Czara goryczy przelała się pięć lat temu, kiedy rząd PO-PSL poinformował twórców, że w ramach nowelizacji ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych przestaje obowiązywać przywilej nielimitowanych 50-proc. kosztów uzyskania przychodu. Nowe prawo miało uderzyć w najbogatszych, którzy w ciągu roku osiągają – z tytułu praw autorskich i pokrewnych – przychody przekraczające 85 528 zł. Ministerstwo Finansów obliczyło wówczas, że taka regulacja obejmie wyłącznie 3 proc. podatników. W środowisku twórców zawrzało, ponieważ w ten sposób ulgi pozbawiono również średniozamożnych. Fiskus chciał wystąpić w roli Janosika, ale zamiast odebrać bogatym, doprowadził do zubożenia przeciętnie zarabiających.
Podczas pracy nad zmianami w ustawie rząd najwyraźniej przeoczył dość istotny szczegół: artyści to specyficzna grupa zawodowa, której przedstawiciele z reguły nie dostają comiesięcznych wypłat. Autorzy nowelizacji odebrali ulgę twórcom, zaliczając ich do grona uprzywilejowanych na podstawie wysokości zarobków w danym roku, nie uwzględniając faktu, że takie sumy wpływają na konta twórców bardzo nieregularnie. Artyści na swoje wynagrodzenie pracują często rok albo dłużej, otrzymując zapłatę za cały ten okres. Na przykład reżyserzy filmowi. – Próbujemy walczyć z wizerunkiem reżysera jako osoby bardzo dobrze zarabiającej. Bo np. 300 tys. zł honorarium - a taka kwota wcale nie jest normą, tylko wysoką stawką - za film robi wrażenie. Ale ten człowiek pracuje na te pieniądze 3 lata. Rok przygotowuje, rok kręci, rok robi postprodukcję. Jak sobie tę kwotę podzielimy na te wszystkie miesiące i od tej sumy odejmiemy ubezpieczenie, które reżyser sam musi zapłacić oraz podatek, to wychodzi z tego dość mała kwota, na poziomie 1500 zł miesięcznie na utrzymanie. Nie jesteśmy grupą bardzo dobrze zarabiającą – podkreśla Magda Lankosz, dyrektorka Gildii Reżyserów Polskich.
Obecna władza postanowiła przywrócić odebrane ulgi i podwoiła limit dla twórców, od którego będzie można odliczyć 50 proc. kosztów uzyskania przychodu – z obowiązującego progu 42 764 zł do 80 528 zł. Cała operacja miała kosztować budżet państwa 200 mln zł. Ale z ogłoszeniem tej decyzji rząd zwlekał dwa lata. Dla porównania – taką samą kwotą ma być zasilony budżet Telewizji Polskiej z tytułu rekompensaty za utracony abonament radiowo-telewizyjny. I choć nie ma ustawy regulującej taką pożyczkę, ministerstwo pracuje nad rozporządzeniem, które to umożliwi.
Sto dni ministra
Kwestia przywrócenia ulgi związanej z 50-proc. kosztami uzyskania przychodu nie wyczerpuje postulatów środowiska kierowanych pod adresem ministerstwa. Sygnatariusze Paktu dla Kultury, podpisanego jeszcze w 2011 r. przez rząd Donalda Tuska, domagają się rozmowy i współdecydowania o kształcie polityki kulturalnej. Oczekują od ministerstwa ochrony zabytków i nowoczesnych placówek muzealnych poprzez wprowadzenie systemu umożliwiającego finansowanie kultury z innych źródeł niż publiczne, takich jak odpisy od podatku CIT oraz ulgi i zachęty podatkowe; chcą określenia statusu twórcy w celu zbudowania systemu zabezpieczenia emerytalnego i zdrowotnego. Wśród postulatów sformułowanych przez ruch Obywatele Kultury pojawiło się żądanie przedstawienia sprawozdania z realizacji wspomnianego Paktu dla Kultury. Chodzi głównie o monitoring skuteczności programów podjętych na rzecz wspierania czytelnictwa (Narodowy Program Rozwoju Czytelnictwa) oraz edukacji kulturowej (Bardzo Młoda Kultura).
