Przygodę z południowoafrykańską literaturą trzeba zacząć od noblistów: Nadine Gordimer i J.M. Coetzeego, by potem odkryć pisarzy mniej znanych, a równie znakomitych
Więcej czytaj w weekendowym magazynie DGP. / Dziennik Gazeta Prawna
Być może nikt nigdy nie uprawiał w telewizji ostrzejszej satyry politycznej niż twórcy brytyjskiego programu „Spitting Image” (1984–1996). Gumowe kukiełki polityków wyczyniały na ekranie rzeczy niewiarygodne – Margaret Thatcher, dla przykładu, przedstawiano jako agresywnego, pastwiącego się nad współpracownikami babochłopa. Ronald Reagan uchodził w „Spitting Image” za zdemenciałego kretyna. Dostawało się nawet rodzinie królewskiej.
W roku 1986 w orbicie zainteresowań autorów programu pojawiła się na moment Republika Południowej Afryki – zapewne za sprawą jej ówczesnego prezydenta Pietera Bothy, który pod koniec lat 70. (jeszcze jako premier) rozpoczął proces powolnego reformowania kraju. Botha był z grubsza afrykanerskim odpowiednikiem Gorbaczowa, ponieważ zakładał, że można dokonać pieriestrojki bez demontażu systemu władzy, w tym wypadku: władzy białych ludzi.
Oczywiście, podobnie jak Gorbaczow względem sowieckiego komunizmu, Botha mylił się co do apartheidu – apartheidu nie dało się ot tak sobie niewinnie rozwodnić. I to nie tylko dlatego, że bazował na skrajnie niemoralnej, ekonomicznej, administracyjnej i symbolicznej przemocy („Nieczysty sen o czystości”, pisał o apartheidzie w jednym z esejów J.M. Coetzee), wywołując u prześladowanych żądzę odwetu, lecz także z tego powodu, że był po prostu absurdalny w swoim pragnieniu ukrycia poza zasięgiem wzroku i świadomości wszystkiego, czego się nie chce widzieć.
Świat zresztą Bothcie nie wierzył – w skeczu ze „Spitting Image” gumowy prezydent, przemawiając łamaną angielszczyzną ze straszliwym akcentem, „podaje fakty”: banany to torbacze, samochody tankuje się mięsnym sosem, łososie mieszkają na drzewach i żywią się ołówkami, a reformy w RPA są na dobrej drodze. W chwilę potem pewien obieżyświat śpiewa piosenkę o tym, że „nigdy nie spotkał miłego Południowoafrykańczyka” („I've Never Met a Nice South African”). Miły Południowoafrykańczyk jest, zgodnie z tekstem tej piosenki, rzadszym fenomenem niż „udar słoneczny na biegunie”, „górnik z Yorkshire przy pracy” czy „basen, do którego nikt nie sika”.

