100 lat temu, 6 sierpnia 1918 r., zakończyła się druga bitwa nad Marną podczas I wojny światowej.
PAP: Z dzisiejszej perspektywy mogłoby się wydawać, że po przystąpieniu USA do I wojny światowej Niemcy nie miały już żadnych szans na zwycięstwo. Tymczasem wiosną 1918 r. niemiecka armia podejmuje kolejną ofensywę. W jakich czynnikach Rzesza dopatrywała się możliwości pokonania państw alianckich?
Dr Jarosław Centek: Niemieckie dowództwo uważało, że o wyniku wojny może zdecydować szybkość podejmowanych działań. Przystąpienie USA do wojny w praktyce oznaczało, że ententa już wygrała, ale potrzebowała na to czasu. Samo przystąpienie Stanów Zjednoczonych oznaczało wejście do wojny giganta przemysłowego i ludnościowego, ale posiadającego bardzo niewielką i nieprzygotowaną armię.
Amerykanie potrafili przestawić swoją gospodarkę na tory wojenne i posłać zmobilizowanych żołnierzy do Francji, ale potrzebny był czas na ich wyszkolenie i przygotowanie. Trzeba było poczekać, aby Amerykańscy żołnierze nie byli wyłącznie mięsem armatnim. Pierwsi z nich przybyli do Francji wprawdzie już latem 1917 r., ale do akcji weszli – i do tego na małą skalę – dopiero w drugiej połowie października 1917 r. Niemcy wiedzieli, że ich czas zaczyna się kończyć. Dlatego chcieli zawrzeć zawieszenie broni na froncie wschodnim i przygotować na zachodzie potężną operację, która mogłaby przesądzić losy wojny, zanim amerykańska machina wojenna rzeczywiście zaczęłaby się rozpędzać. Po jej rozpędzeniu nie mieliby już jakichkolwiek szans na zwycięstwo. Tymczasem w toku drugiej bitwy nad Marną odegrali istotną rolę – było ich we Francji ponad 2 mln.
PAP: Jakie było morale obu stron konfliktu przed drugą bitwą nad Marną?
Dr Jarosław Centek: Wydaje się, że morale niemieckie powoli zaczynało się psuć. Rekruci często się buntowali. Wielu żołnierzy powtarzało ironicznie: „zwyciężamy, zwyciężamy, aż zginiemy”. Wcześniejsze sukcesy nie były w stanie przywrócić im wiary w zwycięstwo. Powoli wypatrywali końca – swojego lub armii niemieckiej.
Armia francuska przeżyła swoje załamanie już wcześniej – w kwietniu 1917 r. w trakcie ofensywy Nivelle’a, gdy żołnierze nie chcieli dłużej ginąć nadaremnie. Straty w tym okresie sięgnęły ok. 130 tys. zabitych, rannych i wziętych do niewoli w ciągu tygodnia. Armię francuską szybko „postawiono do pionu” przez zastosowanie szybkich sądów polowych. Wydano ponad sześćset wyroków śmierci. Dziś wielu historyków próbuje podważać tę liczbę, ponieważ żadne społeczeństwo nie chce się chwalić takimi metodami zaprowadzania dyscypliny. Jednak gdyby tego nie zrobiono, armia mogłaby się rozsypać, tak jak rosyjska, i losy I wojny światowej potoczyłyby się zupełnie inaczej.
Armia i społeczeństwo francuskie były więc w 1918 r. bardziej zdeterminowane niż ich przeciwnicy. Niemcy byli zmęczeni wojną nie tylko z powodu ogromnych strat, lecz również głodu, jaki panował wśród ludności cywilnej. Blokada morska była bardzo skuteczna.
PAP: Która strona miała więcej atutów wojskowych, dysponowała przewagą przed rozpoczęciem drugiej bitwy nad Marną?
Dr Jarosław Centek: Ta kwestia jest dość skomplikowana. Siły obu stron są trudne do jednoznacznego porównania. Coś, co dla jednej strony może być jednoznacznym atutem, nie musi być tak samo traktowane po drugiej stronie frontu. Ważne jest również umiejętne korzystanie z poszczególnych narzędzi prowadzenia działań wojennych.
