Byliśmy ponoć najweselszym barakiem w demoludach. Później nasze poczucie humoru wyparowało. Jednak młode pokolenie standuperów i improwizatorów ma plan: znowu nauczyć Polaków się śmiać
Magazyn DGP 19.01.2018 / Dziennik Gazeta Prawna
Piwnica warszawskiego klubu Resort Komedii w sobotni wieczór szybko zapełnia się ludźmi. Publiczność przyciągnęło przedstawienie „Hofesinka i noworoczny Harold”. – Rzućcie nam słowo i zaczynamy – zachęcają artyści ze sceny. Na tym właśnie polega format spektaklu improwizowanego znany jako Harold. Zaproponowane przez publiczność słowo inspiruje artystów, wywołując ciąg zaskakujących skojarzeń. Wypowiadamy więc słowa, które przychodzą nam do głowy. Jedni głośniej i odważniej, inni raczej pod nosem.
– Parasol. Usłyszałem parasol – wychwytuje Antoni. Wraz z Aleksandrą i Joanną ustawiają się na scenie i zaczynają swobodną, wariacką mieszaninę dłuższych i krótszych scenek. O pannie młodej i jej bracie fryzjerze namawiającym ją do ogolenia się na łyso na ślub. O pannie młodej i organizatorce wesel wspólnie uznających, że najlepsze będzie supertradycyjne weselicho. O doradcy ślubnym przekonującym księdza w kościele, że ceremonia ma być ekumeniczna, więc dwie kozy muszą odprawić obrzęd oczyszczenia ołtarza z katolickich emocji. Nie pytajcie, co to ma wspólnego z parasolem ani co było konkretnie zabawnego w tym przedstawieniu, ale cała sala przez niemal dwie godziny pokłada się ze śmiechu. Sami improwizatorzy też co chwila wypadają z roli, wymieniając się granymi postaciami.
– Na czym to polega? Na interakcji z widzami, wyczuwaniu ich nastrojów, tego, jak reagują na konkretny żart, lecz także na odczytywaniu kolegów na scenie – tłumaczy Aleksandra Markowska, jedna z aktorek Teatru Improwizowanego Hofesinka.
– To nie jest wrodzona sztuka. To umiejętność, której się uczymy i którą ćwiczymy. Improwizacja ma całkiem długą historię w krajach anglosaskich i tam, szczególnie do Stanów, jeździmy się doskonalić – opowiada Antoni Syrek-Dąbrowski, nie tylko improwizator, lecz także jeden z najpopularniejszych w Polsce standuperów. To coraz silniejsza grupa – komików specjalizujących się w występach solo, czyli stand-upach, mamy już podobno ponad 300.
Maciek Adamczyk, standuper występujący od dziewięciu lat, przyznaje, że nigdy nie chciał pracować w tradycyjnym trybie. Nie za bardzo wiedział też, co robić w życiu. Gdy poszedł na kulturoznawstwo, ojciec mówił z przekąsem, że po ukończeniu go syn zostanie dyrektorem domu kultury w Działdowie. – W pewnym sensie miał rację, bo występuję i w domach kultury. Tyle że wystarczą mi dwie godziny pracy tygodniowo, by się utrzymać – śmieje się Maciek.
– Żyjesz ze stand-upów czy to ciągle hobby?
– Dziś już się z tego utrzymuję. Choć nie zapomnę początków sprzed kilku lat i przelewu na 63 zł za miesiąc pracy. Starczyło na jedną wódkę – mówi Maciek Adamczyk i dodaje, że rynek się zmienił. Dziś komicy, którzy inkasują za występy średnią krajową, suszą głowę menedżerowi, że nie będą mieli za co żyć.
Nagrania z wystąpieniami Adamczyka mają po kilkaset tysięcy odsłon na YouTubie. Nieźle, a i tak wcale nie są rekordowe pod względem oglądalności. – Mamy boom na kluby komediowe, improwizacje i stand-upy – stwierdza Agnieszka Matan. Z zawodu socjolożka, menedżerka kultury, urzędniczka, działaczka organizacji pozarządowych. Improwizacją zajmuje się od 2013 r. – Widzowie potrzebują dziś innej rozrywki, więc zaczęła rosnąć scena komików skłonnych eksperymentować z nowymi formami – dodaje.