List do rzeźnika

RPA słusznie miała w latach 80. fatalną opinię, ale to musiało szczególnie zaboleć – niekoniecznie dlatego, że żarty okazały się grubiańskie, ale z tego powodu, że kpiny robili sobie Anglicy. Dla Afrykanerów był to szczyt hipokryzji: Anglicy w mitologii narodowej Burów funkcjonują jako okupanci, którzy wypchnęli ich przodków z Kraju Przylądkowego, zmusili do tułaczki po jałowych ziemiach zamieszkanych przez czarnych i w pewnym sensie postawili przed faktem dokonanym (segregacja albo śmierć). To także bezlitośni mordercy burskich mężczyzn, kobiet i dzieci. Wreszcie: to w sumie tacy sami rasiści, tyle że o elegantszych manierach. A na dodatek zdrajcy: to liberalna, anglojęzyczna prasa śledziła i w miarę możliwości – walcząc z państwową cenzurą – obnażała patologie apartheidu. I to piszący po angielsku pisarze południowoafrykańscy brali zagraniczne srebrniki za szkalowanie ojczyzny.
Panowie ze „Spitting Image” wiedzieli jednak, jak rozjuszyć Afrykanerów jeszcze bardziej. Pod koniec wspomnianej piosenki okazuje się, że mimo wszystko istnieje jakiś miły Południowoafrykańczyk. To Breyten Breytenbach. „Ale on wyemigrował do Paryża” – śpiewają burskie buraki. – „Tak, on jest całkiem miłym Południowoafrykańczykiem. I w zasadzie nikogo nie zabił. Poza tym w ogóle nie śmierdzi. Dlatego właśnie zamknęliśmy go w więzieniu!”. No bo zdrada Anglików to sprawa przykra, niemniej do przewidzenia. Ale kiedy zdradza któryś z naszych?
Breyten Breytenbach (ur. 1939) to najwybitniejszy poeta tworzący w języku afrikaans. W 2017 r. otrzymał Nagrodę Literacką im. Zbigniewa Herberta, po polsku ukazało się kilka zbiorów jego wierszy. Ale Breytenbach to także jeden z najsłynniejszych dysydentów południowoafrykańskiego reżimu. Spośród trzech braci Breytenbachów jeden poszedł do armii, drugi do bezpieki, a trzeci wzniecił falę, która obaliła system. Najpierw ożenił się z poznaną w Paryżu Wietnamką, łamiąc prawo apartheidu zakazujące zawierania mieszanych rasowo małżeństw, a nawet uprawiania seksu z osobami innej rasy. Potem zaczął spiskować. Napisał wiersz „List z zagranicy do rzeźnika” (1972), adresowany bez wątpienia do ówczesnego premiera RPA Balthasara Johna Vorstera: „a ty, rzeźniku, / ty, który dźwigasz bezpieczeństwo państwa, / o czym myślisz, gdy noc zaczyna obnażać swój szkielet, / a z więźnia zostaje wyciśnięty / pierwszy bełkotliwy krzyk (...), / czy serce też ci twardnieje w gardle, / gdy chwytasz gasnące kończyny / tą samą ręką, która głaszcze tajemnice twojej żony” (przeł. Andrzej Dąbrówka). Za ten wiersz bezskutecznie przepraszał w roku 1975, gdy aresztowano go pod zarzutem terroryzmu – powrócił do RPA incognito w tajnej, choć dosyć niezdarnej, misji budowania opozycyjnej organizacji. I w istocie za ten wiersz dostał wyrok dziewięciu lat więzienia, z których odsiedział siedem. Wyszedł w roku 1982, gdy Botha, następca Vorstera, już od pewnego czasu przebąkiwał o torbaczach, ołówkach i reformach.

Słudzy i panowie

Istnieje pewien problem z literaturą południowoafrykańską i jej relacjami z apartheidem – problem, który w dużej mierze jest właśnie pochodną systemu segregacji. Otóż świat zna w praktyce niemal wyłącznie białe pisarstwo z RPA, nawet jeśli powstawało ono w akcie sprzeciwu wobec rasistowskiej dyktatury. Na uprzywilejowanie pod względem koloru skóry nakłada się prymat angielszczyzny: książki pisane po angielsku automatycznie zostają włączone w brytyjsko-amerykański obieg kulturowy, w rezultacie znajdują czytelników i zyskują medialny rozgłos. Dwoje, oczywiście białych, południowoafrykańskich laureatów literackiego Nobla – Nadine Gordimer i John Maxwell Coetzee – tworzyło bądź tworzy po angielsku. Tymczasem w dzisiejszej RPA jest jedenaście języków urzędowych. A biali stanowią ledwie 10 proc. ludności kraju.
Tak czy siak, to od Gordimer i Coetzeego powinno się zacząć. Gordimer (1923–2014), córka żydowskich imigrantów z Europy, była niejako z definicji outsiderką. To pozwalało jej krytykować nie tylko rasistowski reżim afrykanerskiej Partii Narodowej (początki kariery Gordimer zbiegły się na przełomie lat 40. i 50. z apartheidowską „dobrą zmianą”), lecz także białych liberałów humanitarnie litujących się nad uciśnioną czarną większością, ale w gruncie rzeczy niepotrafiących sobie wyobrazić rezygnacji ze swoich elitarnych przywilejów. Pouczająca w tym względzie jest jej powieść „Ludzie Julya" z 1981 r. (wyd. pol. Wydawnictwo M 2013, przeł. Dariusz Żukowski), wariacja na temat historii alternatywnej. Oto w RPA wybucha wojna domowa, którą rząd najwyraźniej przegrywa. Rodzina bogatych, anglojęzycznych białych o demokratycznych przekonaniach ucieka przed czarnymi bojówkami do wioski swojego dawnego służącego – jak najbardziej czarnego – i rozpoczyna tam pod opieką jego klanu niepewną egzystencję bez wygód, w chacie krytej strzechą, z dwójką małych dzieci. Kto jest teraz sługą, a kto panem? Jak się dogadać z ludźmi, których się nie rozumie? Jak się zmusić do gry na cudzych warunkach? A jeśli gwałt odciśnie się gwałtem? Mówiono o „Ludziach Julya”, że mieli w sobie walor profetyczny: w dekadę później biali mieszkańcy RPA faktycznie stanęli przed takimi dylematami. A w 1999 r. J.M. Coetzee publikuje „Hańbę” (wyd. pol. Znak 2001, przeł. Michał Kłobukowski), najsłynniejszą powieść epoki postapartheidu, książkę, która stanowi żywą dyskusję z „Ludźmi Julya”.

