Od osiemnastu lat świadomie i konsekwentnie buduje swoją drogę teatralną. Jest obecnie jednym z filarów Teatru Narodowego, w którym zagrał w 28 spektaklach; aktorem, którego znakami rozpoznawczymi są nie tylko talent i profesjonalizm, ale też rozumienie aktorstwa jako zawodu służebnego wobec widza. Podkreśla zdecydowanie, że jest przede wszystkim aktorem teatralnym, bo taką drogę wybrał sobie wiele lat temu. Grzegorz Małecki, aktor Teatru Narodowego.

Janusz Gajos mówi o nim tak: - Po raz pierwszy zobaczyłem Grzegorza Małeckiego na scenie w „Błądzeniu” Jerzego Jarockiego. Grał w tym przedstawieniu Walka z „Ferdydurke”. Zwróciłem uwagę na to, jak świadomie buduje postać Gombrowiczowskiego prostaka, zdawałoby się zupełnie nie przystającą do jego warunków i tzw. emploi. Nie było w tym żadnego wysilenia, nieznośnego przekonywania widowni, że on jest kimś innym, a tu tylko udaje niemotę, który za chwilę wyrżnie w pysk Miętusa. Czuło się w tym przemyślaną wcześniej formę, która bez trudu zbratała się z treścią. Wspominam to, bo dość rzadko się zdarza, że młody aktor, na początku swojej drogi tak świadomie posługuje się jednym z najtrudniejszych narzędzi w naszym fachu. Pamiętam, że po przedstawieniu podszedłem do Ani Seniuk - mamy bohatera tego tekstu - i powiedziałem, że jeśli się nie mylę, to ma bardzo zdolnego syna. Od tamtej pory minęło 14 lat.

Dodam, że od debiutu na scenie Teatru Narodowego 18, a Janusz Gajos się nie pomylił.

Grzegorz Małecki od osiemnastu lat świadomie i konsekwentnie buduje swoją drogę teatralną. Jest obecnie jednym z filarów Teatru Narodowego, w którym zagrał w 28 spektaklach; aktorem, którego znakami rozpoznawczymi są nie tylko talent i profesjonalizm, ale też rozumienie aktorstwa jako zawodu służebnego wobec widza. Podkreśla zdecydowanie, że jest przede wszystkim aktorem teatralnym, bo taką drogę wybrał sobie wiele lat temu.

Wielka Improwizacja Konrada XXI wieku

Rok 2016, premiera „Dziadów” Adama Mickiewicza w reż. Eimuntasa Nekrošiusa. 48 lat od premiery Kazimierza Dejmka, z historyczną wręcz rolą Gustawa Holoubka. Wystawienie tego spektaklu jest więc ogromnym wyzwaniem, zwłaszcza dla nowego odtwórcy Gustawa-Konrada. – Podobała mi się inscenizacja Nekrošiusa i rola Grześka – opowiada Andrzej Saramonowicz, reżyser i pisarz, zaprzyjaźniony z Grzegorzem Małeckim. - Widziałem co działo się przez miesiące prób do „Dziadów”, obserwowałem go, a w naszych rozmowach odbijały się różne niepewności , jakie towarzyszyły budowaniu tej postaci. Nie do końca było wiadomo, w którą stronę pójdzie reżyser. Na szczęście zobaczyłem na scenie Konrada prywatnego, bez misji, opowiadającego o osobistym uwikłaniu, w konwencji raczej „balladowej” niż hardrockowej.

Niezwykła scenografia Mariusa Nekrošiusa, na scenie Grzegorz Małecki jako Gustaw –Konrad. Żaden tam z niego romantyczny przywódca, aspirujący do „rządu dusz”, żaden buntownik, spierający się z Bogiem. Pozbawiony nadmiernej ekspresji, przytłoczony ciężkim szynelem, wycofany, wręcz intymny, jakby nie chciał zwracać na siebie nadmiernej uwagi, choć właśnie tym ją przykuwa. To Konrad , jakiego jeszcze nie widzieliśmy. Bezradny, nieco zagubiony, geniusz, inteligent , artysta, który nie potrafi dźwigać na barkach ciężaru przywódcy, a ciężko mu wadzić się z Bogiem, bo trudno w jego obecność uwierzyć. - Podczas prób do „Dziadów” starałem się przekonać reżysera do mojej wizji Gustawa-Konradaopowiada Grzegorz Małecki. - Chciałem pozbawić tę postać całego polskiego romantyzmu. Opowiedzieć o dramacie człowieka i o świecie w którym ludzie, nawet ci wierzący, tracą pewność istnienia Boga. W pewnym stopniu uważam, że jest to też mój własny dramat i tak chciałem to pokazać.

