W teatrze pokazujemy, że Hanna Gronkiewicz-Waltz zastała Warszawę jarmarczno-bazarową, a zostawia szklano-hipstersko-rowerową - mówi aktorka „Pożaru w Burdelu” Agnieszka Przepiórska.
ikona lupy />
Magdalena i Maksymilian Rigamonti / Dziennik Gazeta Prawna
Żegna się pani z HGW.
Żegnam. Zżyłam się z HGW. Sześć lat, czterdzieści premier. Kiedyś dostawało się rolę Chrystusa i całe życie się ją grało. Ja dostałam rolę HGW i byłam nią dwie kadencje. Teraz pani Hanna przestaje być prezydentką, odchodzi z ratusza, a więc dla mnie to koniec postaci. Dziwnie. Bardzo dziwnie. Czasami czuję, że już nie wiem, co jest prawdą, co kreacją. Czy ona rzeczywiście spojrzała w oczy dzikowi i pomyślała, że przegapi życie, leżąc na plaży naturystów w Wawrze...
Pani Agnieszko...
To są fantazje, jak się tę fasadę HGW skruszy, jak się spojrzy na prezydentkę naprawdę i zobaczy, jak jest podłączona do natury. Z „Pożaru” na „Pożar” coraz bardziej ją rozbierałam, sprawdzałam, co jest pod tą fasadą, którą widzimy na co dzień. Nie raz została przyłapana w ogrodzie, w swojej winnicy w Wawrze. Zresztą coraz częściej uciekała do tego ogrodu, do bycia sobą. Teraz kończy się ta trzecia kadencja, nareszcie się kończy. HGW może być w końcu sobą. Może objąć patronatem Paradę Równości, zaprzyjaźnić się ze środowiskiem LGBT, zamieszkać z drag queenami w klubie, zostać drag kingiem i występować nago na rowerze veturilo w fontannach... Dawać absolutne show. Zresztą, poza wszystkim rzucił ją mąż, Andrzej z Wawra.
W „Pożarze”?
Oczywiście, że w „Pożarze”.
Zainteresowała się pani jej polityką, tym, co robi w mieście?
W spektaklu jako HGW mówię, że zastałam Warszawę jarmarczno-bazarową, a zostawiam szklano-hipstersko-rowerową. I mogę to też powiedzieć na poważnie, bo doceniam to, jak zmieniło się miasto za rządów HGW. Oczywiście jest cała sprawa reprywatyzacji, cała afera. No, ale przecież nie będzie mnie pani o nią pytać, bo ja jestem aktorką, a nie prezydentką.
Pałac Kultury i Nauki ma zostać czy nie?
A jednak... Oczywiście, że ma zostać. Tam są cztery teatry. Rozumiem, że postać może stać się rzeczywistością. I bywa, że się staje. Sama łapię się na tym, że stawiam się w sytuacji HGW, że ją sobie tłumaczę, że mogła nie wiedzieć, że mogła zostać zmanipulowana. Oczywiście, ja ‒ Agnieszka Przepiórska – wiem, że żeby się wypowiadać na temat afery reprywatyzacyjnej, trzeba się do tego przygotować, przeanalizować dokumenty, więc się nie wypowiadam, ale jako postać mogę przecież wszystko. HGW od roku się żegna z ratuszem, ja od roku z publicznością. Gramy jeszcze kilka razy i koniec.
Koniec „Pożaru w burdelu”?
Nie, nowy początek. Ale na pewno nie będzie tak intensywnie jak do tej pory. Poza tym w maju, tuż przed premierą w Teatrze Syrena zaginął nasz menedżer, co było utrudnieniem dla spraw organizacyjnych.
Znalazł się?
Nie, ale wiemy, że żyje. Zniknął. Przepadł.
Z pieniędzmi?
Nie chcę o tym mówić. Na pewno plan jest taki, że będziemy grać mniej.
Paliwa nie ma.
Jest.
Można zrobić pożar o zaginięciu menedżera.
Nie wiem, czy jest sens ścigać się z rzeczywistością. Każdy z nas ma swoją wizję tego zniknięcia. Ciekawsze chyba jest to, co się dzieje i w Warszawie, i w całej Polsce ‒ to jest paliwo dla kabaretu, dla teatru politycznego.
„Pożar w burdelu” stał się orężem walki politycznej.
Nie. Przetwarza na język kabaretu i teatru to, co się dzieje w rzeczywistości. Zresztą przed każdym spektaklem czytałam aktualne gazety, żeby być na bieżąco, żeby móc coś dopowiedzieć. Chociaż te ostatnie spektakle powstawały wokół postaci z naszej historii, które w ramach obchodów 100-lecia niepodległości są wskrzeszane na scenie.