Jednak komunikacja z ministerstwem jest niedrożna. Obywatele Kultury narzekają, że na odpowiedź na jeden z listów wysłanych do resortu tuż po objęciu władzy przez prof. Piotra Glińskiego czekali ponad 100 dni. A kiedy w końcu nadeszła informacja zwrotna, okazało się, że obecna ekipa pracuje nad wydaniem zarządzeń uchylających decyzje poprzedników w sprawie Paktu dla Kultury. W związku z tym nie może przedstawić sprawozdania z realizacji postulowanych zmian.
– Obywatele Kultury działają w ramach zdefiniowanych przez Pakt dla Kultury, którego minister Gliński nie wypowiada, ale też nie przestrzega, choć w części jego założenia realizuje. Pozostawił wprawdzie większość programów wprowadzonych za poprzednich ministrów, ale ministerialni eksperci kierują się innymi kryteriami oceny w wyborze beneficjentów dotacji. Pakt jest realizowany częściowo, ponieważ resort nie podejmuje rozmów w sprawie wdrażania innych zobowiązań, w tym Komitetu Obywatelskiego Mediów Publicznych. Nie zwołuje od dwóch lat żadnych ciał społecznych poza powołaną przez siebie radą prowadzoną przez Lecha Śliwonika, która firmuje tak zwane Konferencje Kultury – narzeka Beata Chmiel, była wicedyrektor Muzeum Narodowego w Warszawie i działaczka ruchu Obywatele Kultury.
Na początku października Obywatele Kultury i sygnatariusze Paktu dla Kultury podpisali się więc pod listem do premier Beaty Szydło z prośbą o mediację i interwencję. W liście do szefowej rządu czytamy, że „działania Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ostatnich dwóch latach po wielokroć naruszają wolność twórczą oraz autonomię narodowych i samorządowych instytucji kultury, a minister podejmuje lub podtrzymuje decyzje niszczące tak ważne dla kultury polskiej instytucje jak Narodowy Stary Teatr w Krakowie, Teatr Polski we Wrocławiu czy Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku”. Podniesiono też kwestię ręcznego sterowania kulturą poprzez wycofywanie obiecanych dotacji dla festiwali Malta i Dialog, co określono wprost cenzurą ekonomiczną. List kończy prośba o jak najszybsze zwołanie posiedzenia Zespołu Społecznego ds. Paktu dla Kultury przy Kancelarii Prezesa Rady Ministrów i podjęcie dialogu społecznego w sprawie polityki kulturalnej państwa. – Napisaliśmy do premier Szydło, ale jedyną odpowiedzią była informacja o przekierowaniu listu do ministra Glińskiego – rozkłada bezradnie ręce Beata Chmiel.
Parafowany sześć lat temu Pakt dla Kultury zakładał restart w relacjach państwa ze środowiskiem twórców, nakładając na rządzących istotne zobowiązania. Przedstawiciele władzy zobligowali się finansować co roku zakupy praw autorskich do szczególnie ważnych archiwalnych filmów, audycji radiowych, nagrań czy fotografii i udostępniać je publicznie. Dzielenie dotacji między instytucje kultury miało być opiniowane przez specjalnie powołany komitet społeczny przy ministrze kultury. Padł też pomysł stworzenia Komitetu Obywatelskiego Mediów Publicznych, który miał odpolitycznić media publiczne i przywrócić im misyjny charakter. Najważniejszym przeforsowanym postulatem był jednak zapis o zwiększeniu wydatków na kulturę co najmniej do 1 proc. z budżetu państwa, przy czym wyłączono z tej puli większość funduszy europejskich i samorządowych, aby żadna kolejna władza nie stosowała magii liczb, upraszczając statystykę do celów propagandowych. Oczekiwany wzrost miała zostać osiągnięty w 2015 r., ale cel koalicji PO-PSL zrealizował dopiero PiS. W połowie listopada tego roku minister Gliński zakomunikował opinii publicznej, że budżet jego resortu wzrósł o 20 proc., czyli o ponad 4 mld zł, przekraczając obiecywany 1 proc. wydatków państwa. Teraz pozostaje tylko te środki rozsądnie spożytkować, bo lista i postulaty potrzebujących wcale się nie kurczą.
