Chyba wchodzę teraz w trudny okres zawodowego dojrzewania. Sporo już umiem, ale to jeszcze czas poszukiwań. Na pewno nie myślę o przedwczesnej emeryturze - z Julią Kijowską, zdobywczynią Nagrody im. Zbyszka Cybulskiego i Nagrody Szwedzkiego Instytutu Filmowego, o dokonaniach aktorskich i najbliższych filmowych wyzwaniach rozmawia Ryszard Jaźwiński.

W tym roku odebrałaś Specjalną Nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego. Kapituła doceniła fakt, że wcześniej byłaś do niej trzykrotnie nominowana, zdobyłaś też wiele innych prestiżowych wyróżnień za swoje kreacje ekranowe i teatralne, udowadniając nimi swój wszechstronny talent. To chyba dobry dla Ciebie rok?

Wygląda na to, że tak. Rzeczywiście miałam trzy nominacje i zawsze pewien sentyment do Nagrody im. Zbyszka Cybulskiego. Sama nie wiem, co te nagrody w naszym zawodzie znaczą. Daleko mi do takiego sportowego określania miary aktorskiego sukcesu. Trudno ocenić to, co robimy. Kto ma być najwyżej na podium, kto trochę niżej? Po co się nagradzać, gdy nie ma precyzyjnych, wymiernych kryteriów. A jednak Nagroda Cybulskiego ma dla mnie specjalny wymiar, wymiar akceptacji. Właśnie dlatego, że taki specjalny wymiar miało aktorstwo i popularność Cybulskiego. Ta złożona i niełatwa ekranowa osobowość, została przez widzów zaakceptowana, a nawet pokochana. Dzisiaj wydaje mi się to wyjątkowe.

Bez wątpienia jako aktor zapisał się w historii polskiego kina. Ty już również, o czym świadczą przyznane Ci wcześniej nagrody i wspomniane właśnie nominacje. W kolejnych latach doceniano Twoje kreacje w filmach „W ciemności” Agnieszki Holland, „Miłość” Sławomira Fabickiego i wreszcie w „Zjednoczonych stanach miłości” Tomasza Wasilewskiego. Ostatecznie Kapituła Nagrody zdecydowała o przyznaniu Ci Specjalnej Nagrody. Kolejnej nominacji być już nie mogło, bo regulamin określa cezurę wiekową, a ta dotyczy aktorów, którzy nie skończyli 35 roku życia.

Bardzo to miłe, ale też onieśmielające, bo już nie mieszczę się w głównej kategorii. Nie da się ukryć, w tym roku skończyłam 37 lat. Mam poczucie, że kawałek zawodowej drogi jest już za mną. Już trochę nie przystoi mówić, że jestem tą „młodą, obiecującą” aktorką. Długo mówiłam, że jestem na początku zawodowej drogi i tak o sobie myślałam. Ta nagroda to podsumowanie. Trochę przedwczesne, choć przyszła w momencie, w którym zaszła we mnie zmiana. Chyba wchodzę teraz w trudny okres zawodowego dojrzewania. Sporo już umiem, ale to jeszcze czas poszukiwań. Na pewno nie myślę o przedwczesnej emeryturze.

Nie musisz, do emerytury masz naprawdę jeszcze dużo czasu.

I dużo do zrobienia!

Czy sądzisz, że właśnie te trzy docenione Twoje role określają charakter Twojego aktorstwa w polskim kinie?

To są dla mnie bardzo ważne filmy i ważne przeżycia. Trudno mi oddzielić skończony efekt i pracę nad nim od samej siebie. Praca nad każdą z tych ról, była ważnym momentem mojego życia, rozpoznawania samej siebie. Widzę jak różną byłam osobą, jak się zmieniałam. To były ważne dla mnie spotkania - z Agnieszką Holland, Sławkiem Fabickim i wreszcie Tomkiem Wasilewskim. Mam nadzieję, że wrócę jeszcze do tych reżyserów, z inną dojrzałością i odwagą. Miałam szczęście, bo to były istotne filmy.

A każdy z nich opowiadał o innych czasach – II wojna światowa, potem przełom lat 80tych i 90tych i w końcu historia współczesna.