Byłam na „Bemie. Powrocie człowieka armaty” w Teatrze Syrena.
Znakomite. Beze mnie.
Szydercze, antypolskie, bardzo śmieszne. „Pożar” został zagarnięty przez jedną, lewą część sceny politycznej.
Nie. Na pewno nie. W „Pożarze”, w zespole, w środku, nie ma jednolitych poglądów politycznych.
Są PiS-owcy?
Jest prawa strona.
I jak to znosi?
Też się nad tym zastanawiam, ale znosi. Mimo wszystko to też jest praca. Z drugiej strony, kiedy pomyślę, że gdybym miała propozycję z prawicowego kabaretu...
Od Marcina Wolskiego na przykład.
To bym nie wystąpiła. Nie, na pewno bym nie wystąpiła. To chyba są indywidualne decyzje, za czym się opowiadam, na ile się utożsamiam z postacią, ze spektaklem, w którym biorę udział.
Powinna pani powiedzieć, że wysoki poziom „Pożaru w burdelu” przyciąga aktorów o różnych poglądach politycznych.
Powinnam. Ale nie jestem taka błyskotliwa, jestem po sześciogodzinnej próbie w Teatrze Polonia. Zaraz pani powie, że to też polityka, że zaangażowanie, bo przygotowuję spektakl o eurosierotach. Znaczy ja jestem eurosierotą. 12-letnią Lidką, która mieszka w Cebulówce, a jej mama wyjeżdża do włoskiego Bergamo pracować. Dziewczynka zostaje z dziadkiem, w tej roli Janusz R. Nowicki, i pewnego dnia wraz ze swoim kolegą Adrianem, którego gra Tomasz Ciachorowski, ruszają do Bergamo w poszukiwaniu mamy, szczęścia, sensu. Premiera w lipcu, w plenerze, na placu Konstytucji. Tak się składa, że wiele rzeczy, które robię, można próbować przypasowywać do polityki albo traktować politycznie. Niedawno pracowałam w Grodnie pod Szczecinem z rodzicami i opiekunami osób niepełnosprawnych i to było akurat w czasie protestu w Sejmie.
Polityka.
Teatr. Dawno żadna praca mnie tak nie wzmocniła. Musiałam przestać skupiać się na swoim ego, na kreacji, tylko myśleć o drugim człowieku. Zrozumiałam, że cały czas jestem schowana za formą, że chronię siebie, występuję. Tam nie było: ja na scenie, ja w reflektorach, ja w świetle... Tam byli oni. Matki napisały sztukę „Dożywocie”. Jest w niej taka scena: szpital, wchodzi anioł z zawiniątkiem, w tym zawiniątku jest chore dziecko. Anioł podchodzi do kolejnych kobiet i próbuje oddać je którejś z nich. Żadna nie chce. Tłumaczą, że nie mają czasu, że mają inne dzieci, że nie dadzą rady. W końcu jedna nie potrafi się wymigać. Ktoś przecież musi dostać to chore dziecko, ktoś musi je wychować... Raz aktor, który zawsze gra anioła, zachorował, więc zagrał go niepełnosprawny syn jednej z kobiet. Był jednocześnie i aniołem, i zawiniątkiem.
Zagrała pani z nimi w tym spektaklu?
Nie, pokazałam im, co robię. Stanęłam, bez makijażu, bez kostiumu i zagrałam „Tato nie wraca”.
To pani autobiograficzny monodram o braku ojca.
Hm. O tęsknocie.
Pani ojciec gdzieś jest?
Jest. W Warszawie.
Może przychodzi na pani spektakle.
Chyba bym go rozpoznała. Powiedziałam kiedyś publicznie, że ojciec na mnie nawet nie spojrzał na ślubie brata. Ktoś z rodziny później wysłał mi zdjęcie. Napisał, że ojciec był, a na zdjęciu widać, że patrzył na mnie. Czasami sobie na to zdjęcie spoglądam. Chociaż teraz, kiedy w życiu jestem szczęśliwa, kiedy moje marzenie o mieszczańskim życiu się spełniło, myślę, że pożegnałam się z dzieciństwem ostatecznie. Może trochę późno, ale każdy ma swoją drogę i wkrótce jako czterdziestolatka będę mogła powiedzieć, że tato nie wrócił, ale ja jestem szczęśliwa, staję za sobą, za swoimi poglądami... Pamiętam, jak zagrałam ten spektakl w więzieniu. Tam musiało być wielu takich ojców, którzy nie wracają. I wielu synów, którzy nigdy nie mieli ojca. Byli bardzo poruszeni. Dla mnie to też bardzo mocne przeżycie. Tym razem zupełnie niepolityczne.