„Małecki zmienia Wielką Improwizację w wyznanie przegranego racjonalisty, logika, co nie umie uporządkować świata, choć zdaje sobie sprawę z własnego potencjału. Świetna kreacja Małeckiego jest zwycięstwem aktorskiej pokory, budowana z kilku mocnych znaków, jak ciężki krok, mocny głos, rozczapierzone palce rąk” – pisał Jacek Wakar w Dzienniku Gazecie Prawnej.

Rolę doceniono nominując ją do nagrody im. Zelwerowicza, wysoko ocenia ją też m.in. Jan Englert. – Grzesiek bardzo pracował przy „Dziadach”, nie mam co do tego najmniejszej wątpliwości – mówi dyrektor Teatru Narodowego. - Narzucił sobie ogromny reżim. Nawet kostiumem, który zmusił go do zbudowania formy i stylu. Bardzo doceniam tę jego rolę.

Ale ta kreacja jest czymś więcej. To kwintesencja i manifest rozumienia aktorstwa przez Grzegorza Małeckiego.

Małecki przyznaje, że tak w tej, jak i innych rolach, stara się być „niewidoczny”.

- Nie lubię dużej ekspresji. Wydaje mi się to dość łatwe i nadużywane.

- Tak starałem się skonstruować m. in. Wielką Improwizację, trochę na kontrze do tradycji jej wygłaszania. Bez ścigania się z poprzednikami, bez cierpień i straszliwego przeżywania. To wielki i tekst i nie wymaga dodatkowych ornamentów. Postanowiłem go tak powiedzieć, żeby pokazać dramat inteligenta. I tyle. Bez patosu, darcia szat i dramatycznych gestów. Taki rodzaj przeżywania jest mi bliższy również w życiu.

Profesjonalizm, pokora wobec widza oraz minimalizm to słowa klucze w aktorstwie Maleckiego. - Grzesiek należy do niezbyt licznego grona aktorów, które dokłada starań, by wykonywać swój zawód z szacunkiem do rzemiosła i sztuki aktorskiej oraz pamiętając o treningu wyniesionym ze szkoły, a potem ćwiczonym przez lata – mówi Marcin Hycnar, aktor, od 2017 roku dyr. artystyczny Teatru im. Solskiego w Tarnowie. - Jednocześnie dba, by to co robi, było też ważkie dla publiczności. Swoją drogą w Teatrze Narodowym - i nie tylko tam - Grzegorz udowadnia, że jest profesjonalistą, który nieustannie pamięta o widzu (bo to co robimy ma być dla publiczności), co nie jest tak częste we współczesnym teatrze – dodaje.

Akademia Teatralna

Właściwie to długo nie wiedział czy będzie aktorem. Gdyby nim nie został, pewno byłby doskonałym krytykiem teatralnym, a może pisałby reportaże, bo pióro ma lekkie. Po szkole średniej dostał się i na wiedzę o teatrze, i na dziennikarstwo i politologię. Ale po dwóch latach postanowił zdawać na Akademię Teatralną. Dostał się za pierwszym podejściem, ale początki w szkole nie były łatwe. Studiował trochę bez przekonania, nie do końca rozumiał o co w tym aktorstwie chodzi, do tego stres, ale też znudzenie banalnymi zadaniami, które serwowali studentom niektórzy wykładowcy. I choć w książce „Nietypowa baba jestem” Anna Seniuk opowiada, że syn przeszedł przez szkołę jak burza, on sam zaprzecza.

- Nie przepadałem za Akademią. Po pierwsze paraliżowała mnie trema. Przed egzaminami byłem bliski zawału serca. Ponadto aktora powinno się uczyć niezależnego myślenia, a o to w szkole za moich czasów było trudno. Na wielu zajęciach trzeba było po prostu zagrać identycznie jak profesor, powtórzyć jego gesty i intonacje i wtedy się zdawało. Taka stara szkoła. Paranoja. W szkole teatralnej najbardziej lubiłem fakt, że kiedyś się skończy. Na pierwszym roku nawet trochę chciałem, żeby mnie wylali. No ale nie wylali.

- Proszę nie zapominać – podpowiada Jan Englert - że jest dzieckiem znanych artystów, a to bardzo utrudnia start, jak i myślenie o sobie. W potocznej opinii te dzieci mają łatwiej, ale to nieprawda. Nawet środowisko ma o wiele większe wymagania w stosunku do dzieci swoich kolegów niż do innych. Dziecko aktorskie zdające do Akademii Teatralnej musi być o klasę lepsze od innych. Dopiero pod koniec drugiego roku AT uwierzył, że może być aktorem. To był punkt zwrotny w jego życiu. Bronił się przed aktorstwem, potem nie wierzył w siebie długi czas, gonił sławną mamę. To była bardzo trudna sytuacja wyjściowa dla niego, ale wbrew wszystkiemu, pracowało to na jego aktorstwo.

