W Marcu '68 antysemityzm znalazł się w mainstreamie. Jeśli funkcjonuje on na marginesie, to nie jest on wyrazem dominujących nastrojów. Zupełnie inna sytuacja miała miejsce w 1968 r.– mówi prof. Jerzy Eisler z Instytutu Pamięci Narodowej.

PAP: Jaka jest geneza „wydarzeń marcowych”? Czy jako ich zwiastun można traktować wystąpienie Leszka Kołakowskiego w Instytucie Historycznym UW w październiku 1966 r., czy atmosferę wynikającą z klęski państw arabskich w wojnie sześciodniowej?

Prof. Jerzy Eisler: Marzec składał się z czterech nurtów, które łączyło tylko miejsce (Polska) i czas, czyli wiosna 1968 r. Był to bunt młodych, przede wszystkim studentów, ale również – co do dzisiaj nie może przebić się w narracji o tamtych wydarzeniach – młodych robotników i uczniów szkół średnich. Była to rewolta, która objęła w zasadzie wszystkie cywilne szkoły wyższe w Polsce.

Marzec to również atak na środowiska artystyczne i naukowe przeprowadzony przez władze PRL. Odmawiano tym ludziom rzeczywistego talentu, dobrych intencji i przyzwoitości. Trzecim elementem jest kampania antysemicka, nazywana antysyjonistyczną, której następstwem była emigracja 15 tysięcy Żydów i Polaków żydowskiego pochodzenia w ciągu kolejnych czterech lat. Najmniej znanym poziomem wydarzeń marca 1968 r. jest walka frakcyjna wewnątrz Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Początków każdego z tych nurtów należy doszukiwać się gdzie indziej i w innym czasie.

PAP: Co było przyczyną studenckich protestów?

Prof. Jerzy Eisler: Wydaje się, że detonatorem buntu młodzieży była sprawa „Dziadów” w reżyserii Kazimierza Dejmka, zdjętych z afisza na polecenie władz. Przy tej okazji pojawiła się plotka, która jak dziś wiemy była nieprawdziwa, ale w realiach PRL bardzo prawdopodobna, według której dokonało się to na polecenie ambasady Związku Radzieckiego. Dla części młodzieży akademickiej nazywanej komandosami, której propaganda marcowa przypisała rolę inspiratorską i przywódczą w wydarzeniach, początek drogi do Marca to uczestnictwo w Drużynach Walterowskich prowadzonych przez Jacka Kuronia oraz Klubie Poszukiwaczy Sprzeczności organizowanym w początkach lat 60. przez Adama Michnika i późniejsza działalność wokół listu otwartego do partii Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego.

W kontekście roli przywódczej tego środowiska warto zauważyć, że w ciągu pierwszych 48 godzin „wydarzeń marcowych” większość jego członków została aresztowana i przebieg zdarzeń mogła obserwować wyłącznie z oficjalnej prasy oraz późniejszych lektur i rozmów z kolegami. Dla reszty młodzieży biorącej udział w protestach początkiem zaangażowania była sprawa „Dziadów”, a poza Warszawą solidaryzowanie się ze studentami uczelni warszawskich po pierwszym wiecu 8 marca 1968 r.

PAP: Na czym polegały i czego dotyczyły wewnętrzne walki frakcyjne w PZPR?

Prof. Jerzy Eisler: Dla wątku wewnątrzpartyjnego należy cofnąć się, aż do lat II wojny światowej i podziałów w łonie ówczesnej Polskiej Partii Robotniczej, która dzieliła się na „krajowców”, czyli komunistów przebywających w Generalnym Gubernatorstwie skupionych wokół Władysława Gomułki oraz tych, którzy spędzili wojnę w Związku Radzieckim. Ci drudzy słabo rozumieli doświadczenia społeczeństwa polskiego pod okupacją niemiecką i byli zdecydowani na szybsze i bardziej wierne kopiowanie radzieckich wzorców wprowadzania komunizmu. Ta grupa odsunęła Gomułkę od władzy nad PPR w 1948 r. Gomułka wrócił do władzy w 1956 r. Można więc powiedzieć, że cała historia walk frakcyjnych i podziałów w PZPR sięga tego okresu.