Nie wszyscy twórcy to twórcy
Od razu trzeba zaznaczyć, że tak oczekiwane przez twórców przywrócenie preferencyjnych kosztów uzyskania przychodów ma charakter wykluczający. A to dlatego, że w myśl nowych przepisów, nie wszyscy twórcy załapią się na ulgę podatkową. Będzie więc przysługiwała m.in. publicystom, reżyserom, scenarzystom, muzykom i fotografikom, ale z pewnością podzieli pracowników branży IT. Przywilej obejmie tylko programistów, ale grafików komputerowych już nie. Dostaną dziennikarze, smakiem obejdą się copywriterzy. Nowelizacja przepisów wywołała sporo dyskusji w środowisku pisarzy, bo ustawodawca za twórczą działkę uznał jedynie literaturę piękną.
– A co z reportażem? – pyta Jacek Dehnel. – Czy reportaż popada pod publicystykę? A całe bogactwo innych gatunków? A co, dajmy na to, z autorami książek kucharskich? Albo wspomnieniowych? Po drugie, wypadli z tego zestawienia tłumacze literatury, co uważam za ogromne niedopatrzenie. Taki tłumacz – w przeciwieństwie do tłumacza kabinowego czy takiego od instrukcji obsługi pralki – jest bowiem par excellence twórcą – tłumaczy pisarz.
Artyści, doceniając to, co obecny rząd dla nich zrobił, czekają na więcej. Z uwagi na wspomnianą nieregularność dochodów chcieliby, aby rozliczanie się z podatku dochodowego było obliczane w dłuższym okresie. Na przykład trzyletnim – co postulują reżyserzy. Bo to odpowiada rytmowi zatrudnienia twórców filmów i taka praktyka obowiązuje w części krajów europejskich. Ten problem nie dotyczy aktorów, którzy są w stanie w ciągu roku zagrać kilka ról, ale już reżyser musi koncentrować się na jednym filmie. W dodatku producenci nierzadko zabiegają o wyłączność na czas promocji filmu, która może potrwać nawet półtora roku i w tym czasie nie sposób podjąć się nowej realizacji.
Były już kilkakrotnie podejmowane próby systemowego ucywilizowania relacji reżyser – producent. Gildia Reżyserów Polskich występowała o stosowny zapis w Programach Operacyjnych Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej w celu zapewnienia reżyserom minimum gwarantowanego. Czyli aby w ramach honorarium otrzymywali 10 proc. wkładu finansowego PISF w film – w formie zabezpieczenia. Pozostała część wynagrodzenia za pracę ma być wynikiem negocjacji reżysera z producentem. Ów postulat był stawiany jeszcze w czasie, kiedy większość projektów filmowych dostawała 50 proc. budżetu na realizację. Rok temu sytuacja się zmieniała – filmy otrzymują niższe dofinansowanie od wnioskowanych sum, co naturalnie pogarsza sytuację twórców.
W kwestii płac i zatrudnienia nie lepiej wygląda sytuacja w teatrach. Aktorzy w większości nie pracują na etatach, a jeśli gdzieś już złapią bezpieczną fuchę, dostają pensję niewiele przewyższającą płacę minimalną. Do umowy o pracę przysługuje jeszcze honorarium za spektakl, ale to też nie są zawrotne pieniądze – od 250 zł w górę, przy czym to góra, której szczyt nie odbiega za daleko od podnóża. Aktorzy i tak nie mają jeszcze powodów do narzekań. Bo co mają powiedzieć reżyserzy, scenografowie czy kompozytorzy, którzy też pracują przy spektaklu, a przecież o etacie mogą co najwyżej pomarzyć?
