PAP: Panie dyrektorze, jesteśmy w czasie mundialowym. Cały czas w tym kontekście mówi się o strategii, planowaniu, konstruowaniu ekipy. Czy prowadzenie teatru przypomina pracę selekcjonera reprezentacji?
Jan Englert: Jak najbardziej tak. Teatr to drużyna i jest absolutnie jednym z przejawów pracy zespołowej. Uważam zresztą, że już od pierwszego roku szkoły teatralnej, ucząc w niej, nie można wobec wszystkich stosować tych samych kryteriów. Konstruując rok studentów, nie można – jeśli już posługujemy się językiem futbolu – stawiać tylko na napastników czy obrońców, muszą być i ci, którzy strzelają bramki, i ci, którzy pracują na to, by ktoś te bramki mógł strzelić.
To bardzo podobna praca nad strategią. W teatrze nie ma przecież indywidualnych sukcesów, na pewno są natomiast ci, którzy zbierają miód. Ale też jest tak, że w tym zawodzie, jak jeszcze w paru innych, żeby odnieść sukces, trzeba się znaleźć w odpowiednim czasie, miejscu i jeszcze trafić na odpowiednich ludzi. Wtedy jest szansa na sukces. Często jest to także sprawa kontekstu, mody, atmosfery czasu. Przez ponad pięćdziesiąt lat pracy na scenie jako aktor napatrzyłem się na rozpadanie najwybitniejszych zespołów teatralnych, z różnych zresztą powodów, również pozaartystycznych. Wiele takich kontekstów trudno przewidzieć.
Teatr Narodowy jakoś się trzyma, chyba dlatego, że nigdy jednoznacznie nie został uznany za wiodący, i pewnie też dlatego, że nie kojarzy się z jakimkolwiek skandalem. To chyba wynik moich kompromisów, choć niektórzy określają je jako konformizmy. A ja uparcie od dawna walczę o to, by oba te pojęcia odróżniać.
PAP: Ale czy dyrektor teatru, tak jak trener reprezentacji, w każdej sytuacji ponosi odpowiedzialność za wszystko?
Pewnie nie jest to tak dotkliwe, ale w dużym stopniu wygląda podobnie. W teatrze kilka nieudanych premier może obciążyć dyrektora na dłużej i doprowadzić do jego upadku albo nawet zmienić opinię o jego życiorysie. Pewnie zresztą dotyczy to wszystkich misji publicznych. Mówimy o odpowiedzialności prowadzących.
W zawodach artystycznych sytuacja jest o tyle skomplikowana, że z jednej strony liderom jest łatwiej, bo w tej dziedzinie nie ma kryteriów oceny, z drugiej strony i trudniej z tego samego powodu. Można więc zostać zaatakowanym podwójnie, w zależności od sytuacji.
W tym sensie jako szef Teatru Narodowego jestem dość dobrze zabezpieczony, bo już bardzo wcześnie nauczyłem się jednej rzeczy: by porażkę ciągnąć w górę, a sukces spychać na dół. To dla dyrektora teatru nad wyraz konieczne; tu nie można niczym się zachłystywać, popadać w skrajne emocje ani rozpaczać. Wszystko należy traktować spokojnie i z dystansem. Odczekać i wyciągać wnioski później.
PAP: A ten właśnie kończący się sezon w Teatrze Narodowym – jakich dostarczył panu emocji? Przebiegł zgodnie z założoną strategią?
Oceniam ten sezon pozytywnie. Na czele z „Ułanami” Jarosława Marka Rymkiewicza w reżyserii Piotra Cieplaka [premiera odbyła się 10 marca 2018 r. na Scenie przy Wierzbowej im. Jerzego Grzegorzewskiego – przyp. red.]. Za ważny spektakl uważam również niedoceniony „Elementarz”, także w reżyserii Piotra Cieplaka [premiera odbyła się 7 grudnia 2017 r. w sali Bogusławskiego – przyp. red.]. Piotr Cieplak jest filarem Teatru Narodowego, na którym chcemy się opierać. Zwieńczenie sezonu „Ślubem” Eimuntasa Nekrošiusa, choć Panu się nie podobało, ja oceniam jako wyborne.