Często powtarzam, że w nazwie Polska Zjednoczona Partia Robotnicza przymiotnik „zjednoczona” jest zdecydowanie najsłabszy. Była ona niewątpliwie polska, bo byli w niej Polacy, choć trudno powiedzieć, aby reprezentowała polskie interesy. Wielu członków było robotnikami. „Zjednoczenie” było kwestią najbardziej wątpliwą. Ciągle istniały w jej łonie różnego rodzaju koterie, skrzydła, orientacje, frakcje, grupy o których nie mówiono oficjalnie, ale toczyły one nieustanne podskórne walki między sobą.

W drugiej połowie lat sześćdziesiątych istniały dwie silne frakcje: tzw. Partyzantów skupionych wokół Mieczysława Moczara i „Ślązaków” – młodszych działaczy, mówiąc na wyrost „technokratów”, którzy jako potencjalnego następcę Gomułki widzieli Edwarda Gierka. Te dwie grupy w sposób niewidoczny dla opinii publicznej wzajemnie się zwalczały.

Jednak w marcu 1968 r. mieliśmy do czynienia z wydarzeniem bez precedensu w dotychczasowej historii PZPR. W czasie wiecu w Sali Kongresowej w PKiN, gdy Władysław Gomułka przemawiał do tak zwanego warszawskiego aktywu partyjnego, obok skandowania wojennego pseudonimu I sekretarza „Wiesław, Wiesław”, część sali skandowała „Gierek, Gierek”. Słuchacze i telewidzowie mogli usłyszeć i zobaczyć, że część działaczy partyjnych następcy Gomułki upatrywała w młodym dynamicznym gospodarzu Śląska i Zagłębia Dąbrowskiego.

PAP: Często w dyskusjach o marcu 1968 r. pojawia się teza, że ówczesne wydarzenia mogły być w dużej mierze sprowokowane przez działaczy partyjnych lub były one wynikiem gry wspomnianych wcześniej frakcji.

Prof. Jerzy Eisler: Słowo „prowokacja” w języku polskim ma co najmniej dwa znaczenia. Pierwsze z nich określa działanie polegające na umieszczeniu w jakiejś grupie lub środowisku człowieka, który wypełnia polecenia aparatu bezpieczeństwa i przekazuje informacje o czym mówi się w wąskim gronie, wewnątrz którego często bywa najbardziej radykalnym mówcą, który uważa, że „trzeba krwi, ofiar, zwarcia”.

Takie przypadki są bardzo trudne do udowodnienia i w wypadku roku 1968 nikomu nie udowodniono takich działań. Oczywiście niektórzy przedstawiciele środowiska komandosów w trakcie śledztwa składali zeznania, mówili o sprawach, które powinny pozostać ich tajemnicą, „byli nazbyt rozmowni”. Nie są to jednak przypadki stałej metodycznej współpracy przed marcem 1968 r.

W drugim znaczeniu, bardziej pasującym do tych wydarzeń, prowokacja oznacza sytuację, która jest skutkiem zachowania polegającego na ciągłym obrażaniu i oskarżaniu. Wówczas jesteśmy bliscy pewności, że ten obrażany w pewnym momencie „nie wytrzyma”.

W takim znaczeniu można mówić o prowokacji w kontekście wydarzeń marca 1968 r. Nie trzeba być wielkim specjalistą od spraw społecznych, aby stwierdzić, że zdjęcie „Dziadów” z afisza spowoduje reakcję studentów, pisarzy, naukowców. Taka może być geneza wydarzeń, które miały miejsce po ostatnim spektaklu „Dziadów”. W tradycji cenzury PRL nigdy nie mówiło się, że jest to ostatnie przedstawienie. Zdjęcie spektaklu jest ewidentnym zaproszeniem, powiedzeniem: „przyjdźcie, zróbcie coś, podemonstrujcie”.