Role dyplomowe zagrał u trojga bardzo różnorodnych reżyserów: Piotra Cieplaka, Agnieszki Glińskiej i Macieja Prusa. Za rolę Gustawa-Konrada w spektaklu Prusa "Dziady. Zbliżenia" (jest chyba jedynym aktorem, który zagrał dwa razy tę rolę!) na Festiwalu Szkół Teatralnych zgarnął wszystkie możliwe nagrody: Grand Prix, Dziennikarzy, Publiczności oraz Teatru Narodowego w postaci rocznego etatu.

Teatr Narodowy

Tak w sposób naturalny trafił do obsady Teatru Narodowego. Do debiutu zaprosił go Jerzy Grzegorzewski, proponując rolę w „Operetce” Witolda Gombrowicza. Miał zagrać Lajkonika. Kto zna dramaty Gombrowicza, ten wie, że to postać spoza sztuki, dodana przez reżysera. - Dwa razy przebiegałem przez scenę jako Lajkonik z wielkim odwłokiem i końskim ogonem. Debiut był taki, że wstyd było zaprosić rodzinę i znajomych na premierę – wspomina ze śmiechem Małecki. Potem też bywało różnie, bo choć nazwiska reżyserów zacne, to role drugoplanowe, mało zauważalne przez widzów. Co nie zmienia faktu, że zawsze był do nich przygotowany tak, jakby miały być rolą życia. - Przez pierwszych kilka lat w teatrze nie byłem rozpieszczany – przyznaje Małecki. – Ale byłem cierpliwy i uparty. Nawet grając epizody starałem się nie odwalać fuszerki.

Małecki opowiada taką historię: - 17 lat temu pojechaliśmy z „Operetką” do Petersburga i tam w Teatrze Aleksandryjskim grałem tego nieszczęsnego Lajkonika. Przebiegałem przez scenę łomocąc w czynele, wstyd straszny. W następnym akcie grałem z kolei jednego z lokai. Po spektaklu wyszedłem przed teatr na papierosa. Podszedł do mnie nieznajomy Rosjanin, który powiedział mi tak: „Spektakl średnio mi się podobał, ale zwróciłem na pana uwagę. Tylko na pana. Za kilka lat będzie pan grał wielkie role. Wspomni pan moje słowa”.

Cierpliwie więc, z uporem, budował swoją pozycję aktora teatralnego. Aktora Grzegorza Małeckiego, a nie aktora Grzegorza Małeckiego, syna Anny Seniuk.

Na szczęście nie zdecydował się na żadne skróty, więc np. odrzucił absurdalną propozycję pewnego reżysera, by zmienić nazwisko na Seniuk… Tak, tak, była taka! Dziś śmiało można go uznać za jednego z najlepszych aktorów polskiej sceny teatralnej. A jeśli ktoś przypomina o związkach ze sławną mamą, to i z tym problemu nie ma, nauczył się z tym żyć, robiąc swoje. Kilka lat temu zagrali nawet razem w przedstawieniu impresaryjnym „Obietnica poranka” w reżyserii Macieja Wojtyszki.

Pierwszą poważną nagrodę - Feliksa Warszawskiego – otrzymał za rolę Edka w „Tangu” Jerzego Jarockiego w Teatrze Narodowym. Jacek Wakar pisał o spektaklu, że to: „wspaniale grane przez aktorów Narodowego przedstawienie; role Hycnara i Małeckiego mam za olśnienia”. - Pracując nad „Tangiem” nie mieliśmy świadomości, że budujemy „olśniewające kreacje” – śmieje się Marcin Hycnar. - Staraliśmy się po prostu wykonywać dobrze swoją pracę. A była ona wyjątkowo trudna z wielu różnych powodów. Wiadomo, że prof. Jarocki był człowiekiem specyficznym, perfekcjonistą rzadko zadowolonym z efektu. Dodatkowo nałożyło się kilka zdarzeń: śmierć prof. Zapasiewicza, rezygnacja prof. Łapickiego z roli. Dłużej niż zazwyczaj próbowaliśmy przedstawienie i było to dość wyczerpujące doświadczenie. Jeśli chodzi o Grzesia i moje z nim spotkanie przy tym spektaklu, to fakt, że się przyjaźnimy, był okolicznością łagodzącą trudy przygotowań do premiery. Wiele godzin spędziliśmy żeby omówić różne mankamenty, bo wcale nie było pewne, że powstanie przedstawienie, które zostanie tak dobrze przyjęte.

To przegadywanie ról, praca po oficjalnych próbach, ciągłe zadawanie pytań, nieustanne szukanie innych rozwiązań, wymaganie od siebie, to cechy charakterystyczne aktorstwa Grzegorza Małeckego. Marcin Hycnar przyznaje, że Małecki zawsze dużo czasu i wysiłku poświęca na to, by wgryźć się w rolę, by dotrzeć do sedna, by „odpowiednie dać rzeczy słowo”. A że jest umysłem analitycznym, chce wiedzieć, dlaczego ma grać tak, a nie inaczej. - Ta jego postawa bierze się z głodu posiadania pewności, jak konkretna scena ma wyglądać, pewności, że się wybrało najlepszy wariant, optymalny na daną chwilę, choć rzecz jasna subiektywny.