Masz rację, rzeczywiście. W każdym z tych filmów szukałam innych punktów odniesienia, kobiet, które mogłyby być dla mnie inspiracją. Wszystkie trzy filmy, to historie zmagań kobiet uwikłanych w ograniczenia swoich czasów. Ich doświadczenia były niezwykle traumatyczne. To bohaterki zaplątane nie tylko w swoją emocjonalność, ale w moment historii, w którym przyszło im żyć. Próbują układać się ze swoimi myślami i uczuciami, wbrew wszystkiemu, w bardzo trudnych sytuacjach. Od piekła Holokaustu, przez kipiącą od obietnic, ale ciągle szarą jeszcze Polskę lat 90tych. U Sławka Fabickiego to był moment nadchodzącej nowoczesności, zmian społecznych i upragnionej wolności, z którą nie do końca wiadomo co zrobić. To są bohaterki swojej codzienności.

A w jakich czasach i sytuacjach teraz widzą Cię reżyserzy filmowi? Nie tylko polscy, bo masz przecież za sobą także doświadczenia w pracy zagranicą.

Zagrałam w szwedzkim filmie, bardzo dobrze tam przyjętym. To „Strawberry days” czyli „Truskawkowe dni”, opowieść o parze z Polski, która wyjeżdża zagranicę na zbiór truskawek. To też trochę historia Romea i Julii, bo syn tej pary zakochuje się w córce właścicieli ziemskich. Dla nas to pewnie nie jest obrazoburcze kino, ale dla introwertycznych, powściągliwych Szwedów już bardziej. Dotyka trudnego dla nich tematu. Przygląda się temu społeczeństwu podejrzliwie. Ciekawy film.

Dla Ciebie na pewno też ważny z tego powodu, że Twoja w nim rola została doceniona przez szwedzkie środowisko filmowe.

Bardzo się cieszę z tej nagrody. To było spektakularne, niesamowite dla mnie przeżycie.

Otrzymałaś w tym roku w Szwecji nagrodę za najlepszą rolę drugoplanową, która jest odpowiednikiem polskiego Orła czy amerykańskiego Oscara?

To jest Guldbaggen czyli Złoty Żuk, nagroda przyznawana przez Szwedzki Instytut Filmowy. Chyba wcześniej nie zdobył jej żaden aktor z Polski. To naprawdę duża impreza. Brałam już udział w kilku międzynarodowych festiwalach filmowych, w tym w głównym konkursie Festiwalu w Berlinie. Muszę jednak przyznać, że ta ceremonia, zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. To chyba największa w Skandynawii impreza filmowa. Szwedzka kinematografia ma teraz bardzo silną pozycję, nie tylko w kinie europejskim, ale również światowym. Jak popatrzyłam na siedzących na widowni ludzi, to połowa z nich jest związana z Hollywood, a druga połowa, jak się okazało, też tam pracuje, nawet jeśli o tym wcześniej nie wiedziałam. Po mojej prawej stronie siedział na przykład Ruben Ostlund i cała ekipa filmu „The Square” nagrodzonego Złotą Palmą i nominowanego do Oscara. Przede mną Tarik Saleh czyli reżyser „Morderstwa w Hotelu Hilton”, który wygrał tegoroczny Festiwal Sundance. Gdzieś obok Tobias Lindholm i tak dalej. W sensie zawodowym to spotkanie ze szczytu marzeń. Miło przez chwilę znaleźć się w takim gronie. Poczułam się bardzo doceniona. Nie mogłam się tego spodziewać, a lista nominowanych twórców była w tym roku imponująca. Po prostu poleciałam do Sztokholmu na zaproszenie, dumna z samej nominacji. Odwiedziłam znajomych i nakupowałam sobie lukrecji. A potem bałam się, że Guldbaggen nie zmieści mi się do bagażu podręcznego w drodze powrotnej. Na szczęście mnie wpuścili.

Czy po takim sukcesie wrócisz jeszcze do pracy w Szwecji?

Na razie traktuję to jako przygodę, doświadczenie pracy zagranicą, ze szwedzkim reżyserem. Może jednak rzeczywiście taka sytuacja powtórzy się jeszcze w przyszłości.

Na planie filmu Wiktora Ericssona zagrałaś matkę głównego bohatera, tego właśnie „polskiego Romea”?

Tak. A mojego syna zagrał Staszek Cywka. Bardzo zdolny, młody aktor.

„Truskawkowe dni” znamy na razie tylko z festiwali filmowych. To koprodukcja również z Polską?

Raczej mniejszościowa. Może z tego powodu film wciąż nie miał u nas oficjalnej premiery. Nie udało mi się dotrzeć na uroczystą, szwedzką premierę, więc sama zobaczyłam go dopiero na początku tego roku, tuż przed wręczeniem Złotego Żuka.

I jakie miałaś wrażenia po obejrzeniu gotowego już filmu?