Stój i zmyślaj
Polacy kpią z rzeczywistości, ale nie lubią śmiać się z samych siebie. Dlatego uwielbiają kabarety, bo świetnie punktowały stereotypy. W teatralnej, przerysowanej formie żartowały z polityków, księży, policjantów, blondynek, ale zazwyczaj nie atakowały nikogo konkretnego. Tyle że to, co było śmieszne kilka dekad temu, teraz stało się masowe. Ugrzecznione lub dostosowane do telewizyjnych gustów do tego stopnia, że polskie komedie i kabarety stały się synonimami żartów czerstwych, nudnych lub po prostu niesmacznych.
– To, że mamy w Polsce tak długą historię kabaretu, jest z jednej strony wyjątkowe, a z drugiej strony może być też obciążeniem. Owszem, kabarety w czasach PRL bywały wybitne. Ale już to, co telewizja pokazuje od lat 90., skrojone pod masowego widza, głównie obraża inteligencję – mówi Paweł Kondzior, menedżer Stand-up Polska, agencji skupiającej komików. – I dlatego właśnie zaczęło się poszukiwanie form, które znowu zaczną bawić. I nie ma nic dziwnego w tym, że nowe pokolenia komików podpatrują rynek amerykański, który jest przecież także pod tym względem kopalnią wzorców – dodaje.
Stand-up to najprostsza forma sztuki komediowej: tylko komik, mikrofon i publiczność. Dobre stand-upy można spokojnie oglądać na nagraniach, ale dla artysty kluczowe jest wyczucie publiczności i dostosowanie do niej humoru w monologu. Występy standuperów są z zasady bardzo osobiste, oparte na ich własnych doświadczeniach, nawet najbardziej intymnych czy traumatycznych. Jeden z większych hitów tej sceny to stand-up Antoniego Syrka-Dąbrowskiego o tym, jak stwierdzono u niego guza mózgu. Publiczność podczas godzinnej opowieści o kolejnych wylewach, badaniach i operacji zaśmiewała się do rozpuku. Sam komik podczas występu opowiadał, jak na wieść o jego chorobie zareagowali koledzy fachu: – Jak zaj...ście. Ile on będzie mógł materiału napisać.
Choć z tą formułą rozrywki mamy już pewne doświadczenia i całkiem niezłych komików pokroju Macieja Stuhra czy Cezarego Pazury, to stand-up starego typu był ugrzeczniony, kabaretowy. Nowe pokolenie czerpie z amerykańskich wzorców. Tamtejszy stand-up budzi kontrowersje, zadaje trudne pytania, balansuje na granicy dobrego smaku, jest wulgarny i stanowczo dla dorosłych. Jedni z największych komików zza oceanu – m.in. Steve Martin, Amy Poehler, Robin Williams i Eddie Murphy – pierwsze kroki na scenie stawiali jako soliści w klubach komediowych.
Równie ważnym elementem rozrywki w Stanach jest impro, czyli teatry improwizowane, w których aktorzy grają spontanicznie, bez wcześniej przygotowanych tekstów. Współczesne impro historią sięga lat 50. ubiegłego wieku, a jego matką jest Viola Spolin, autorka książki „Improvisation for the Theater”, która stworzyła reżyserskie techniki pracy z aktorami pomagające rozwijać spontaniczność i koncentrować się na chwili obecnej. Tworząc ćwiczenia i gry improwizacyjne, chciała pomóc aktorom odblokować potencjał twórczej ekspresji. Po latach z tej techniki wyrosła spora scena komediowa, która zaczęła się przebijać do świadomości masowego widza.
Duża w tym zasługa telewizyjnego programu „Whose Line Is It Anyway?”, który najpierw przeszedł z radia do brytyjskiej telewizji, a później dla amerykańskiej publiczności zaadaptował go popularny komik Drew Carey.
U nas na podobnych zasadach opiera się emitowany już od dekady (a wcześniej wystawiany w formie scenicznej) serial „Spadkobiercy” stworzony przez Dariusza Kamysa z kabaretu Potem. Aktorzy dowiadują się tylko, z kim i o czym mają rozmawiać oraz jakich rekwizytów mogą użyć. Potem idą na żywioł. Serial w wersji telewizyjnej zadebiutował w Polsacie w 2008 r., potem trafił do TV4, a w 2016 r. powstał sezon nakręcony dla serwisu VOD Ipla.