Analogicznie jest z wiecem 8 marca 1968 r. Jeśli bezprawnie usuwa się z uniwersytetu dwóch studentów: Adama Michnika i Henryka Szlajfera - a to zrobił minister szkolnictwa wyższego Henryk Jabłoński - to nie trzeba być nadto przenikliwym, aby stwierdzić, że takie działanie spowoduje reakcję w obronie relegowanych kolegów. Taki był scenariusz wiecu z 8 marca, na którym potępiano usunięcie studentów i domagano się ich powrotu, krytykowano zdjęcie „Dziadów” z afisza i popierano rezolucję Oddziału Warszawskiego Związku Literatów Polskich, który 29 lutego potępił politykę kulturalną władz PRL.

PAP: Jaka była pozycja Władysława Gomułki w latach 1967-1968? Czy jego autorytet w partii wciąż był niepodważalny?

Prof. Jerzy Eisler: Sam byłem zaskoczony, gdy zdałem sobie sprawę, że Gomułka w chwili odsunięcia od władzy w grudniu 1970 r. był w tym wieku, co ja w tej chwili. Miał ukończone 65 lat. Rzecz w tym, że wyglądał na 165 lat. Zwłaszcza dla młodych był stałym elementem rzeczywistości. Był I sekretarzem KC PZPR gdy poszedłem do szkoły podstawowej, był nim przez cały okres mojej nauki w liceum. Gdybym rok wcześniej poszedł do szkoły podstawowej to maturę zdawałbym w okresie jego rządów.

Dla kogoś kto ma kilka lub kilkanaście lat, ktoś kto pozostaje przy władzy tak długo jest przy władzy od zawsze. Niektórzy mogli wiedzieć z opowiadań rodziców, że Gomułka był I sekretarzem KC PPR w latach 1943-1948. Postrzegano go jako człowieka, który jest stabilizatorem sytuacji w Polsce. Pamiętano mu październik 1956 r. Wówczas cieszył się popularnością, której nie osiągnął żaden inny przywódca PRL. Jeden z autorów zwrócił uwagę, że wiec przed Pałacem Kultury i Nauki 24 października 1956 r. był przemówieniem wygłoszonym do największej publiczności w dotychczasowej historii Polski. Józef Piłsudski w listopadzie 1918 r. i po zwycięstwie w bitwie warszawskiej nie przemawiał do takich tłumów. Do większych tłumów przemawiał tylko Jan Paweł II. To pokazywało siłę i autorytet Gomułki. W kolejnych latach w dużej mierze stracił poparcie jakim obdarzyli go Polacy.

Pamiętajmy jednak, że każdy reżim autorytarny jest nieprzewidywalny. Zmiana może oznaczać coś lepszego, ale również coś gorszego. Gomułkę postrzegano więc jako człowieka, który nie będzie szedł po trupach do celu. Oczywiście ta ocena została zweryfikowana po wydarzeniach grudnia 1970 r. Pamiętajmy jednak, że gdy dochodził do władzy w październiku 1956 r. potępił używanie siły w Poznaniu w czerwcu 1956 r. oraz zbrodnie okresu stalinowskiego. Nazywano je błędami i wypaczeniami, ale była to partyjna nowomowa. Nie mówił, że torturowanie patriotów było dobre, słuszne i potrzebne, lecz nazywał je złem. Poniekąd wybaczano mu więc odchodzenie od bardziej liberalnej polityki z okresu Października i znów narastające konflikty z Kościołem, które jednak nigdy nie osiągnęły poziomu z okresu stalinowskiego.

Gomułka cieszył się nie tyle sympatią, bo nie był to człowiek, który dawał się lubić, ale ceniono go między innymi za brak wielkich aspiracji materialnych. Wielu późniejszych polityków i ekip przy władzy miało problem z policzeniem majątku, on zaś był osobiście uczciwy. Był tak zideologizowany, że wszyscy wiedzieli, że dla niego socjalizm i klasa robotnicza są w centrum zainteresowania.