Jest jeszcze jeden problem związany z formą zatrudnienia, jeśli w grę nie wchodzi przywilej posiadania etatu. – Artyści są zmuszani do przechodzenia z umów o dzieło na umowy-zlecenia – wyjaśnia Paweł Łysiak, dyrektor Teatru Powszechnego w Warszawie. – Według obowiązującej wykładni dzieło tworzy się na próbach i podczas premiery spektaklu. A każde jego odegranie to już nie jest proces twórczy, tylko odtwórczy i ma podlegać pod umowę-zlecenie.
O tym paradoksie prawnym, który nie dotyczy wyłącznie twórców teatralnych, lecz całego środowiska, zrobiło się głośno w styczniu tego roku za sprawą bardzo dyskusyjnego wyroku Sądu Najwyższego. Naczelny organ władzy sądowniczej przychylił się do opinii kontrolera ZUS-u, kwestionującego podpisanie umowy o dzieło na jednorazowe wykonanie koncertu między pewną muzyczką a Zamkiem Książąt Pomorskich w Szczecinie w 2009 r. Kontroler uznał, że odtworzenie dzieła nie wyczerpywało znamion pracy twórczej, więc zamawiający powinien podpisać z wykonawczynią umowę-zlecenie, a sąd uznał tę interpretację za słuszną. Kilka miesięcy później zapadł podobny wyrok SN i znowu w sprawie ZKK, bo ZUS poddał w wątpliwość również umowy o dzieło podpisywane tam na realizację spektakli dla dzieci. Paradoks stał się normą, więc domy kultury, teatry i orkiestry zaczęły zapobiegliwie zamieniać umowy o dzieło na umowy-zlecenie. Nowa interpretacja przepisów znowu uderza w twórców, ponieważ dorabiając marne grosze na śmieciówkach, nie musieli ponosić dodatkowych kosztów zatrudnienia, a teraz ich niewysokie gaże będą oskładkowane, czyli do kieszeni trafi jeszcze mniej pieniędzy. Co z tym fantem zrobić. To już też zmartwienie ministra, które wymaga szybkiej interwencji.
Polskie prawo na wzór niemieckiego
Właśnie – kwestia składek: zdrowotnych i emerytalnych. To kolejny powód do bicia na alarm i wykłócania się z ministerstwem o gwarancję socjalnego zabezpieczenia twórców. Tu wszyscy artyści są zgodni, bo lepiej mówić teraz jednym głosem bez oglądania się na różnice światopoglądowe, niż na starość solidarnie głodować. – W obecnym systemie prawnym jesteśmy wyrzutkami społeczeństwa – mówi, nie przebierając w słowach Wojciech Konikiewicz, muzyk i inicjator powstania Związku Zawodowego Muzyków RP. – Za poprzedniego systemu obowiązywał ludzki przepis, że człowiek, który przynależał do klubu studenckiego, stowarzyszenia zrzeszającego artystów czy innego związku twórców, był uprawniony do bezpłatnej opieki zdrowotnej. Wiadomo, że zarabiamy nieregularnie i nie jesteśmy w stanie zagwarantować, że co miesiąc będziemy odprowadzać stałe składki. Na zachodzie Europy artysta, który nie ma zajęcia przez dwa miesiące, może liczyć na finansową pomoc od państwa, żeby nie umrzeć z głodu. A u nas? Politycy wszystkich opcji nic dla nas nie zrobili. Jedynie obłożyli podatkami i pozabierali ulgi.
Obecnie jest tak, że jeśli aktywny zawodowo twórca nie uzyskuje dochodów z innych źródeł, np. z pracy etatowej, musi płacić na ZUS na podobnych zasadach jak przeciętny przedsiębiorca. A praca twórcza to nie to samo co zwykła działalność gospodarcza, bo nie jest nastawiona na zysk. Celem jest stworzenie wartościowego dzieła, a czy uda się je spieniężyć i na nim zarobić, to kwestia szalenie ważna z punktu widzenia codziennej egzystencji, ale – podczas pisania książki, komponowania muzyki czy kręcenia filmu – siłą rzeczy wtórna.