Sezon był w moim przekonaniu nieźle skonstruowany. Na pewno znów udało się udowodnić, że w Narodowym mamy niezwykle silny zespół aktorski, i wcale nie chodzi mi tutaj o gwiazdy, bo je każdy widzi, lecz o tych, którzy są być może mniej widoczni, jednak to oni napędzają drużynę. Dotyczy to także wszystkich pracowników odpowiadających za funkcjonowanie całej instytucji teatralnej.
Sam zaś staram się pilnować, żeby przedstawienia z różnych estetyk, twórców o różnych światopoglądach, były przede wszystkim zrobione, doprowadzone pod każdym względem do końca, żeby ich konstrukcja była stabilna i przejrzysta. I pan jako krytyk musi to przyznać: w Narodowym nie dostanie pan chłamu. A jeżeli coś takiego kiedyś się zdarzyło, to tylko incydentalnie.
PAP: Zatem porozmawiajmy teraz o emocjach związanych z nadchodzącym sezonem 2018/2019. Czy dostaniemy coś wyjątkowego, zaskakującego, czy też to będzie kontynuacja pana eklektycznych wyborów, jeśli chodzi o twórców i tytuły? A może jako dyrektor zakłada pan jakieś ryzyko?
Z pewnością ryzykiem jest pierwsza premiera, planowana już na 8 września, ponieważ promuje samodzielną pracę aktorów z teatru. To będzie debiut reżyserski Grzegorza Małeckiego. Dałem jemu oraz Justynie Kowalskiej i Mateuszowi Rusinowi wolną rękę, kiedy po dwudziestu minutach fragmentu sztuki, który mi pokazali, zobaczyłem coś naprawdę zrobionego.
To będzie dramat Duncana Macmillana „Tchnienie” o związku dwojga młodych ludzi, którzy poszukują sensu we współczesnym świecie. Mam nadzieję, że premiera okaże się sukcesem. Bardzo im tego życzę. Zapał trójki poważnych aktorów do zrobienia czegoś samodzielnego naprawdę mnie uwiódł.
PAP: Z czego wynika to, że akurat taki tytuł wybrał pan na otwarcie sezonu?
Właściwie to nie jest otwarcie. Nie wierzę w coś takiego jak otwarcie sezonu czy jego zamknięcie. „Tchnienie” to coś w rodzaju przedsprzedaży, rozpędu.
PAP: Co zobaczymy, jeśli chodzi o większe tytuły?
Na dużej scenie Paweł Miśkiewicz przygotuje „Burzę” Szekspira. Bez dopisywania tekstów innych autorów, za to jednak z kompozycją fragmentów z innych dramatów Stratfordczyka.
PAP: Kto zagra Prospera?
Jerzy Radziwiłowicz. Obsada będzie dość specyficzna i zaskakująca, np. Ariela zagra Mariusz Benoit. Jak pan widzi, jesteśmy skłonni do eksperymentów. Premiera prawdopodobnie w grudniu.
PAP: Co jeszcze czeka nas na dużej scenie?
Powiedziałbym, że pewien eksces teatralny w reżyserii Michała Zadary – „Zemsta Nietoperza” Johanna Straussa syna. Bardzo jestem ciekaw, w jaki sposób w teatrze dramatycznym błahy intelektualnie i fabularnie tekst, ale jednocześnie jedna z pięciu najbardziej znanych operetek zadziała na naszej scenie. Jak to zrobić, by nie wyszedł z tego kolejny kabaret? Wierzę w szaleństwo Michała Zadary. Aktorzy już od trzech miesięcy pracują nad warstwą muzyczną. Zależy mi na tym, by to było dobre pudełko czekoladek – od opakowania do treści.
PAP: Choć wszystko zależy od tego, ile tych czekoladek jest w pudełku.
To prawda. Zatem to znów pewnego rodzaju gamblerskie ryzyko. W razie sukcesu liczę na sporą frekwencję. Premierę przewidujemy na styczeń.
PAP: A w październiku i listopadzie?