Przez lata Grzegorz Małecki obsadzany był głównie w komediach. Trudno się dziwić – gra konwencją jest mu bliska, kreował bardzo wyraziste postaci, przyciągał tłumy na spektakle („Śluby panieńskie” są w repertuarze Teatru Narodowego od 2007 roku!). Jan Englert także i teraz podkreśla: - Grzesiek najmocniejszy jest w komediach. Pewno nie byłby z tego co mówię zadowolony, ale jest zdecydowanie aktorem komediowym. W komedii wszystko mu się układa: poczucie humoru, poczucie formy, wdzięk, chłopięcość, taka niedojrzałość pożeniona z dojrzałością. Perote w „Księżniczce na opak wywróconej” to była jego doskonała rola, a komedie grać dobrze jest naprawdę trudno.

I Małecki je grał, a nawet dalej gra, mało tego, wie, że gra je dobrze, ale marzył o zmianie repertuaru. I wtedy przyszło „W mrocznym mroczny domu” Neila LaBute’a w reżyserii Grażyny Kani. Rolą Terry’ego zmienił postrzeganie go przez reżyserów ; udowodnił, że jest aktorem wszechstronnym i odnajduje się zarówno w rolach komediowych, jak i dramatycznych (za rolę Terry'ego nominowany był do Paszportów Polityki).

Jacek Cieślak pisal w rp.pl: „Małecki tak zrósł się z graną postacią, że nie widać szwów, śladów aktorskiej roboty. Po prostu stał się Terrym. Razem z nim cierpi, napinając nerwy do ostateczności i krzycząc z bólu każdym nieporadnym pozornie gestem. I automatycznie – niejako wbrew woli – stajemy po jego stronie. Znakomity tekst dał aktorowi duże możliwości, a ten potrafił je w pełni wykorzystać. W trwającym prawie dwie godziny spektaklu Małecki ani na chwilę nie traci skupienia i konsekwencji w grze”.

To niezwykle trudna i mocna rola. Nieustannie trzymająca aktora w skupieniu i dyscyplinie. Rozgrzebuje emocje, ale nawet tu to „wybebeszanie” na scenie ma swoje granice. I właśnie ta powściągliwość jest szczególnie przejmująca, a aktor nie pozwala sobie ani na chwilę na przełamanie konwencji.

Atmosfera delikatnego konfliktu

- W teatrze należy pracować w atmosferze delikatnego konfliktu – przekonuje mnie Grzegorz, gdy rozmawiamy o relacji reżyser-aktor. - Kiedyś powiedziałem, że reżyser to wróg. I dalej się tego trzymam. Należy negować i podważać to, co proponuje reżyser, wyrobić w sobie nawyk kwestionowania prawie każdego pomysłu. Można na tym naprawdę dobrze wyjść. Na tym właśnie polega poszukiwanie. Zadowalanie się pierwszym pomysłem zazwyczaj nie wróży dobrej roli. To nie znaczy, że każda propozycja reżysera jest zła. Niejednokrotnie przecież są to artyści wybitni, ale żeby to, co gram, było potem prawdziwe i moje, muszę wypróbować na sobie wiele innych rozwiązań. Przefiltrować cudze pomysły przez własną wrażliwość. Są aktorzy, którzy już na pierwszej próbie mają gotowe role. Ja lubię szukać aż do samej premiery. A nawet i po niej. Dlatego się spieram. A reżyserzy tego nie znoszą.

Tak, z tego jest znany. Jan Englert: No cóż, Małecki nie da się rozsmarować jak masło na chlebie

Ale czy to dziwne? Grał u najlepszych . Grzegorzewski, Jarocki, Nekrošius, Englert, Cieplak, Sajnuk. Taka szkoła różnorodności jest to nie do przecenienia, ale też zaostrza apetyt.

- Uprawiam ten zawód już długo. Po zagraniu kilku tysięcy spektakli w Teatrze Narodowym, z grubsza wiem co i jak powinienem zrobić konstruując rolę. Ale najważniejsze podczas prób jest po prostu myślenie o widzu. To on ma dostać w cenie biletu wzruszenie, śmiech, wstrząs albo katharsis. Nie ma w tym jakiejś wielkiej filozofii, to są proste prawdy, od których w ogóle należy zacząć, jeśli chce się uprawiać jakąkolwiek sztukę. Jeśli czuję, że widz tego nie dostanie, to wolę zrezygnować.

Czasem kończy się tak, jak przy pracy nad spektaklem Mai Kleczewskiej – złożeniem roli.