Jak zatem systemowo rozwiązać problem opieki zdrowotnej oraz emerytur? Moi rozmówcy chętnie powołują się na niemieckie ustawodawstwo. – W Niemczech połowa ubezpieczenia pochodzi z opłaty reprograficznej, a resztę płaci budżet państwa i sami twórcy; przy czym im większe są dochody twórcy, tym większy procent składki powinien on opłacać – tłumaczy Dehnel.
Gildia Reżyserów Polskich chciałaby powołania specjalnego funduszu ubezpieczeniowego podobnego do funduszu kościelnego dla księży czy KRUS-u dla rolników. I znowu kłania się wariant niemiecki, czyli Künstlersozialkasse – wspólna kasa, do której artyści odprowadzają składki w zależności od swoich dochodów, a resztę dokłada państwo oraz instytucje kultury. Reżyserzy zapewniają, że takie rozwiązanie – przynajmniej względem ich grupy zawodowej – nie zrujnowałoby systemu fiskalnego. – Reżyserów, jest dużo, dużo mniej niż księży i rolników. Straty dla budżetu z tytułu wypłaty świadczeń byłyby więc dużo mniejsze. Reżyserię wśród absolwentów szkół artystycznych kończą dwie, trzy osoby rocznie. Jest więc bardzo mało osób, które chciałyby z tych preferencyjnych systemów korzystać. Gildia Reżyserów Polskich zrzesza wyłącznie reżyserów filmów fabularnych, którzy nakręcili film kinowy. To wąskie grono – nieco ponad 60 osób. Licząc wszystkich reżyserów – będzie około 200 osób plus reżyserzy telewizyjni, dokumentalni, serialowi. Ale to i tak niewielki wycinek społeczeństwa. Każdemu z reżyserów do 1989 roku zazwyczaj udawało się pracować na etacie. Zatrudniały ich zespoły filmowe. Jak się było twórcą filmu, było się zatrudnianym. Stąd pojawiły się dla tych osób emerytury. One nie będą duże, ale jakieś będą, za okres przepracowany w PRL-u. I teraz mamy wielką dziurę lat 90., kiedy absolwenci praktycznie nie debiutowali, kina prawie nie było, a nikt nie myślał o zatrudnianiu kogokolwiek. Ci twórcy pracowali na umowę o dzieło. Teraz to pokolenie ma 40-50 lat. Co oznacza, że za 10-15 lat pójdą na emeryturę, która będzie wynosiła 200-300 zł, a czasami nic. Tu jest potrzebne systemowe rozwiązanie, bo ta grupa realnie przyniesie państwu ogromne straty. Reżyserzy to też dumni ludzie, którzy wykonują bardzo władczy zawód. Ich rola polega na dyrygowaniu ogromną grupą ludzi i budowaniu swego autorytetu. Przyznanie się, że potem na starość kogoś z nich nie stać ich na obiad jest bardzo trudne. Za 10-15 lat będziemy mieli wysyp ludzi, których nie będzie stać na ich własną starość. Nie na starość na jakimkolwiek poziomie, ale na starość w ogóle – przekonuje Lankosz.
Zamiast Ameryki – wolna amerykanka
Płace, formy zatrudnienia, świadczenia socjalne i ulgi podatkowe to najważniejsze postulaty środowiska, ale niejedyne. Jest wiele prozaicznych, drobnych spraw, które zamiatane pod dywan zwyczajnie irytują środowisko. Literaci skarżą się na sprywatyzowanie domu pracy twórczej w Oborach, który kiedyś był miejscem ożywionych dyskusji i pomysłów artystycznych oraz azylem dla starszych pisarzy, a dziś stał się ruiną – nie ma wody, wyłączono ogrzewanie, nie pracuje nikt z obsługi. Owszem, są inne miejsca, ale twórczy odpoczynek w Zakopanem, które przoduje w statystyce zanieczyszczeń, jest wykluczony dla osób chorujących na serce; z kolei w pałacu w Radziejowicach zamiast artystów rezydują urzędnicy z ministerstwa. Można starać się o pobyt, ale i tak nie ma wolnych terminów.