Komicy ery YouTube
Resort Komedii, w którym oglądamy występ Teatru Improwizowanego Hofesinka, ma już zarezerwowane bilety na wszystkie wieczory do końca miesiąca. Na zmianę impro, stand-upy, piosenki improwizowane. Podobnie jest w Klubie Komediowym przy placu Zbawiciela. Założono go w 2012 r. i przez pierwsze lata działał w różnych miejscach rozsianych po całej Warszawie. Aż wreszcie zdobył stały lokal, a na crowdfundingowej platformie Polak Potrafi zebrał ponad 30 tys. zł na remont.
Równolegle zaczęły działać kolejne improwizacyjne teatry i grupy: W Gorącej Wodzie Kompani, Poławiacze Pereł Improv Teatr, Grupa AD HOC, Hofesinka czy Teatr Improwizowany Klancyk. Ten ostatni to dziś chyba najmocniejsza marka na rynku. Powstał 12 lat temu, choć początkowo działał w ramach koła naukowego na warszawskiej Akademii Teatralnej. Potem zaczął występować co piątek w Klubie Komediowym, wciągając do współpracy muzyków (Marcin Masecki), pisarzy (Szczepan Twardoch, Dorota Masłowska, Jakub Żulczyk), uznanych aktorów (Janusz Gajos, Andrzej Seweryn), a nawet dziennikarzy (Justyna Sobolewska i Rafał Madajczak, czyli twórca AszDziennika).
– Oczywiście to wszystko dzieje się nie tylko w Warszawie. W całym kraju pojawiają się kolejne takie inicjatywy, ludzie, którzy chcą wnosić nową jakość w komediową rozrywkę, miejsca, gdzie występują. Grup impro może już być kilkadziesiąt i cały czas dochodzą nowi ludzie, którzy chcą się uczyć tej sztuki – mówi Aleksandra Markowska.
– Podobnie jest i ze stand-upami. Początkowo trzeba było ludziom tłumaczyć, o co chodzi z tym rodzajem wystąpień, a dziś mamy prawdziwy wysyp młodych, próbujących tu swoich sił. Oczywiście nie wszystkim się udaje, ale sporo ćwiczy, uczy się i coraz lepiej daje sobie radę – ocenia Antoni Syrek-Dąbrowski.
Scena komediowa rośnie niczym kula śniegowa: im więcej osób widziało stand-up lub improwizację, tym więcej chce oglądać i tym więcej jest chętnych do występowania; im więcej komików, tym liczniejsza widownia – i tak to się napędza.
Pomagają nowe media. – Niewątpliwie zainteresowanie zarówno wśród komików, jak i widzów rozbudził YouTube. To dzięki niemu nie tylko mamy lepszy dostęp do inspirujących treści i występów z zagranicy, ale przede wszystkim sami możemy pokazać się szerszemu odbiorcy – stwierdza standuper Piotr Szumowski. Występuje od 16. roku życia, choć nic nie zapowiadało mu tak wesołej przyszłości. Do szkoły chodził w Irlandii. Pewnego dnia zrobiono tam uczniom test, by sprawdzić, jakie powinni wybrać zawody. Piotrkowi wyszedł grabarz. – A zaznaczałem, że lubię dzieci – mówi. I już nie wiemy, ile z tej opowieści to prawda, a ile to żart. Już jako komik zrobił licencjant z socjologii. Od trzech lat nie wybrał się jednak po odbiór dyplomu. Nie jest mu potrzebny. Żyje ze stand-upu.
Waga w ustach
Podobnie jak w USA, również w Polsce rozwijają się od kilku lat występy „open mic”, otwarte wieczory dla komików, na które każdy może przyjść i zaprezentować swoje umiejętności.