W teatrze największe wrażenie zrobili na nim przed laty „Lunatycy” Krystiana Lupy. Przeżycie magiczne. - Chyba wtedy po raz pierwszy na poważnie pomyślałem o zdawaniu do szkoły teatralnej. Nigdy nie pracowałem z Lupą, ale to chyba właśnie dzięki niemu jestem dziś tym kim jestem. - Takich właśnie spektakli mu brakuje obecnie; zbyt wiele jest przedstawień publicystycznych, doraźnych. - Uwielbiam awangardę i widziałem wiele spektakli ultranowoczesnych, które to „coś” co oczarowuje miały. Szalenie na przykład podobała mi się „Klątwa” w Powszechnym, spektakl brawurowy i rewelacyjnie zagrany. Niemniej szkoda mi, że generalnie teatr przestaje zapierać dech w piersiach, tak jak kiedyś właśnie robił to Lupa. Chcę oglądać sztukę, a nie publicystykę bez walorów artystycznych. Od tego są telewizje informacyjne. A poza tym nie lubię kiedy ktoś mnie poucza. I w życiu i ze sceny.

Czego szuka w teatrze? - Wiem, to banał. Ale jednak najbardziej lubię uniwersalne historie o człowieku. Znacznie mniej interesują mnie reżyserskie popisy i monumentalna scenografia.

Z kim lubi pracować? - Z tymi, którzy potrafią mówić „nie wiem”. Niewiedza to najbardziej twórczy stan.

Pierwszym wielkim artystą, z którym pracował, był Grzegorzewski. Małecki zagrał u niego w kilku spektaklach. - Przyznam, że nie do końca rozumiałem jego teatr. I chyba bardziej niż spektakle, lubiłem po prostu jego towarzystwo. Ujmowała mnie jego erudycja i dystans do samego siebie. Kiedyś po premierze spytał mnie co sądzę o jego spektaklu. Odpowiedziałem szczerze, że nie bardzo rozumiem o co w nim chodzi. A Grzegorzewski na to: panie Grzegorzu, nie jest pan jedyny. Ja z niego nie pojmuję kompletnie nic. Ale niech się pan nie martwi. O czym zrobiłem przedstawienie, dowiemy się już jutro z recenzji”.

Podobne doświadczenie przeżył pracując przy „Dziadach” Nekrošiusa – jak mówi - litewskiego Grzegorzewskiego. - Lubi bawić się formą, obrazem. Używa aktorów jako elementów swojej gigantycznej, czasem lekko surrealistycznej układanki, a spotkanie z nim zawsze jest fascynujące. Trzeba cały czas nadążać za jego wyobraźnią. Mam czasem wrażenie, jakby zamiast uwag używał buddyjskich koanów albo komunikował się sanskrytem. To jest ogromne wyzwanie dla aktora, w tę reżyserską głowę wniknąć i dociec co w niej siedzi. Kiedy zapytałem Nekrosiusa jak mówić Wielką Improwizację, reżyser wziął kartkę i narysował na niej but z nienaturalnie długim sznurowadłem. „O, właśnie tak ma pan mówić”- „Ale pan tak serio? To jest jedyna uwaga?” „Serio” - opowiada ze śmiechem Małecki, który obecnie pracuje przy kolejnym spektaklu tego reżysera.

15 czerwca zobaczymy go w „Ślubie” Witolda Gombrowicza, w którym zagra Pijaka. – To bardzo dziwna postać, trochę manipulant, trochę poeta, trochę wariat. Wyzwanie cudowne. Zresztą, gdy myślałem o „Ślubie”, to marzyło mi się zagranie tej roli.

Duet idealny: Małecki-Sajnuk

Grzegorz Małecki 28 premier zagrał w Teatrze Narodowym. Właśnie przygotowuje się do 29., ale dwa spektakle, których nie sposób pominąć, zagrał poza Narodowym. Oba reżyserował Adam Sajnuk. A w jednym także z Grzegorzem Małeckim zagrał.

- Problemem w naszej relacji zawodowej jest to, że jesteśmy z Grześkiem trochę podobni do siebie –żartuje Adam Sajnuk, reżyser, dyrektor Teatru WARsawy. - Ale to też zaleta – szybko dodaje. - Nadajemy na tych samych falach, mamy zbliżony gust teatralny i filmowy, podobne poczucie humoru, temperament; obaj jesteśmy też nieprawdopodobnie chaotyczni, kiepsko zorganizowani w codziennym życiu i czasem przekłada się to na przebieg pracy nad spektaklem. Zaznaczam - na przebieg, a nie efekt. Trudno nam się złapać, stale gdzieś obaj pędzimy, ale jak już uda nam się spotkać, to wszystko układa się idealnie.