Są też inne powody do zmartwień – nie tylko o twórców, ale również o odbiorców. Nadal nie wiadomo, jaka przyszłość czeka program Biblioteka Plus, uruchomiony przez poprzednią ekipę rządzącą. Stan rynku książki wymaga polepszenia, czytelnictwo – wzrostu, a ministerstwo utrzymuje swoje zamiary w tajemnicy.
– Ostatnio dyskutowaliśmy o przyszłości czasopism patronackich wydawanych przez Instytut Książki – opowiada Anna Nasiłowska, prezes Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. – System wspierania kluczowych dla kultury periodyków powstał wiele lat temu i pozwolił przetrwać tak ważnym tytułom jak „Twórczość” czy „Nowe Książki”. Przetrwanie to jednak za mało. One powinny się rozwijać, odgrywać dużo aktywniejszą rolę, zdać sobie sprawę z nowych środków przekazu takich jak internet. W tej chwili honorarium za recenzję w „Nowych Książkach” wynosi 93 zł. To śmiesznie mało. Poza tym lista czasopism powinna być weryfikowana, o czym mówię z wahaniem, bo może sprowadzać się to do weryfikacji politycznej i istnieje obawa, że lepiej już pozostawić to, co jest, niż cokolwiek zmieniać.
Przy okazji zmian w skali makro, nie należy też zapominać o mniej medialnych sprawach do załatwienia, ale równie niecierpiących zwłoki. Kontrowersje w środowisku pisarzy wzbudza np. kwestia opłat z tytułu wypożyczeń bibliotecznych. – Cieszymy się bardzo, że zostały wprowadzone przez minister Omilanowską, ale system jest mocno kulawy. Większość bibliotek w Polsce ma systemy komputerowe, tymczasem wypożyczenia są obliczane na podstawie 60 wybranych placówek, kompletnie niereprezentatywnych; na przykład z województw śląskiego, opolskiego, świętokrzyskiego po jednej, z małopolskiego żadnej, a z samej Warszawy aż trzech. Z pozoru nie ma to większego znaczenia, bo są to dane z miast różnej wielkości. W praktyce jednak uderza to w pisarzy regionalnych z województw i regionów potraktowanych po macoszemu – podkreśla Dehnel.
Muzycy też mają o co kruszyć kopie z ministerstwem. Przede wszystkim zwracają uwagę na dyskryminację w mediach z powodu niedostatecznej obecności polskiej muzyki głównie w publicznym radiu i telewizji. Narzekają też, że polski rynek koncertowy chroni głównie interesy zagranicznych gwiazd. – Może do nas przyjechać dowolny artysta z zagranicy i otrzymać niczym nieobwarowane honorarium, od którego musi jedynie odprowadzić VAT. Nie ma natomiast przepisów – tak jak na Zachodzie – które nakazują wykonawcom z innych krajów korzystać z miejscowych muzyków. Tak jak w Stanach, gdzie związki zawodowe dbają o to, aby amerykańscy muzycy mieli pracę, czyli nie byli stratni z powodu zapraszania na występy konkurencji. Dodatkowo od każdego artysty wjeżdżającego na teren USA pobierana jest opłata licencyjna zezwalająca na określoną liczbę koncertów. Ale u nas nie ma Ameryki, jest wolna amerykanka – denerwuje się Konikiewicz.
Ministerstwo Kultury pod rządami prof. Glińskiego ma dwa lata, żeby pochylić się nad postulatami twórców. Jeśli zmarnuje czas pozostały do końca kadencji, umilkną dyskusję na temat tego, komu resort przydzieli dotację, a zacznie się debata poświęcona temu, kto w oczach środowiska zasługuje na podżyrowanie kredytu zaufania na kolejne cztery lata.