Myślę, że w polskim kinie społecznym problemom przyglądamy się od wielu lat. Może chciałoby się, aby ta historia z większą odwagą diagnozowała sytuacje nierówności, które ujawniają się w tamtym społeczeństwie. Z drugiej jednak strony to, że film jest subtelny i taki „naskórkowy” jest jego wielkim walorem. Jest poetycki, a przy tym dotyka bardzo trudnych tematów. Cudzoziemcom, w tym Polakom, na tych zbiorach truskawek nie jest przyjemnie i łatwo. Kastowość społeczeństwa szwedzkiego też jest problemem. Oni to widzą. Miejsce dla innych nacji nie zawsze jest oczywiste, a stosunek do nich niejednoznaczny, mimo oficjalnych deklaracji.

Miałaś okazję pracować już w wieloma cenionymi reżyserami. Najczęściej kojarzona jesteś z kinem autorskim, artystycznym. Czy otrzymujesz nowe, ciekawe propozycje?

Zaczynam zaraz zdjęcia do filmu, który jest reżyserskim debiutem. To w ogóle chyba będzie dla mnie rok debiutów w tych moich filmowych spotkaniach. Bardzo cieszę się z tego powodu. To debiuty, ale najczęściej ludzi w moim wieku. Michał Szcześniak robi swój pierwszy pełnometrażowy film. To psychologiczne kino gatunkowe, tak bym to określiła. Historia bardzo traumatyczna. Może to będzie już ostatnia tak traumatyczna historia, którą gram…? Rzecz o porwanej dziewczynie, która spędza rok w jednym, zamkniętym pokoju.

I ją właśnie grasz?

Tak. To bardzo trudne dla mnie zdjęcia.

Do tej pory takie historie znaliśmy z zagranicznych filmów. Chcecie pokazać podobny temat z polskiej perspektywy?

Na pewno. I od razu muszę przyznać, że ten film jest bardzo odważny w przełamywaniu znanych nam konwencji. Na poziomie scenariusza ma wszelkie walory kina gatunkowego, sensacyjnego. Mam nadzieję, że będzie miał też rozmach i odwagę takiego kina. Ja jednak bardzo poważnie eksploruję temat od strony psychologicznej. Swoją aktorską partyturę konsultuję ze specjalistami, którzy pracują z osobami mającymi za sobą traumatyczne doświadczenia. To dla mnie bardzo ciekawe spotkania. Większość czasu na planie spędzę zamknięta w pokoju, może tylko z operatorem kamery i dźwiękowcem. Niewielu mam partnerów, z którymi spotkam się w tym filmie, ale są zacni. Nie miałam jeszcze okazji pracować, choćby z Piotrem Adamczykiem. Z Wojtkiem Zielińskim graliśmy już w tych samych projektach, ale chyba nigdy jeszcze nie mieliśmy wspólnych scen.

Przygotowujesz się do tej roli izolując się od ludzi?

Myślisz, że z tego powodu siedzimy teraz zamknięci w niedużym pokoju? W dodatku w niemalże opuszczonym budynku… Akurat tu mamy próby. Izoluję się teraz od wszystkiego, co nie jest związane z tym filmem, bo zwyczajnie nie mam już na nic innego czasu. Emocje bohaterki wchodzą mi już pod skórę. Jak zasypiam, to analizuję jej traumy i zastanawiam się, które z nich są moje. Potem budzę się z lekkim nerwem, że powinnam się z nich terapeutyzować. To jest rzeczywiście mało przyjemny moment, kiedy scenariusz zaczyna wchodzić w krwiobieg i w głowę. Odzywają się emocje, których na co dzień staram się unikać. Jeszcze się przed nimi bronię, ale już jest mi trochę strasznie i niewygodnie czyli jestem prawie gotowa do wejścia na plan.

Wcześniej skończyłaś zdjęcia do filmu „Nina”. To kolejny debiut reżyserski?

„Nina” ma już za sobą nawet pierwsze sukcesy, choćby główną nagrodę na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Rotterdamie. Olgę Chajdas znam od lat. Spotkałyśmy się chyba pierwszy raz na planie „W ciemności” Agnieszki Holland. Z ciekawością i podziwem przyglądam się jak ciężko i zasłużenie pracowała na ten reżyserski debiut. Długo i dokładnie przygotowywałyśmy się do tego projektu. W „Ninie” opowiadamy historię przedziwnego trójkąta miłosnego. Z Andrzejem Konopką zagraliśmy parę, która stara się o dziecko i szuka surogatki. A potem w ich życiu pojawia się ta trzecia czyli Magda, którą zagrała Eliza Rycembel. I miesza w głowie i jej i jemu. Bardzo ciekawy temat. Takiego filmu jeszcze w polskim kinie nie było.