Niemcy niemal nie posiadali czołgów, mieli zaledwie dwadzieścia własnej produkcji oraz kilkadziesiąt zdobycznych. Broń pancerna była więc zdecydowanym atutem państw ententy, szczególnie gdy była używana masowo, tak jak to się stało w „czarnym dniu niemieckiej armii” 8 sierpnia 1918 r. pod Amiens. W ciągu minionych dwóch lat alianci udoskonalili nie tylko konstrukcje czołgów, lecz i taktykę ich użycia. Zdawano już sobie sprawę, że broń pancerna musi być używana masowo, w wielkich zgrupowaniach zdolnych do przełamywania obrony przeciwnika na kluczowych odcinkach frontu.
Ponadto rezerwy kolonialne – surowcowe i ludzkie – nieporównywalnie przewyższały wszystko, czym dysponowali Niemcy. Ważna była także kwestia mechanizacji armii. Tu również przewagę mieli alianci. Samochody były prymitywne i zawodne, ale jednak zmotoryzowana bateria artylerii miała tę przewagę nad trakcją konną, że była odporna na atak chemiczny. Wystarczyło, że żołnierze założyli maski gazowe. Tego rodzaju atak na pozycje artylerii lub drogi dojazdowe był zabójczy dla koni, a przez to ograniczał możliwości przemieszczania artylerii czy dostarczania jej amunicji.
Niewątpliwie Niemcy mieli przewagę w założeniach taktycznych. Opracowali metodę infiltracji przez oddziały szturmowe. Nauczyli się, że nie należy walczyć za wszelką cenę o każdy punkt okopu, lecz skupić się na kluczowych, najsłabiej bronionych odcinkach. Zadaniem elitarnych oddziałów było ich rozpoznawanie i zdobywanie. Oczyszczanie pozostałych odcinków przypadało oddziałom drugiego rzutu. Powodowało to, że front zostawał rozerwany. Problemem Niemców był jednak brak kawalerii, która mogła zostać rzucona w przestrzeń operacyjną i mogła znacząco zmienić sytuację na froncie, przywracając manewrowy charakter wojny. Konie były bowiem bardziej potrzebne w kolumnach zaopatrzeniowych oraz w artylerii.
PAP: Niemcom przydałyby się także poważne siły pancerne. Dlaczego tak zupełnie zlekceważyli rozwój nowego rodzaju broni?
Dr Jarosław Centek: Być może zadecydował o tym debiut czołgów w 1916 r. nad Sommą. We Francji było ich zaledwie pięćdziesiąt, a tylko niewielka część dotarła na linię frontu. Do tego zostały źle użyte – rozproszono je pomiędzy poszczególne brytyjskie korpusy. W takich warunkach nie odniosły większych sukcesów. Nic dziwnego zatem, że Niemcy postrzegali je jako bardzo drogie zabawki. Trzeba przy tym pamiętać, że czołgi od początku były bronią ofensywną, a Niemcy z reguły pozostawali w defensywie. W obronie czołgi nie sprawdzają się zbyt dobrze. Nie wiedzieli więc, na ile jest to broń przydatna i jak można ją wykorzystać.
Niemcy działały w warunkach blokady, nie miały możliwości dostarczania surowców na potrzeby swojego przemysłu. Produkowano zatem sprawdzoną i pilnie potrzebną broń – np. artylerię. Być może uznano, że w warunkach wojny wielką rozrzutnością byłoby przekazanie cennych zasobów na produkcję nowego, niesprawdzonego rodzaju broni.
PAP: Jakie były założenia ofensywy przygotowywanej przez Ericha Ludendorffa na lipiec 1918 r.?
Dr Jarosław Centek: Była to jedna z wielu ofensyw niemieckich w 1918 r. Można wręcz powiedzieć, że Niemcy wpadły w pułapkę ofensyw. Część badaczy zastanawia się nawet, czy tego rodzaju działania można nazwać strategią, czy już tylko taktyką wyszukiwania słabych punktów w alianckiej obronie i przeprowadzaniu w tych miejscach ataków. Liczono na zwycięstwo w tzw. bitwie o pokój, czyli starciu, które pozwoliłoby zawrzeć korzystne zawieszenie broni.