Jego pozycja niewątpliwie nieco osłabła w trakcie i po wojnie sześciodniowej. Wyrażenie „piąta kolumna”, którego użył w przemówieniu na kongresie związków zawodowych, wielu, włącznie ze mną, przez lata uważało za „wymsknięcie” w ferworze mowy. W rzeczywistości jednak użył tego określenia przeciwko społeczności żydowskiej już kilka dni wcześniej w Moskwie podczas rozmowy z Leonidem Breżniewem. Sekretarz generalny KPZR stwierdził, że „nie wszystkim u was podoba się nasza polityka zagraniczna”. Miał na myśli wsparcie państw komunistycznych dla Syrii i Egiptu w konflikcie z Izraelem. Gomułka odpowiedział, że „u nas żadnej piątej kolumny nie będzie”.

Nie da się więc obronić tezy o przypadkowym użyciu tej frazy w ferworze kongresowego przemówienia. Był to doskonały sygnał dla tych, którzy chcieli robić w 1967 r. „rewolucję czterdziestolatków”. Na rok 1968 patrzymy z perspektywy rewolucji młodych, czyli dwudziesto-trzydziestolatków, których było widać na ulicach i podczas innych form strajków. Tymczasem toczyła się jeszcze jedna rewolucja, tworzona przez czterdziestolatków, która nie była tak dobrze widoczna. Być może mówiło o niej Radio Wolna Europa i inne stacje nadające polskie audycje. Uczestnicy tej rewolucji w tym czasie dobiegali czterdziestki i zajmowali średnie i niższe stanowiska w aparacie partyjnym i administracji państwowej. Wyższe funkcje zajmowali starsi, niejednokrotnie mający staż w szeregach Komunistycznej Partii Polski. Nie byli starcami, mieli mniej więcej tyle lat co Gomułka. Premier Józef Cyrankiewicz był sześć lat młodszy od Gomułki, ale funkcję premiera sprawował od lutego 1947 r., nie licząc półtorarocznej przerwy. Był „wieczny”.

Warto zauważyć, że do 1980 r. Polska Ludowa miała zaledwie czterech premierów. Czterdziestolatkowie pragnęli więc iść do przodu, „robić kariery”. Mieczysław Rakowski pisał, że jeśli w armii awansuje jeden porucznik, to zwalnia się jedno stanowisko. Tymczasem usunięcie generała oznacza ogromne zmiany kadrowe sięgające stanowiska podporucznika. Podobnie było w wypadku zmian na szczytach partii. Z taką sytuacją mieliśmy do czynienia w PRL w 1968 r.

Wracając do pozycji politycznej Gomułki. Mówi się, że jego pozycja była osłabiona w porównaniu do tej jaką zajmował wcześniej. To prawda. Gdy niektórzy członkowie Biura Politycznego, tacy jak Edward Ochab i Adam Rapacki namawiali go do potępienia i przecięcia kampanii „antysyjonistycznej”, Gomułka odpowiedział im w sposób świadczący o tym, że wciąż rozpoznaje nastroje aparatu i aktywu partyjnego. Stwierdził mianowicie, że „nie możemy tego zrobić, bo nie możemy zerwać więzi z towarzyszami z terenu i klasą robotniczą”. Trudno powiedzieć, czy był to przejaw antysemityzmu. Dla mnie pewnego rodzaju antysemityzmem jest już sama dyskusja o tym, jak wielu Żydów zasiada w Sejmie, rządzie lub partii. Podobnie jest ze stwierdzeniami takimi, jak „sprytny Żydek”, czy „ładna Żydóweczka”.

PAP: Czy wobec tego Gomułka obawiał się o swoje przywództwo?