Z jednej strony temat niespełnionego macierzyństwa, z drugiej, odkrywania w sobie nieoczywistej wcześniej fascynacji. To było aktorskie wyzwanie?

Bez wątpienia. Najpierw kompletne pogubienie tej bohaterki, a potem przekraczanie wszelkich narzuconych i bezpiecznych reguł społecznych. Po to, by naprawdę siebie odnaleźć. To kobieta, która podważa wszystko, co wcześniej o sobie wiedziała i co znała z dotychczasowego życia. A moment starania się o dziecko jest dla niej bardzo ważny. To moment, w którym zadajemy sobie pytania o wszystko – o swoją tożsamość społeczną, seksualną, mentalną czy emocjonalną. W filmie padają bardzo nieoczywiste odpowiedzi na te pytania. I myślę, że wiele z nich zaskakuje samą Ninę. Dla mnie to była ważna nauka, nie tylko aktorska. Miałam szansę dotrzeć do środowiska, które pozornie było gdzieś blisko mnie i nie wyczuwałam z nim specjalnych granic. A jednak teraz wiem, że żyłam od niego bardzo daleko. Poznawanie środowisk LGBT, przyglądanie się dylematom tej mniejszości ciągle spychanej na społeczny margines, było dla mnie bardzo ważne. Do tej pory wydawało mi się, że żyję otwartym życiem i w pełni otwartą głową, a jednak sama złapałam się na tym, że wielu rzeczy nie wiem i tak wiele rzeczy ignorowałam. Żyjemy w społeczeństwie, które ma mało tolerancji dla ludzi o innej niż większość mentalności, wierze czy seksualności. Skala naszego zamknięcia jest trudna do opisania. Mam nadzieję, że ten film po swojej premierze wywoła dyskusję na ten temat.

Twoją życiową otwartość widać również w doborze ról, które zagrałaś. Myślę też, że z podobną otwartością przyjmują Cię reżyserzy. Pracowałaś z tymi wybitnymi – Agnieszką Holland, Janem Jakubem Kolskim czy Wojciechem Smarzowskim, ale chętnie tez przyjmujesz propozycje właśnie od debiutantów.

Rzeczywiście przez wiele lat mogłam pilnie uczyć się od najlepszych. I starałam się jak najlepiej tę okazję wykorzystać. Słuchałam ich, przypatrywałam się temu, jak pracują, zakochiwałam się w tych uznanych twórcach. A teraz przyszedł moment na spotkania z ludźmi, którzy mają mniejsze doświadczenie filmowe niż ja, ale są mi bliżsi wiekowo. Tęsknię za tym, by spotykać ludzi, z którymi możemy z podobnej perspektywy opowiadać świat. Ten nasz świat, nasze pokoleniowe dylematy. Nie chodzi mi o wzniosłe utożsamianie się z całym pokoleniem, wszystko jest bardzo indywidualne, jednak jest wspólna perspektywa związana chociażby z wiekiem, doświadczeniem. To jest dla mnie teraz bardzo interesujące. Spotykam się z ludźmi, którzy są na podobnym życiowym etapie. To są zupełnie inne rozmowy i zupełnie inne scenariusze, inne filmy. Bardzo różne.

Po pracy na planie Michała Szcześniaka czekają Cię spotkania z kolejnymi reżyserami debiutującymi w pełnometrażowej fabule?

Tak. Potem spotkam się z Moniką Młodzianowską, która będzie realizowała swój debiut fabularny. To też w pewnym sensie historia trudnego trójkąta. Kino psychologiczne, ale ze społecznym zacięciem, bo to górnicza, współczesna śląska historia czyli coś, czego jeszcze nigdy nie dotykałam. A potem lecę do Indonezji kręcić fabularny debiut Pawła Ferdka. To może być „czarny koń” w tej całej rozgrywce, bo Paweł jest w pozytywnym sensie prawdziwym szaleńcem. Pojedziemy do dżungli, pod indonezyjski wulkan kręcić niezwykle odważną historię dwójki turystów, która zaplątuje się w sprawy lokalnej społeczności. To będzie kino na granicy bardzo różnych gatunków. Trochę horror, trochę komedia, psychologii też tam nie zabraknie. Scenariusz jest w moim przekonaniu świetny! Oby się wszystko udało, bo czegoś takiego w polskim kinie na pewno jeszcze nie było.