Może dlatego, że zrobiła go pani pięć lat temu.
Wtedy rzeczywiście mniej się działo, mniej wiedziałam, byłam mniej zaangażowana.
Teraz idzie pani w politykę.
Jestem aktorką.
W służbie polityki.
Nie.
Występ na Kongresie Kobiet to polityka (Agnieszka Przepiórska wystąpiła na ostatnim Kongresie wraz z grupą Żelazne Waginy – red.).
Jestem obywatelką.
I aktorką.
No dobrze. A ten występ to nie była żadna świadoma decyzja dotycząca wejścia w politykę. Nie, wróć, będę mówiła za siebie, a nie za koleżanki z Żelaznych Wagin. Wcześniej występowałyśmy na czarnym proteście. Nie, nie wszystkie, bo też się różnimy poglądami.
Pod szyldem Żelazne Waginy, więc można sądzić, że wszystkie popieracie protesty.
Tę sprawę musimy dogadać. Pod Sejmem występowałyśmy wszystkie, potem się okazało, że nie każda z nas chce się tak mocno angażować. I to jest OK. Dla mnie takie zaangażowanie jest naturalne, w zgodzie ze mną. W Stanach Zjednoczonych aktorzy opowiadają się politycznie, stają przy politykach, biorą udział w kampaniach wyborczych.
W Polsce też. '68 rok, '76, '80, '81, '89.
Mam poczucie, że robię swoje i czasem to się splata z polityką. W niedzielę zagrałam na Kongresie Kobiet, wróciłam do Warszawy, przemalowałam się, zagrałam „Tato nie wraca” i pobiegłam do Teatru Studio zagrać w „Pożarze w Burdelu”. Wszystko jednego dnia. Na kongresie wielka energia, zaangażowanie, polityka, tłumy ‒ głównie kobiet ‒ na monodramie 25 osób, kameralny spektakl, ja sama na scenie, więc muszę dać jeszcze więcej energii niż na wielkim koncercie. A potem wieczór z HGW.
Można na tej podstawie próbować diagnozować społeczeństwo.
Jeśli miałabym próbować, to na podstawie reakcji „Tato nie wraca”.
To proste, uniwersalny temat, ludzka sprawa, nie opowiada się pani politycznie, wszyscy się wzruszają.
Opowiadam o odrzuceniu, które każdy z nas w sobie nosi. I w tym odrzuceniu szukałabym odpowiedzi na pytanie, jacy jesteśmy, jakie jest polskie społeczeństwo. Myślę, że odrzucenie, brak akceptacji, niskie poczucie własnej wartości to przyczyny tego, jak się zachowujemy, jak jesteśmy nietolerancyjni, agresywni.
Pani została odrzucona przez ojca.
Ale ja to przepracowałam. Zrobiłam o tym spektakl. Ci, którzy nie przepracowali, często robią to, wyładowując agresję na innych, bo taką nagromadzoną złą energię trzeba przecież oddać. Myślę, że jako naród jesteśmy pełni takich złych napięć, mamy spięte ciała, zacięte twarze...
To jest właśnie diagnoza.
Nie, obserwacja. Teatr, sztuka mogą te napięcia rozluźniać. Ale punktowo, żeby nie powiedzieć elitarnie. Teatr jest przecież dla garstki ludzi, jest jak granie na harfie. Mam nadzieję, że to, co zrobimy w plenerze, na placu Konstytucji, może mieć większą siłę, chociażby przez to, że będzie bardziej dostępne. Idea teatru ludowego, za darmo, w plenerze, jest mi bardzo bliska.
Bilet na „Pożar w Burdelu” kosztuje 150 zł.
Ale cały zespół utrzymuje się właściwie tylko z biletów. Jesienią będę brała udział w ministerialnym projekcie „Teatr Polska”, którego celem jest, by teatr dotarł do miejsc, w których na co dzień nie ma dostępu do kultury. Będę jeździć ze spektaklem „Gardenia” o czterech pokoleniach kobiet alkoholiczek. Staram się dbać o to, żeby nie żyć w swojej bańce, żeby nie otaczać się ludźmi o tych samych poglądach, żeby słuchać innych.
Dla wielu jest pani lewaczką, feministką, aborcjonistką, morderczynią.