– Ilu jest w Polsce profesjonalnych standuperów? – zastanawia się Paweł Kondzior. – Kilkudziesięciu na pewno. W Stand-up Polska mamy dziś 17 osób, które traktują to jako stałą, normalną pracę. A o skali zainteresowania widzów najlepiej świadczy to, jak rośnie liczba biletów sprzedawanych na ich występy. Dwa, trzy lata temu trzeba było się zaharować, by przyszło 50 osób, a na Wielką Trasę, którą organizujemy po całym kraju, sprzedało się łącznie 3 tys. biletów. Jednak rok temu sprzedaliśmy już 12 tys. wejściówek, a w tym roku spodziewamy się 17 tys. widzów – dodaje Kondzior i zapowiada, że właśnie otwiera kolejną agencję dla komików: Stand-up World.
– Jesteśmy pokoleniem, które nie ma kompleksów wobec Zachodu – podkreśla Piotr Szumowski, który częściej niż po polsku wygłasza swoje monologi po angielsku i wystąpił już w ponad 30 krajach. – Każdy standuper może przygotować materiał i też pojechać na taki roczny tour jak ja – uważa Piotr.
– I co, wszędzie twoje żarty śmieszyły?
– Tak, choć w różnych krajach z różnych powodów. Na przykład w Indiach ewidentnie ważne było granie, modulowanie tempa głosu. Najważniejsze jednak jest zdobywanie doświadczenia – zapewnia.
– Standuperzy to najczęściej naturszczycy, w impro jest więcej aktorów z wykształceniem. Ale i tu, i tu mamy prawdziwy wysyp ludzi, którzy chcą się uczyć tej sztuki. Nie zawsze po to, by być profesjonalnymi komikami – zauważa Antoni Syrek-Dąbrowski.
Chętnych na takie kursy jest sporo. Artyści różnych teatrów improwizowanych w warszawskiej Szkole Impro uczą teraz sześć grup liczących średnio po kilkanaście osób. Kurs dla chętnych bez doświadczenia pt. „Technika Meisnera – Pierwsze kroki” kosztuje np. 500 zł. A „Podstawy improwizacji musicalowej intensive” – 550 zł, ale tutaj trzeba mieć już pewne doświadczenie i przydaje się słuch muzyczny. – Raczej się przełamuję, niż improwizuję, ale same zajęcia to jest kupa zabawy i przełamywanie barier w kontaktach międzyludzkich – opowiada Tomasz, jeden z uczniów Szkoły Impro. – Ludzie przychodzą tu nie tylko dla zabawy, lecz także po to, by przełamać się w kontaktach z innymi i sprawdzić swoje ego. I czy naprawdę jest się takim śmiesznym, jak się samemu sobie wydaje. To taka terapia: robisz z siebie idiotę, cofasz w rozwoju o 20–30 lat i mówią ci, że to jest super. Ludzie znowu znajdują w sobie wyobraźnię – dodaje.
Przełamania własnych barier wymaga też oglądanie występów komików. Inaczej nie sposób dobrze się na nich bawić. Bo jak tu się śmiać z żartów całkiem abstrakcyjnych albo tak niepoprawnych politycznie, tak bardzo łamiących tabu, że w innej sytuacji trzeba by było wyjść, trzaskając drzwiami.
Dla artystów scen komediowych niemniejszym wyzwaniem jest, by ze swoim przekazem trafić do widza. – W klubach komediowych jest prosto. Przychodzi tam widz, który wie, czego się spodziewać. Co innego, gdy agencje wynajmują standuperów np. na imprezy firmowe – opowiada Kondzior. Nieprzygotowaną, nieufną, a czasami wręcz wrogo nastawioną publiczność trzeba ujarzmić. Podręcznikowym przykładem jest przygoda Piotra Szumowskiego z trudną i kompletnie pijaną publicznością, od której żarty odbijały się jak od ściany. Do czasu. W pewnym momencie młodzieniec z widowni postanowił zostać gwiazdą wieczoru i gdy w monologu padły słowa „pięć gram”, wypalił głośno pod adresem komika: „To tyle, ile waży twój ch...!”. Na co Szumowski bez wahania odparł: „Nie wiedziałem, że masz wagę w ustach”. Od tej chwili widownia była jego. Oponent już się nie podniósł.