Prof. Jerzy Eisler: Pozycja Gomułki była jednak wysoka. Świadczy o tym sytuacja z późnej wiosny 1968, gdy był w stanie natychmiast zakończyć kampanię antysyjonistyczną w mediach. Wezwał do siebie kierownika Biura Prasy KC PZPR Stefana Olszowskiego i powiedział, że jeśli następnego dnia w jakiejkolwiek gazecie zobaczy słowo „syjonizm” lub jego synonim to „przestaniecie być szefem Biura Prasy”. Nagonkę można było przerwać. Mówienie, że Gomułka był osłabiony i tracił kolejne wpływy jest do pewnego stopnia prawdą, ale jak pokazuje ta sytuacja wciąż był silnym przywódcą. Olszowski, mimo że był za kontynuowaniem kampanii, wiedział, że musi ją przerwać zgodnie z nakazem Gomułki. Zrobił to skutecznie.

Pozycja Gomułki po marcu 1968 r. niewątpliwie uległa osłabieniu, ale dość szybko znalazł sposób na jej odbudowę. Była nią Praska Wiosna. I sekretarz KC Komunistycznej Partii Czechosłowacji Alexander Dubček początkowo liczył na poparcie tych przywódców państw bloku wschodniego, którzy dystansowali się od pewnych elementów polityki radzieckiej. Takimi przywódcami byli w jego ocenie bohater Polskiego Października Władysław Gomułka i János Kádár, który z punktu widzenia Dubčeka nie był tym, który pacyfikował powstanie węgierskie, lecz tym który normalizował Węgry. Rządzone przez niego państwo dobrze się rozwijało i było nieporównywalnie bardziej liberalne, niż dekadę wcześniej. Dubček spotkał się osobno z oboma przywódcami i okazało się, że poparcie przywódców PRL i Węgier jest dość iluzoryczne.

Po zaledwie kilku tygodniach było jasne, że cały Układ Warszawski z wyjątkiem Rumunii jest zgodny w sprawie Czechosłowacji. Gomułka obok Waltera Ulbrichta był komunistycznym liderem, który najżarliwiej zachęcał Breżniewa do zbrojnej interwencji w Czechosłowacji. W lipcu 1968 r. Gomułka na posiedzeniu Biura Politycznego mówił, że gdyby zależało to od niego to interwencja już doszłaby do skutku. Delikatnie i w zamkniętym gronie krytykował towarzyszy radzieckich, że wahają się i opóźniają działania, a z „kontrrewolucją należy walczyć”.

Gomułka miał wiele powodów, aby przeć do interwencji wojskowej. Początek operacji „Dunaj” i pacyfikacja Praskiej Wiosny wzmocniły pozycję Gomułki również wewnątrz kraju, ponieważ jego zdaniem miała ona ostatecznie dobić nurty liberalne i reformatorskie. Gomułka uważał również, że odbuduje to jego pozycję na Kremlu. Tak się stało. Breżniew był jego gościem na V Zjeździe PZPR w listopadzie 1968 r. i tutaj sformułował słynną doktrynę ograniczonej suwerenności państw bloku radzieckiego i prawie do interwencji w państwie, w którym interesy socjalizmu zostały zagrożone. Tym samym rachuby jego przeciwników w PZPR, że „stary” wkrótce odejdzie okazały się bezpodstawne i jak dziś wiemy, nadzieje na ruch kadrowy należało odłożyć o ponad dwa lata, do początku 1971 r.

Kolejny czynnik wpływający na politykę Gomułki jest dla nas dość trudny do uchwycenia. Mam na myśli kwestię niemiecką. Pamiętajmy, że granica na Odrze i Nysie Łużyckiej nie była powszechnie uznawana. Nie akceptowała jej Republika Federalna Niemiec. Było to przecież dwa lata przed podpisaniem porozumień pomiędzy Cyrankiewiczem i Willym Brandtem. Gomułka bał się, że Czechosłowacja wystąpi z Układu Warszawskiego i na dłuższą metę Polska będzie graniczyła od południa z Niemcami. Gdy Gomułka mówił, że Niemcy będą chcieli odebrać swoje wschodnie tereny, to nikt nie zwracał uwagi, że byłoby to dość trudne, bo Polska nie graniczyła z Niemcami Zachodnimi. Dla Gomułki było więc istotne, aby Czechosłowacja pozostała w Układzie Warszawskim. Jego interesy były zbieżne z interesami Kremla.