Mamy na co czekać! A nie obawiasz się, że choćby te najnowsze filmy z Twoim udziałem będę nielegalnie rozpowszechniane w internecie? Bywało już tak w przeszłości?

Mówiąc szczerze, nigdy tego nie sprawdzałam. Oczywiście kibicuję Legalnej Kulturze i uważam, że filmy stworzone dla kina powinny być oglądane na dużym ekranie. To jedyna możliwość, by w pełni przeżyć to, o czym chcieli opowiedzieć twórcy. Niedawno wybrałam się do kina na „Nić widmo” z moim ukochanym Danielem Day-Lewisem w roli głównej. I nie wyobrażam sobie, oglądać tego aktora gdzieś indziej niż w kinie. Do dziś pamiętam dzień, kiedy pierwszy raz zobaczyłam go na dużym ekranie, a byłam wtedy jeszcze nastolatką. To był film „W imię ojca”, jedno z moich pierwszych, ważnych kinowych przeżyć. Pamiętam, jakie było to dla mnie piorunujące wrażenie... Owszem, mam w domu projektor, ekran i zdarza mi się też oglądać film w takich warunkach, ale robię to tylko z zawodowej potrzeby czy konieczności. Jest tyle filmów, które muszę, czy chcę obejrzeć, że czasem muszę sięgnąć po płytę DVD. Zdecydowanie jednak wolę oglądać filmy w kinie. To zupełnie inna jakość i nie chodzi tu tylko o parametry techniczne, ale intymność przeżycia.

Jeśli sięgasz po płyty, to z legalnego źródła?

Oczywiście, tylko z takiego. To jest ogromny dyskomfort, gdy pomyślę, że ktoś ściąga nielegalnie nasze filmy, w które włożyliśmy tak wiele pracy, w wątpliwej jakości wizualnej. Ja chociażby przez wzgląd na mojego brata Kubę Kijowskiego, świetnego operatora filmowego, tę wrażliwość wizualną w sobie pielęgnuję. Film to obraz, kiedy jest zniekształcony nie ma sensu go oglądać. Wtedy praca kolegów operatorów, kolorystów, oświetlaczy i całego sztabu odpowiedzialnego za obraz w filmie, którą ogromnie szanuję, idzie na marne. Nasza praca aktorska zresztą też.

A ze wspomnianym bratem nie chciałabyś połączyć sił i zrobić czegoś wspólnie?

Pewnie, chciałabym. Jeszcze wprost o tym nie mówiliśmy, ale może to się zdarzy. Wymieniamy się naszymi zawodowymi doświadczeniami i spostrzeżeniami. Myślę, że połączenie sił mogłoby być ciekawe. Pewnie sami musielibyśmy wziąć odpowiedzialność za wszystko, albo musiałby się znaleźć jakiś solidny pretekst. Może ktoś trzeci, kto włączyłby się do tego wspólnego projektu. Do tej pory spotkaliśmy się w pracy tylko raz. To było właśnie przy filmie Agnieszki Holland „W ciemności”. Kuba był wtedy jeszcze szwenkierem i to było bardzo bliskie spotkanie, bo stał za kamerą, w tych też bardzo trudnych dla mnie emocjonalnie scenach. To się sprawdziło, więc myślę, że rzeczywiście powinniśmy kiedyś jeszcze do tego wrócić.

Rok 2019 przyniesie więc prawdziwy wysyp filmów z Julią Kijowską?

Oczywiście, jeśli uda się zrealizować te wszystkie plany. Bardzo bym się ucieszyła, gdyby te przygody się spełniły. Wszystkie te filmy rozpatruję w kategoriach bardzo ciekawych spotkań i takich przygód filmowych właśnie.

Jeśli się jedzie aż do Indonezji to na pewno!

O to chodzi! Chociaż wiem, że to nie będzie łatwy, turystyczny wyjazd. Żadna z tych filmowych historii nie będzie łatwa. Bardzo chciałabym jednak i taki sobie narzuciłam cel, żeby w tym roku mimo trudnych zadań znaleźć w tym dla siebie przyjemność. Na podstawowym poziomie. Po prostu ucieszyć się tą pracą, cieszyć się tym, że tyle jej mam, że w ogóle ją mam i w tych wszystkich staraniach nie przegapić zwykłej radości.

I tego Ci życzę!

Rozmawiał: Ryszard Jaźwiński

ikona lupy />

Artykuł powstał we współpracy z www.legalnakultura.pl

Fundacja prowadzi Bazę Legalnych Źródeł, które udostępniają treści zgodnie z prawem i wolą twórców.