To prawda. Efekty pracy przy „Konstelacjach” (nagroda dla Grzegorza za rolę Rolanda na 20. Międzynarodowym Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych w Łodzi) był niesamowity. „Konstelacje”, które Maria Seweryn, Grzegorz Małecki i Adam Sajnuk przygotowywali w Teatrze Polonia są przedziwnym przedstawieniem jeśli chodzi o tekst i jego konstrukcję. - Przegadaliśmy całe noce, aż wiedzieliśmy o co nam chodzi, do czego dążymy. Jestem reżyserem tego spektaklu, ale jest to wspólne dzieło naszej trojki – podkreśla Adam Sajnuk, który podobnie jak Małecki, idealnie odnajduje się w systemie pracy „na dochodzenie” do roli, do idei spektaklu. - Jako reżyser lubię, gdy aktor, który przychodzi na próbę nowego spektaklu, nie wie od razu wszystkiego, jest otwarty na to, co się wydarzy. I taki jest Grzesiek.

Chce rozmawiać i dowiedzieć się co będzie grał, jakie są jego relacje z innymi postaciami, spróbować różnych opcji. Reprezentuje nowoczesne aktorstwo, które teraz święci triumfy, ale aktorzy starszej daty go nie lubią, uważając nawet czasem za amatorstwo, z czym się nie zgadzam. Bo to „nie wiem” przekłada się na końcu pracy w najlepszy efekt, gdy wie się już wszystko.

Zabawa formą, konwencjami, wymagający tekst dla aktorów i potrzeba zindywidualizowania postaci były nie lada wyzwaniem, ale powstała nietuzinkowa rola. – Scena kocha Małeckiego – mówi Andrzej Saramonowicz. - Kiedy zna się przez lata aktora, tak jak ja znam Grześka, to wydaje się, że wszystko się wie o nim. Tymczasem on nagle potrafi zaskoczyć na scenie i pokazać coś, czego o nim nie wiedziałem. Grzesiek tworzy postacie, które wychodzą poza niego – mówi reżyser.

Jak się gra z Małeckim?

- Grzesiek jest bardzo plastycznym aktorem. Ma ogromny zmysł komediowy, ale doskonale potrafi grać także poważne role. To nam bardzo ułatwiło pracę przy „Konstelacjach”, ale też przy „Ofierze” Saula Bellowa w Teatrze WARSawy. To są teksty, które łączą komizm i dramat, groteska przenika się z tragedią; jest i śmiesznie, i poważnie, a Grzesiek potrafi przeskakiwać pomiędzy nimi, co tylko potwierdza jego wszechstronność.

Z tym zaś wiąże się kolejna kwestia, czyli porozumienie na scenie i to nie tylko w relacji reżyser-aktor, ale też aktor-aktor. W spektaklu „Ofiara” w Teatrze Warsawy Adam Sajnuk jest odtwórcą jednej z ról, oraz reżyserem. - Grywam od 20 lat, co prawda coraz rzadziej, ale nigdy chyba nie doświadczyłem na scenie takiego porozumienia, patrzenia w oczy i słuchania się wzajemnie, jak z nim. Właściwie nie gramy, ale naprawdę rozmawiamy i słuchamy, a trzeba pamiętać, że sceny, które gramy z Grześkiem, są oparte wyłącznie na dialogu – mówi Sajnuk. I dodaje, że nie zagrałby swojej postaci tak jak gra, gdyby Leventhala nie grał Małecki. - Na próbach dość enigmatycznie wspomniałem Grześkowi, że chcę pokazać uzależnienie między bohaterami i on to zagrał. Tak po prostu, że nie mógłbym sobie tego lepiej wymarzyć.

To prawda, nie da się tego lepiej zagrać. „Ofiara” to jeden z najlepszych spektakli granych obecnie w Warszawie, a rola Leventhala to mistrzostwo - petarda - jak mówi młodzież. I to określenie jest tu jak najbardziej uzasadnione, a monolog Leventhala-Małeckiego tuż przed finalną sceną, zapiera dech.

- Do „Ofiary” dwa tygodnie przed premierą dodałem fragment z „Sanatorium pod klepsydrą” – wspomina Sajnuk. - Piękny, ale ogromny monolog. Kiedy Grzegorz zobaczył gabaryty tego tekstu, przeraził się, ale nie protestował, bo czuł, że jest on niezbędny. I że musi go mówić właśnie Leventhal. Wykonał tę pracę idealnie. Wiem, że rozumie ten tekst, że go przeżywa i choć to jest mój ukochany monolog, to naprawdę cieszę się, że mogłem go oddać właśnie Grześkowi.

I Adam Sajnuk, i Edyta Olszówka, aktorka Teatru Narodowego, zwracają mi uwagę jeszcze na jeden aspekt aktorstwa Grzegorza Małeckiego – uważność na scenicznego partnera. - Podczas gry jesteśmy bardzo czujni na siebie. I to jest fantastyczne! Być może jest to, no dobrze, powiem to, związane z pewną rywalizacją – opowiada Sajnuk. - Jest jakiś taki rodzaj gry między nami, lubimy się zaskakiwać, bo wiemy, że mamy dobrego partnera i on wybrnie. Jak masz słabego partnera, to grasz zgodnie ze schematem, żeby go nie położyć, a jak masz Grześka, to wiesz, że zawsze sobie da radę, a jeszcze może z tych zaskoczeń wyjść coś ciekawego.