Między opieką a paternalizmem

Kłopoty z cenzurą w latach 70. sprawiły, że Andre Brink (1935–2015) sam zaczął tłumaczyć swoje książki z afrikaans na angielski, wydawać je za granicą i dystrybuować poza oficjalnym obiegiem. W ten sposób światło dzienne ujrzała także jego najbardziej znana powieść, „Sucha biała pora” (1979, wyd. pol. Iskry 1989, przeł. Tomasz Wyżyński), napisana po młodzieżowych demonstracjach w Soweto w 1976 r., krwawo stłumionych przez dyktaturę. Powstanie w Soweto, które kosztowało życie blisko 200 demonstrantów, uchodzi za moment przełomowy w historii RPA – pierwszy istotny wyłom w monolicie władzy, która zaczęła się dzielić na reformatorów i twardogłowych. Jaki w tym udział literatury? Trudno orzec, ale „Sucha biała pora”, polityczny thriller o Benie du Toit, afrykanerskim nauczycielu, który bierze na siebie koszty edukacji 15-letniego syna czarnoskórego sprzątacza, wyznaczyła pewien sposób myślenia o apartheidzie, jego zwolennikach, przeciwnikach i ofiarach. Uczeń po rozruchach spacyfikowanych przez miejscowych zomowców trafia bowiem w łapy tajnej policji – i ginie bez śladu. Jego ojciec także, gdy tylko zaczyna szukać syna. Za nimi podąża du Toit, pragnąc zwykłej sprawiedliwości, zaszokowany materialną nędzą swoich byłych podopiecznych. Okazuje się, że w ten sposób zdradza swoją rasę. I, paradoksalnie, wcale nie staje się bliższy czarnym, którzy bronią się przed jego paternalizmem. Bezpieka zaś rozgrywa sprawę du Toita, by skonsolidować całą białą społeczność – i ostrzec ją przy okazji przed wtykaniem nosa w nieswoje sprawy.
Z ciekawych, nietypowych tropów literackich dotyczących epoki apartheidu przychodzi mi do głowy jeszcze jeden: „Lamparty Północy” Jamesa McClure’a (1972, wyd. pol. Iskry 1984, przeł. Wacław Niepokólczycki), czyli czarny kryminał napisany w epoce potęgi tamtejszej dyktatury. McClure (1939–2006), dziennikarz i prozaik, urodził się i wychował w RPA, w 1965 r. wyjechał do Anglii, a na początku lat 70. rozpoczął pracę nad serią powieści kryminalnych o afrykanerskim detektywie, poruczniku Trompie Kramerze, oraz jego asystencie, sierżancie Mickeyu Zondi z narodu Zulusów. Te książki naturalnie nie mogły się ukazać w RPA – i to nie dlatego, że niosą ze sobą „komunistyczne czarne zagrożenie”, ale dlatego że są złośliwą satyrą na podzielone wzdłuż i w poprzek południowoafrykańskie społeczeństwo. Tonacja jedynej powieści McClure’a wydanej po polsku jest w istocie uroczo staroświecka (Kramer zwraca się do swego niższego stopniem kolegi per „Kafrze”), ale nie w tym rzecz. Już samo to, że Kramer i Zondi pracują ramię w ramię, dyskutują, kooperują, było dla ówczesnej cenzury – i pewnie także dla literackiej publiczności w kraju – nie do przyjęcia. Dodajmy, że w „Lampartach Północy” brutalnie zamordowany zostaje afrykanerski chłopiec, 12-latek należący do czegoś w rodzaju lokalnego Hitlerjugend, gość pilnie sprawdzający, czy czarna służba ma aby aktualne paszporty i pozwolenia na pobyt w mieście... Innymi słowy, ofiara nie była akurat kandydatem na miłego Południowoafrykańczyka.