Na scenie Studio szykujemy kolejny - po świetnym „W mrocznym, mrocznym domu”, który jest u nas grany już od sześciu lat - tekst Neila LaBute’a. Mieliśmy pewne kłopoty z przetłumaczeniem tytułu „Some girl(s)”, w końcu zdecydowaliśmy się na wariant „Kilka dziewczyn”. Reżyseruje Bożena Suchocka.
PAP: Jaką ciekawą historię zobaczymy na scenie, jeśli chodzi o ten dramat?
To wysokiej klasy bulwar. Można powiedzieć, bardzo dobrze skrojony kawałek teatralny. Kolejna wersja „powiatowego don juana” i jego przygód. Nie ukrywam, że moim warunkiem wystawienia tej sztuki było to, by rolę główną zagrał Grzegorz Małecki. To czeka nas w listopadzie.
PAP: Nie powiedzieliśmy jeszcze o scenie na Wierzbowej.
Pierwszą premierą, lutową, będzie adaptacja opowiadania Kazimierza Brandysa „Jak być kochaną”, którą przygotowuje Lena Frankiewicz, przez część środowiska uznana za jedną z ciekawszych reżyserek. Gościnnie rolę Felicji zagra Gabriela Muskała.
Na kwiecień 2019 r. planujemy „Heddę Gabler” Henryka Ibsena. Reżyserii podjął się Kuba Kowalski. Jeszcze trzeba wspomnieć o głośnej sztuce Martyny Majok, autorki polskiego pochodzenia mieszkającej w Nowym Jorku, która dosłownie przed chwilą otrzymała Nagrodę Pulitzera za swój ostatni dramat „Cost of living”. Z kolei jedną z jej poprzednich sztuk, „Ironbound”, wystawi na scenie Studio Grzegorz Chrapkiewicz. To rzecz o kobiecie, która jako polska imigrantka w USA musi znosić najtrudniejsze kompromisy, by utrzymać swoją rodzinę, rzecz o życiu wbrew wszelkim przeciwnościom losu.
PAP: Czy Teatr Narodowy szykuje jakieś specjalne wydarzenie na stulecie niepodległości w listopadzie?
Organizujemy coś, co uważam za ważne przedsięwzięcie i jednocześnie najbardziej sensowne, biorąc pod uwagę całość naszego obecnego repertuaru. Przez ponad dwa tygodnie zaprezentujemy przegląd czternastu polskich tytułów, które są na afiszu Teatru Narodowego. Skoro mamy w Narodowym Mickiewicza, Gombrowicza, Różewicza, Fredrę, Mrożka, Słowackiego – to właściwie w tej sytuacji nic lepszego zrobić nie można.
PAP: Nie było w panu pokusy, by z tej okazji pokazać „Wyzwolenie” Wyspiańskiego? Przypomnijmy, że Jerzy Grzegorzewski za swojej dyrekcji w Teatrze Narodowym w latach 1997–2003 planował ten tytuł przez długi czas, ale w końcu nie udało mu się go wystawić…
Nie ukrywam, że były takie plany. Mieliśmy kilka prób podejścia, rozmawialiśmy o nieoczekiwanych konwencjach – głównie po to, by uniknąć konieczności aktualizacji wobec realiów dzisiejszej Polski.
PAP: Za półtora roku minie też dwadzieścia lat od premiery „Wesela” w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego na scenie narodowej. Po „Kordianie” w pana reżyserii nie nabrał pan chęci, by skonfrontować się z „Weselem”?
Powiem szczerze: nie umiałbym dziś podjąć się realizacji „Wesela” albo po prostu nie mam talentu, by to zrobić. Brak mi także pewności siebie. W tej chwili trzeba mieć przede wszystkim pomysł formalny, by uciec od tego, co już i tak najlepiej pokazał w wersji filmowej Andrzej Wajda: ten polski kocioł.
Teraz częściej myślę o Czechowie – by pokazać spektakl po prostu o ludziach. W najprostszy możliwie sposób, najlepiej na ogołoconej scenie. Ale to też jeszcze wymaga czasu. U mnie zawsze projekty dojrzewają, przechodzą przez ileś prób przed podjęciem ostatecznej decyzji.
Rozmawiał Przemysław Skrzydelski (PAP)