No, to ja coś pani przeczytam: „Nie sądziłem, że aż tak można pokutasić czambuł od zwykłego niepowodzenia z chłopem. To normalne, że czasem coś nie wyjdzie, ale żeby od razu zostawać feminazistką z żelaznych spierdolin. Może jakiś desperat się znajdzie i zabolcuje cały zespół. Potem się będą wstydzić swojej działalności, uspokoją się, gospodarka hormonalna wróci do normalnego stanu, a feminazi zrobią się kobietami. Zaczną dalej gotować, sprzątać i każdy rozejdzie się do swoich obowiązków”.
Czy autor się przedstawił?
Niestety nie.
Tak ludzie o pani myślą.
Wiem. Podobno większość. A to, że dla kogoś jestem morderczynią. No, cóż.
Pani się identyfikuje z hasłami czarnego protestu, z tym, co mówią na temat aborcji tacy politycy jak Barbara Nowacka?
Nie dlatego biorę udział w tych protestach, że popieram konkretnych polityków i mam punkt po punkcie przeanalizowany ich program. Jestem za tym, żeby kobiety miały prawo wyboru i z tą sprawą idę, biorę udział w marszach. Myślę, że tak jak większość kobiet na tych protestach. Prawo wyboru, wolność, prawo głosu, równe zarobki ‒ to są dla mnie ważne wartości.
Prawo wyboru ‒ rozumiem, że mówi pani o aborcji.
Tak. Chciałabym mieć wolność wyboru.
Bez ograniczeń?
Tak.
Na życzenie.
W naszym kraju to brzmi strasznie. W naszym języku też. Kiedyś mieszkałam w Anglii. Tam, kiedy kobieta przychodzi w ciąży do lekarza, to pierwsze pytanie, jakie słyszy, brzmi: czy terminujemy ciążę czy nie. Ja też takie usłyszałam. I byłam zaskoczona, myślałam, że coś jest ze mną nie tak. A to jest po prostu pytanie. Jestem za takimi pytaniami. Jestem za wolnością. Denerwuje mnie, że to jest ciągle jakiś dyskutowany temat. Dawno powinniśmy mieć za sobą i związki partnerskie, i aborcję, i kilka innych spraw. Nie mamy, więc trzeba walczyć.
Teatrem chce pani walczyć?
Nie tylko. Nie jestem delikatną, eteryczną blondynką.
Tylko Dziką Agnes.
To w teatrze akurat, w Żelaznych Waginach.
Trudno to wszystko pooddzielać.
Jestem osobą walczącą i kiedy czuję, że coś mnie dotyka, chcę o tym mówić, również ze sceny, również w teatrze. Kiedy przeczytałam o gwałceniu i mordowaniu Żydówek w Szczuczynie w czasie II wojny przez miejscowych polskich chłopów, uznałam, że ta sprawa tak mnie boli, jest tak ważna, że muszę zrobić o niej spektakl. Razem z dramaturżką Elą Chowaniec byłyśmy już u Hanny Krall rozmawiać o złu, o tym, jak je transformować, bo to, że jest ‒ widzimy. Co z nim zrobić?
Co odpowiedziała?
Robić swoje. Kolejne pokolenie czyta jej „Zdążyć przed Panem Bogiem”, a to zło i tak się dzieje.
Teatrem je pani załatwi, zniszczy?
Nie, ale na pewno opowiem o nim, a ludziom, którzy przyjdą na spektakl, otworzę oczy. Jako aktorka chcę mówić o ważnych i poważnych sprawach. Miałam już ileś podejść do tematu żydowskiego i teraz namierzyłam wreszcie, czyim głosem chcę mówić. Myślę, że teatr musi zajmować się takimi sprawami. Polityką też. Sprawami i prawami kobiet również. Z Moniką Babulą z Żelaznych Wagin zakładam Teatr Femina, coś, co ma być naszą drugą nogą, czymś, na co będziemy miały wpływ od początku do końca. I na proteście i na kongresie występowałyśmy dla i w imieniu kobiet.
Których kobiet?
Walczących. Na protestach, na marszach nie ma miejsca na kreacje, tam albo jest się sobą, albo wcale. Potem trzeba tylko znieść falę hejtu. Kiedy zrobiliśmy program dla TVN, wylało się na nas wiadro pomyj. Pierwszy raz miałam z czymś takim do czynienia. Nie mogłam spać, czytałam kolejne bluzgi. Zgięło mnie na parę dni. Potem pomyślałam, że muszę nadać sobie jakiś kierunek, jakiś wektor, zastanowić się, kogo tak naprawdę słucham, czy opinie tych ludzi są dla mnie ważne.