Atak rozpoczął się z dwóch stron miasta Reims. Celem było ponowne wyjście w stronę Paryża i bezpośrednie zagrożenie stolicy Francji. Pamiętajmy, że nie było to zadanie niemożliwe, ponieważ w wyniku wcześniejszych ofensyw front został dość znacząco przesunięty na zachód.
Gdy założenia przygotowanego planu ofensywy nie zostały spełnione, 14 sierpnia 1918 r. Rada Koronna stwierdziła, że zwycięstwo jest niemożliwe i należy poprosić o rozejm. Uznano jednak, że zawieranie zawieszenia broni po klęsce będzie skrajnie niekorzystne. Zdecydowano więc poczekać na zwycięską bitwę. Jednak już do końca wojny nie udało się odnieść żadnego większego zwycięstwa.
Nie sądzę jednak, by ententa była zainteresowana zawarciem rozejmu, którego warunki byłyby ustępstwem wobec Niemiec. Jasne było, że armia niemiecka zaczyna się kruszyć. Już samo wystąpienie o rozejm byłoby oznaką słabości i braku wiary w zwycięstwo, a co za tym idzie osłabiałoby pozycję Rzeszy.
PAP: Ofensywa niemiecka w lipcu 1918 r. bardzo szybko zupełnie się załamała. Czy można powiedzieć, że był to efekt dobrego przygotowania aliantów do jej odparcia?
Dr Jarosław Centek: Pamiętajmy, że była to jedna z wielu niemieckich ofensyw przeprowadzanych według tego samego lub zbliżonego schematu. Rozpoczynały się zawsze miażdżącym przygotowaniem artyleryjskim. Już wówczas można było je prowadzić bez wstrzeliwania się w pozycję przeciwnika, za to poprzez analizę wiatru, wilgotności powietrza i innych uwarunkowań, obliczenie miejsce trafienia. Niemcy zyskiwali więc efekt zaskoczenia.
Drugim elementem ich strategii było stosowanie taktyki infiltracji, czyli przedzierania się w głąb obrony przeciwnika. Było to szokujące za pierwszym razem, ale później alianci przystosowali się do niemieckiej strategii. Francuzi bardzo rzadko obsadzali pierwszą linię obrony, ponieważ zdawali sobie sprawę, że zostanie zniszczona przez ostrzał niemieckiej artylerii. Tak się też stało, ale kolejna linia obrony stawiła udany opór. Francuzi znaleźli przeciwśrodki techniczne umożliwiające osłabienie niemieckich uderzeń.
PAP: Na bohatera Francji wyrósł w tym okresie Ferdinand Foch. Jaka była jego rola latem 1918 r.?
Dr Jarosław Centek: To prawda. Wcześniej nie mógł się pochwalić tak znaczącymi epizodami. Co ciekawe, jego wspomnienia dotyczą początkowego i końcowego okresu wojny. Nie chciał się chwalić porażkami. Jednak już wcześniej, podczas bitwy pod Verdun, rozważano wprowadzone latem 1918 r. założenia, takie jak rzadkie obsadzenie pierwszej linii obrony. Wówczas jednak nie zastosowano tej koncepcji, co przyczyniło się do dużych strat po stronie obrońców.
PAP: Jakie były rezultaty kontrofensywy alianckiej i późniejszej ofensywy „stu dni”?
Dr Jarosław Centek: Alianckie uderzenie pogrzebało jakiekolwiek niemieckie nadzieje na zwycięstwo w tej bitwie. Później już tylko cofali się na kolejne linie obrony, mając nadzieję, że w końcu uda się powstrzymać aliantów. Morale żołnierzy niemieckich było dość niskie już w momencie rozpoczęcia drugiej bitwy nad Marną. W kolejnych tygodniach i miesiącach było coraz słabsze, aż do zupełnego upadku w listopadzie 1918 r. Ta sytuacja pokazała, że można przygotować wiele linii umocnień, ale nie można ich obronić, jeśli nie posiada się sił zdolnych do obrony.
Rozmawiał Michał Szukała (PAP)