Bardzo podobne spostrzeżenia ma Edyta Olszówka. - Gram z nim tylko w jednej sztuce („Kotka na gorącym blaszanym dachu”) i uwielbiam to, bo o takim partnerze na scenie można tylko marzyć – mówi aktorka. - Jest profesjonalistą i dużo wymaga nie tylko od siebie. Bardzo mi to odpowiada. Kiedy aktor ma na scenie dobrego partnera, to sam staje się lepszy. A do tego Grzesiek jest bardzo inteligentny. Niektórzy mówią, że to w przypadku aktorstwa przeszkoda, ale u niego na pewno nie.

Olszówka żartuje, że nie da się go zamknąć w ramkach, bo zaraz z nich wyskakuje. Jest osobowością krnąbrną, nieprzewidywalną, także na scenie, podczas spektaklu, a każde przedstawienie z nim jest połączeniem wielkiej przyjemności z walką. – W sensie pozytywnym! – tłumaczy aktorka. - Dla mnie to sytuacja idealna, bo w teatrze nie może być spektakli letnich. Z Grzegorzem nie ma. Za to jest jeszcze coś - pewność, że z Małeckim każdy spektakl, nawet jeśli wydarzyłaby się jakaś trudna sytuacja, zostanie doprowadzony do końca. Nie ma w nim histeryczności, nie jest zaaferowany sobą, choć jak każdy aktor jest skupiony na sobie. Przyznaje jednak, że Małecki jest bardzo silną osobowością jako człowiek i aktor, a taka osobowość dla niektórych może problemem. - Myślę, że Grzegorz może niektórych przerażać i zamykać, bo wysoko stawia poprzeczkę na scenie.

W następnym sezonie zagra w „Some girl(s)” – Neila LaBute’a - 4 epizody erotyczne. Małecki i cztery aktorki TN. Nikt tego nie zagra lepiej niż on - uśmiecha się Jan Englert.

- Przy wszystkich dobrych rzeczach, które o nim powiedziałem dodałbym, że jest dość próżny – śmieje się Adam Sajnuk. - Dodam jednak od razu, że bardzo trudno nie być w tym zawodzie próżnym, a w jego przypadku, jest to po prostu związane ze świadomością swojego aktorstwa.

Marcina Hycnara pytam, czy Grzegorz Małecki to taki aktorski prymus. - W pierwszych dziesięciu jego określeniach, „prymus” na pewno by się nie znalazł, bo Grzegorz ma zdrowe podejście do zawodu - odpowiada. - Przychodzimy do pracy i spotykamy się w sprawie dla nas ważnej. Zależy nam, by nasze działania dały efekt najlepszy z możliwych, ale przecież jest też życie poza sceną. Teatr to nasze naturalne środowisko, ale Grzesiek kiedy ma być przygotowany do spektaklu i kreatywny to jest, ale kiedy odpuszcza to odpuszcza, idziemy na piwo i nie rozmawiamy o rolach. A potem znowu wracamy na ten szlak, bo lubimy to co robimy.

Konstrukt zawadiacko-temperamentny

Za ten właśnie rodzaj konstruktu uwielbia Małeckiego Andrzej Saramonowicz, który jest też autorem tego określenia.

Teraz ten element niepokoju pcha aktora w stronę reżyserii. Wymyślił ją sobie w liceum. Podkreśla, że jest jego niespełnionym marzeniem: studia aktorskie miały być tylko wstępem. Stało się inaczej, ale teraz chce zrealizować się także w tym zawodzie. -W aktorstwie brakuje mi możliwości pełnego tworzenia. To zawód jednak odtwórczy i nawet ci najwięksi są często tylko marionetkami w rękach reżysera. Pół biedy jeśli w rękach dobrego, gorzej, gdy się trafi w ręce idioty, który na dodatek jest wizjonerem. Mam do aktorów dużo wyrozumiałości. Uważam, że jeśli któryś położy rolę, to zawsze winny jest reżyser.

Na początku przyszłego sezonu Małecki zadebiutuje w Teatrze Narodowym jako reżyser. Sztuka nosi tytuł „Tchnienie”. W obsadzie Justyna Kowalska i Mateusz Rusin. – To bardzo czuły, delikatny, lekko poetycki i szalenie zabawny tekst Duncana McMillana, stawiający pytanie: po co jesteśmy na tej planecie – mówi Grzegorz Małecki. I dodaje: - Bez cienia kokieterii powiem, że chciałbym, by był to pierwszy krok do zrezygnowania kiedyś z zawodu aktora. Nie wiem czy to się ziści, ale będę się starał iść w tym kierunku. Nie mógłbym funkcjonować bez teatru. Ale chyba chciałbym występować w nim w innej roli.