Przepis na śmiech
Modę na improwizacje i stand-upy próbują rozegrać też telewizje. W amerykańskim Comedy Central specjalny program ze standuperami nadawany jest już od 20 lat. U nas wystartował w 2010 r. Stacja szukała świeżej krwi. Jednak program się nie przyjął. Jeszcze wcześniej było cykliczne „HBO na stojaka”, ale tam swoich sił próbowali głównie doświadczeni kabareciarze i aktorzy.
Komików starał się oswoić również Polsat. W 2010 r. na antenie tej stacji odbywał się talent show z ich udziałem pt. „Stand-up. Zabij mnie śmiechem”. Uczestnicy monologowali przed publicznością i obserwującymi to na żywo telewidzami, których co wieczór zbierało się średnio 2 mln. Po ośmiu odcinkach program wygrał Michał Kempa. Stand-upem zajmuje się do dziś, a od półtora roku jest komentatorem „Szkła kontaktowego” w TVN24. Ostatniego lata Polsat znów pokazywał scenę komediową, emitując testowo dwa odcinki programu z komikami pt. „Teraz stand-up”. Żarty były tak pikantne, że audycję emitowano koło północy.
Zimą 2016 r. za improwizację komediową wzięła się telewizyjna Dwójka. W programie „Mów mi mistrzu” aktorzy, wokaliści i celebryci brali udział w krótkich scenkach, których scenariusza nie znali, ba, musieli się domyślić, kogo grają i o co chodzi. Całość prowadzili Antoni Królikowski i Aleksandra Nieśpielak. Program nie miał wielkiego powodzenia: oglądało go niespełna pół miliona osób.
– Improwizacja sprawdza się tylko na żywo – kwituje Aleksandra Markowska, gdy rozmawiamy o telewizyjnych działaniach w tym kierunku. Najlepszym dowodem na słuszność tej tezy jest telewizyjna porażka „Komediowej Sceny Dwójki”, programu robionego we współpracy z Klubem Komediowym. To, co zachwycało gości lokalu przy pl. Zbawiciela, nie ujęło telewidzów i po pierwszym sezonie w 2016 r. audycja spadła z anteny.
Najnowsza próba wciągnięcia komików do rozrywki na masową skalę to polska edycja programu „Saturday Night Live”, która wystartowała w grudniu ubiegłego roku. Program powstaje dla serwisu VOD Showmax. Co sobotę o godz. 21 jest emitowany na żywo z warszawskiego studia. Godzinny odcinek wypełniają skecze stałej grupy komików SNL oraz spotkania z gośćmi ze świata rozrywki, sportu lub polityki. W USA to program legenda. Nadawany od 1975 r. w NBC jest kopalnią komediowych talentów, z których ogromna część wywodzi się ze scen Impro i Stand Up. Przez stałą obsadę SNL przewinęli się m.in. Dan Aykroyd, John Belushi, Sarah Silverman i Chevy Chase.
– Testowaliśmy również polskich standuperów, ale to często ludzie, którzy mają obycie sceniczne, choć niekoniecznie telewizyjne potrzebne do takiej produkcji. A my mamy jakościowe zobowiązania wynikające z kontraktu na licencję SNL – mówi nam Maciej Sobociński, reżyser SNL Polska. Stąd w skład stałego zespołu weszli praktycznie sami aktorzy, choć niektórzy – jak Michał Meyer – z pewnym doświadczeniem bliskim improwizacji.
Sobocińskiemu wtóruje Rinke Rooyens, szef firmy Rochstar, który produkuje polskie SNL, gdy pytamy go, czy będą w stanie odkryć przepis na to, by rozśmieszyć Polaków. – Trzeba eksperymentować, szukać co tydzień pomysłów i inspiracji – mówi. Rooyens znalazł kiedyś receptę na rozśmieszenie Polaków: realizowany przez niego dla TVN „Szymon Majewski Show” trafiał w nasze poczucie humoru. Teraz holenderski producent musi na nowo szukać formuły. – Oczywiście oglądamy stand-upy i komediowe improwizacje. Patrzymy też na to, jak zmienia się polski widz, który jest coraz bardziej gotowy na taki nowy typ humoru – przyznaje Rooyens.
Standuperzy i improwizatorzy w swoich klubach znaleźli sposób na sukces. Trzeba go tylko – i aż – przetłumaczyć na język większych produkcji telewizyjnych.