Nie zaryzykowałbym więc stwierdzenia, że pozycja Gomułki w latach 1968-1970 była słaba. Nie dość często historycy zwracają uwagę na inny aspekt – zmęczenie i przepracowanie Gomułki. Pracował bardzo dużo. Jako samouk, dodatkowo ogarnięty fobiami nieufności wszystko sprawdzał samodzielnie i czytał wszelkie dokumenty. Niektóre z nich rozumiał, inne nie. Widać to szczególnie, gdy czyta się wspomnienia współpracujących z nim ekonomistów. Uważał się za fachowca większego od profesorów akademickich. Dodając do tego jego choleryczny temperament oraz autorytarną osobowość musiało to prowadzić do wielu konfliktów.

PAP: Stwierdził Pan, że każdy zdawał sobie sprawę z wielu wad Gomułki i nieprzewidywalności systemu, w którym władzę mógł objąć ktoś „znacznie gorszy”. Czy tym „gorszym” mógł być Mieczysław Moczar? Gdzie leżała granica jego ambicji?

Prof. Jerzy Eisler: Nie wiemy, czy chciał być I sekretarzem KC PZPR i zastąpić Gomułkę. Być może chciał pełnić funkcję „kierowcy z tylnego siedzenia siedzenia”, która daje pełną władzę bez ponoszenia odpowiedzialności. To bardzo pociągająca pozycja w systemie władzy. Pod wieloma względami korzystniejsza, niż pełnienie eksponowanego stanowiska. Bycie Richelieu jest marzeniem bardzo wielu polityków.

PAP: Jaki był stan nastrojów społecznych po wydarzeniach Marca?

Prof. Jerzy Eisler: Marzec 1968 r. wywołuje wręcz niewspółmierne zainteresowanie w niektórych kręgach społecznych i manifestacyjny désintéressement w innych. Z Solidarnością jest zupełnie inaczej. Niezależnie od stosunku do tego ruchu społecznego nikt nie podważa jego historycznego znaczenia. Temat marca 1968 r. jest niezwykle ważny dla Polaków żydowskiego pochodzenia i czasami również Żydów nie mających nic wspólnego z Polską. Dla tych drugich jest to jeden z wielu przejawów antysemityzmu, który leży w kręgu ich zainteresowań. W anglosaskiej historii światowego antysemityzmu na pewno znalazłby się rozdział o roku 1968 w Polsce. Znacznie obszerniejsze byłyby rozdziały poświęcone pogromom, a Holocaustowi poświęcono by większą część książki. Jest to temat ważny również dla osób, które wówczas studiowały. Dziś w większości są na emeryturach. Jednak jeszcze kilka lat temu rządziły Polską. W 1989 r. najstarsi z nich dobiegali pięćdziesiątki.

Również dla młodych pisarzy i niektórych naukowców był to moment pierwszego zderzenia z chamstwem, o którym dotąd czytali w książkach i słuchali od osób starszych. Starsi widzieli różne rzeczy przed wojną i w jej trakcie. Dla nich marzec 1968 r. nie był niczym wyjątkowo nowym, ale jego niezwykłość polegała na czasie i miejscu.

Wydawało się, że w Polsce, na ziemiach na których niemieccy naziści w zbudowanych tu obozach dokonali największej części zbrodni „ostatecznego rozwiązania”, już nikt nigdy nie będzie grał kartą antysemicką. Oczywiście nie chodzi o przekonanie, że antysemityzm miał przestać istnieć. Miał jednak znaleźć się na zupełnym marginesie życia społecznego. Jeśli jednak w najważniejszych gazetach, w radiu i telewizji czytamy i słyszymy, że jakiś profesor nazywa się inaczej niż do tej pory się wydawało, to było to szokujące. Dla ludzi nauki i kultury to było prawdziwym problemem.

Był to antysemityzm, który znalazł się w mainstreamie. Jeśli funkcjonuje on na marginesie, to nie jest on wyrazem dominujących nastrojów. Zupełnie inna sytuacja miała miejsce w 1968 r.

Rozmawiał Michał Szukała PAP