czasem doczekał się przebaczenia. Po upadku ZSRR zaczął palić mu się grunt pod nogami, a groźby kolejnych sankcji sprawiły, że zaczął zmieniać politykę. Kaddafi skończył z finansowaniem organizacji terrorystycznych, wycofał się z pomysłu budowy bomby atomowej, wydał agentów, którzy podłożyli bombę w samolocie Pan Am. W nagrodę embargo zostało zniesione, a w 2006 r. USA skreśliły tyrana z listy najniebezpieczniejszych terrorystów świata.
Wówczas leciwy już satrapa zaczął przeżywać drugą młodość. Zaprzyjaźnił się z premierem Włoch Silvio Berlusconim. Lider Forza Italia okazywał dyktatorowi wielką atencję. Podczas pierwszej wizyty w Libii Berlusconi publicznie pokajał się za włoski kolonializm i poprosił o przebaczenie Kaddafiego oraz wszystkich Libijczyków. Co więcej, pomógł gospodarzowi wygrać w 2009 r. wybory na stanowisko przewodniczącego Unii Afrykańskiej. Dwa lata później, po ucieczce do Francji, były szef protokołu na dworze Kaddafiego Nuri al-Mismari ujawnił, że Berlusconi przełamał opór największego przeciwnika kandydatury Kaddafiego (najprawdopodobniej przywódcy Tanzanii lub Nigerii), posyłając mu na zachętę dwie piękne panie. „To odniosło pożądany skutek. Przywódca został przekonany i zagłosował na Kaddafiego. W ten sposób narodziło się określenie »bunga bunga«, które oznacza lubieżne, śmiałe kobiety” – twierdził Mismari w wywiadzie dla gazety „Aszark Al-Awsat”. Wdzięczny za przeprosiny i pomoc tyran podarował Berlusconiemu dwa wielbłądy. Nie ustawał też w wychwalaniu zalet premiera Włoch. Gdy w czerwcu 2009 r. odwiedził Rzym, oświadczył, iż: „Nie byłoby nic złego w tym, gdyby przyjaciel Silvio Berlusconi wyraził gotowość zostania premierem libijskiego rządu. Naród libijski z całą pewnością skorzystałby na tym”. Następnie zaproponował likwidację wszystkich włoskich partii politycznych, ponieważ przeszkadzały w pracy jego druhowi. Ten rewanżował się traktatem o przyjaźni i współpracy. W jego ramach Włochy zobowiązały się wypłacić Libii 200 mln euro reparacji za nadużycia w czasach kolonialnych.
/>
Idyllę popsuła fala buntów, która zyskała nazwę arabskiej wiosny. Przyniosła ona na początku 2011 r. wybuch rebelii nawet w Libii. Powstańców wsparły Francja, Wielka Brytania i Stany Zjednoczone, gdzie przypomniano sobie nagle o starych zbrodniach dyktatora. Co kosztowało go życie. Berlusconi z trudem ukrywał żal po śmierci tak przez siebie podziwianego przywódcy. Na otarcie łez pozostał mu jeszcze Władimir Putin.
A zapytany w tym czasie przez dziennikarzy „Aszark Al-Awsat” Nuri al-Mismari o to, czy mu nie wstyd, że przez 40 lat wiernie służył zbrodniarzowi, po chwili zastanowienia odparł: „Oczywiście, że tak. Jednak wszyscy światowi przywódcy całowali jego rękę. Witano go z wielką pompą, czerwonym dywanem i jako przyjaciela. Czy oni teraz też nie powinni czuć wstydu?”.