Jakim jest reżyserem? - Po pierwsze jeszcze nie jestem. Ale staram się pracować tak, jak chciałbym żeby reżyserzy pracowali ze mną. Aktor to bardzo delikatna istota. Gra na instrumencie, którym są jego emocje, głos, ciało i dusza. Skrzypek gra na skrzypcach, pianista na fortepianie, a ja gram na instrumencie, który nazywa się Grzegorz Małecki. Reżyser musi o ten instrument dbać. Jeśli zadba, to wtedy aktor zagra mu wszystko. Jednym słowem trzeba mieć do aktorów cierpliwość i czułość. Bo są przewrażliwieni, rozdygotani, narcystyczni i spragnieni ciągłego potwierdzania, że są najlepsi. Jesteśmy dużymi dziećmi.

- Dla Grześka aktorstwo to prawdziwa zawodowa miłość. To jest człowiek, który poświęcił się temu zawodowi, zrobił z niego treść swojej codzienności. A różnie to bywa z aktorami. Opowieści o tym, że chciałby coś zmienić, że aktorstwo go zmęczyło, nie biorę na poważnie. Jest uzależniony od aktorstwa, co nie znaczy, że nie powinien na przykład spróbować reżyserii. To jest bardzo podniecające. To będzie jego pierwsza reżyseria i jestem przekonany, że może złapać bakcyla, jak doświadczy tego poczucia kreowania – mówi Adam Sajnuk.

Zamiast podsumowania

Robert Jarociński, aktor Teatru Narodowego: Przeprowadzono badania, czego ludzie się najbardziej boją. Śmierć była na drugim miejscu. Na pierwszym: publiczne wystąpienie. Dla aktorów to brzmi atrakcyjnie, robi z nas niemal żołnierzy. No może bez przesady, ale presja jest. Widz na premierze widzi aktora w idealnie skrojonym kostiumie, który wchodzi na proscenium i pełnym głosem hipnotyzuje widownię frazami wielkiej literatury. A z perspektywy tego aktora rzeczy mają się znacznie gorzej: kostium lepki od potu i ciężki jak zbroja, powietrze gęste jak kisiel. Premierowe mówienie to też często wyciskanie słów, które zamiast frunąć nad widownią, wypadają z ust kamieniami pod nogi. W Warszawie widz premierowy nie ogląda, żeby się zachwycić, tylko żeby ocenić. Żeby być pierwszym, który napisze na Fb, puści w obieg swoje zblazowane: "No byłem, no słabiutkie!" A jak się jeszcze aktor mocuje z takimi "Dziadami", to siłą rzeczy mocuje się też z historią teatru, z nawiązaniami do legendarnych przedstawień, z porównaniami do Holoubka... Przecież każdemu gdzieś w głowie to pulsuje. I tych pięćset par oczu wyziera z mroku sali, nic nie robią, tylko wytwarzają presję. A Grzesiek, to jest taki zawodnik, który tę presję dźwiga. I nie widać tego po nim! Jesteśmy razem w garderobie szesnasty sezon. To największa w teatrze garderoba. Siedzi nas tam dziesięciu, zależnie od spektaklu, taka aktorska klasa średnia; wszyscy już z niejakim doświadczeniem, bez wielkich nazwisk, ale też nikt z przypadku. Często hałas jak cholera, jeden przez drugiego... Nikomu nawet przez myśl nie przejdzie, żeby trochę się uciszyć, dać się koledze skupić. Bo Grzesiek nie wytwarza w garderobie żadnego na swój temat miru, żadnej aury. Nigdy nawet nie powiedział niczego w stylu: "chłopaki, błagam, trochę ciszej, ja mam za chwilę Wielką Improwizację do powiedzenia". Przecież każdy by zrozumiał. Wszyscy różnie scenę odreagowujemy, różnie ją obłaskawiamy, mamy swoje rytuały, rozgrzewki, coś. A Grzegorz? Nie wiem nawet, czy kiedykolwiek przegadał sobie tekst w garderobie. Nie pamiętam. On jest pewny, nie boi się tego, co się może stać na scenie. Idzie tam jak po wiadro węgla. Kiedy grał Lokaja czwartego w "Operetce" Gombrowicza jego nastawienie było pod tym względem takie samo jak teraz, kiedy gra Gustawa – Konrada. I jak ktoś sobie myśli, że tak powinno być, że to jest właśnie zawodowstwo, to znaczy, że sam nigdy na scenie z niczym się nie mocował i o tym, ile to człowieka kosztuje nie ma pojęcia. Mnie to Grześkowe nieprzynoszenie do garderoby zarazków ze sceny imponuje.