I kogo pani słucha?
Tych, którzy mi imponują, których życie jest dla mnie wzorem do naśladowania.
Kto to jest?
Krystyna Janda na przykład.
Też zaangażowana w politykę.
Nie, jasno wyrażająca swoje poglądy.
Rozmawiacie o polityce?
Czasami mówi, co myśli o tym, co się wokół dzieje. Jest moją idolką. Imponuje mi to, jak jest zorganizowana, jak prowadzi teatr. Cały czas jest w pracy. Myślę sobie, żeby tak ci, co ją hejtują, zobaczyli, jak ona haruje, i by choć w połowie tak harowali, to Polska byłaby w innym miejscu, dużo dalej, byłaby potęgą gospodarczą.
Krystyna Janda, kto jeszcze?
Zawsze się odwołuje do Władysława Bartoszewskiego. Marta Lempart z czarnego protestu też jest dla mnie wzorem, kobietą z wielką charyzmą. Słucham też opinii mojego męża, który ma bardzo racjonalne podejście do życia. Jest po prostu mądry. I syna też słucham. Niedługo będzie miał 15 lat i ma sporo do powiedzenia. Czasami jest bardzo krytyczny i chce mieć po prostu normalną matkę.
Ma panią za nienormalną?
Pani się śmieje, a syn chciałby, żeby mama była mamą, jak w domu, a nie jak w teatrze.
Zna pani poglądy?
Zabieram go na protesty, na marsze. No, ale nie będziemy rozmawiać o moim dziecku. Nie lubi tego.
Pytam o to, bo dziś wiele osób boi się wyrażać swoje poglądy.
Ja nie. Chociaż może zaraz, jak jeszcze trochę pogadamy, to zacznę mieć obawy. Być może nie spotkało mnie nic przykrego z tego powodu, że wyrażam jasno swoje poglądy. Oczywiście, pewne drzwi zostały na pewno dla mnie zamknięte. Zwłaszcza że na aktorstwo dostałam się za czwartym razem. Zdawałam do wszystkich czterech szkół, cztery lata z rzędu, więc w sumie 15 razy nie zostałam przyjęta. Nikt we mnie nie wierzył, tylko ja i mama, strażniczka moich marzeń. Pamiętam, jak ja marzyłam, żeby moja mama była aktorką, żeby żyć w artystycznym domu...
Była lekarką.
No właśnie. Jej gabinet przylegał do mojego pokoju, bo mieszkaliśmy w domu, który był jednocześnie ośrodkiem zdrowia. Czułam, że muszę grać, że muszę być aktorką. Nie zastanawiałam się, co mi ten zawód przyniesie ‒ czy sławę, czy pieniądze, czy będę głosiła słowo po wsiach i miastach. Wiedziałam, że to coś naturalnego i nie rozumiałam, dlaczego wszyscy wokół uważają, że się nie nadaję, że nie mam warunków, że mam złą dykcję, że nie mam poczucia rytmu, że mam urodę chłopki albo służącej. Po latach wydawało mi się, że te wszystkie upokorzenia wyparłam. Wydawało mi się, bo niedawno miałam próby w warszawskiej Akademii Teatralnej. Weszłam tam i zaczęłam się trząść. Znowu poczułam się jak studentka, którą mogą wywalić nie wiadomo za co. Z tymi papierami, w których było napisane o moich dysproporcjach szyi do głowy, z tym myśleniem, że wyglądam jak chłopka, pojechałam do Sankt Petersburga i tam skończyłam studia aktorskie. Tam też usłyszałam, że jestem karaliewa, królowa, królewna, a nie chłopka. Wszystko w nas jest ‒ i chłopka, i królowa. Teraz sobie myślę, że z tego, że studiowałam w Rosji hejterzy też mogą ułożyć sobie polityczną historię, prawda? Na szczęście, kiedy studiowałam, nie miałam zielonego pojęcia o polityce. Polityka zaczęła mnie zajmować zdecydowanie później.
ikona lupy />
magazyn okładka 22 czerwca / Dziennik Gazeta Prawna
W Rosji jest cenzura.
Tam teatr w zdecydowanej większości nie porusza kwestii politycznych. Tam spektakle są o życiu, cierpieniu, miłości. A w Polsce uznano, że „Klątwa” obraża uczucia religijne...
Może obraża.
To jest teatr. Teatr jest metaforą. A ja? Ja się nie czuję cenzurowana. Zresztą, sama siebie cenzuruję.