Dla pracodawcy nie mam podmiotowości człowieka. Mam robić, a nie myśleć. Od myślenia są tu inni. No i wymyślili, że jak idę z wózkiem do magazynu, to nie mogę wrócić z pustymi rękami, bo generuję straty. Czasem śmiejemy się, że będą nas rozliczać, czy zbyt głęboko nie oddychamy, bo to przecież strata, nie?”.
Ten fragment to cytat z wypowiedzi Urszuli, jednej z rozmówczyń Marka Szymaniaka. Urszula od dziewięciu lat na nocnych zmianach wykłada alkohol na półki. Za trzy czwarte etatu zarabia 1,4 tys. zł na rękę. Urszula chciałaby mieć… czas. Mówi, że dopiero jak wyjedzie do Holandii czy Niemiec do roboty, to czuje, że ma wolne. Przynajmniej po pracy. A w Polsce nie. „Życie przelatuje przez palce. Jak człowiek rodzi się w Polsce, to powinien mieć na plecach napisane Kunta Kinte”.
Nie wiem, czy Urszula czytała pisma Karola Marksa albo „Etykę Solidarności” Józefa Tischnera. Choć wcale nie musi. W sumie trafia przecież dokładnie w sedno tego, przed czym przestrzegali najbardziej przenikliwi krytycy kapitalizmu. Oni pisali, że odarcie pracy z godności jest jakby efektem ubocznym istnienia wolnego rynku. Pogoń za zyskiem na poziomie mikro, połączona ze zwycięstwem logiki wolnorynkowej na poziomie makro (regulacje polityczne czy praktyka sądów), daje taki właśnie skutek. Praca zostaje utowarowiona. Można ją sprzedać i kupić, jak każdy inny zasób ekonomiczny. A skoro tak, to można też na niej zaoszczędzić. Gdzieś na końcu tego łańcucha wynikających z siebie faktów ekonomicznych jest zawsze jakaś Urszula. Która z punktu widzenia pracodawcy powinna być maszyną. Włączamy ją, jak jest robota, i gasimy, jak roboty nie ma. Maszyna nie narzeka, nie ma kłopotów w domu, nie chce walczyć o więcej. A jak się psuje, to wymieniamy ją na nową.