Ciężko jest się wcisnąć między dwie dominujące narracje o polskiej transformacji – tę o wielkim sukcesie i zielonej wyspie oraz tę o demoliberalnym, postkomunistycznym spisku z esbeckiej inspiracji. Ciężko, bo mało tam miejsca. Trwa walka o spuściznę i pamięć, zaś ów polityczny duopol to w pewnej mierze również odzwierciedlenie niezupełnie trzeźwego stanu umysłu Polaków w drugiej dekadzie XXI w. Oczywiście ta trzecia narracja istnieje – i sprawia wrażenie niewygodnej dla obu stron zwarcia. Jest to historia o szybkim gospodarczym wzroście, którego społeczne i ekonomiczne konsekwencje zamieciono pod dywan albo moralnie obciążono nimi pokrzywdzonych; to historia o destrukcyjnym wpływie pogłębiających się nierówności na ład społeczny; to historia o bogaceniu się kosztem słabszych i uboższych; to historia o bezmyślnym zaprzepaszczeniu rodzimego potencjału gospodarczego; to wreszcie historia o pracy – poniewieranej przez kapitał.
/>
Politycy albo powtarzają w tych sprawach wytarte komunały, albo są praktycznie niemi. Partia Razem, jedyna, która potrafi otwarcie mówić językiem tej trzeciej narracji, to wciąż dość mocno odizolowana nisza. A zatem skonceptualizować i opowiedzieć tę historię tak, by jej wysłuchano, musiał ktoś inny. Ktoś taki jak Rafał Woś.
Woś ma pióro popularyzatora nauki, ma także ugruntowane socjaldemokratyczne poglądy i talent polemiczny. Z powodzeniem przyjął rolę heretyka niebojącego się głosić wywrotowych prawd o naszej, powiedzmy szczerze, nieco krętej i dość mocno załganej ścieżce do dobrobytu. Od pewnego czasu musi sobie także radzić z nieprzychylną etykietką symetrysty, czyli człowieka, którego opinie się liczą, ale który nie chce jednoznacznie stanąć po jasnej (czytaj: liberalnej) stronie mocy. Przypuszczam, że ta etykietka, jakkolwiek w założeniu obraźliwa, Wosiowi odpowiada. Ponieważ z jego punktu widzenia jasna strona wcale nie jest taka jasna, podobnie jak ciemna wcale nie jest do końca ciemna, a nade wszystko ów biało-czarny podział jest stricte ideologiczny i nie opisuje wiernie rzeczywistości. Wystarczy przytoczyć w tym miejscu tytuł jego poprzedniej książki: „Dziecięca choroba liberalizmu” (Studio Emka 2014).
„To nie jest kraj dla pracowników” rozwija pewne wątki tamtego głośnego eseju – głównie te dotyczące pytania, czy polskie przejście od realnego socjalizmu do kapitalizmu musiało być takie brutalne i traumatyczne – tym razem skupiając się jednak na kwestii kluczowej nie tylko dla gospodarki, ale też dla funkcjonowania społeczeństwa w ogóle, a mianowicie na kwestii pracy.
Tym, co Woś robi znakomicie, jest przekłuwanie balona dobrego samopoczucia warstw uprzywilejowanych – tej bzdurnej, paternalistycznej bajki o menelach, którzy nie chcą pracować, przyssani do państwowego cycka, a potem jadą chlać na plaży za 500 plus, o niewdzięczności narodu, co to nie docenił autostrad i zagłosował na faszystów, o nierozgarniętych słoikach z prowincji, którzy się nam sprowadzają do metropolii, i generalnie o tym, co się komu należy (albo nie należy).
Tymczasem „To nie jest kraj dla pracowników” mówi rzeczy w zasadzie oczywiste, intuicyjne: że bardziej egalitarne społeczeństwa lepiej się rozwijają i generalnie lepiej się w nich żyje; że dobre płace poprzedzają rozwój, i nigdy odwrotnie; że związki zawodowe są skarbem każdego systemu, który chce się nazywać społeczną gospodarką rynkową (por. art. 20 Konstytucji RP); że polski rynek pracy jest do bólu patologiczny, niesprawiedliwy i wykluczający, a praca w Polsce, wbrew lamentom przedsiębiorców, jest zdecydowanie zbyt tania (podobnie jak podatki, którą są zdecydowanie za niskie).
A jednak polski dyskurs o wartościach i podstawach ładu społecznego ma się nijak do realnych problemów przeciętnego obywatela. Prawa człowieka są od początku transformacji nagminnie łamane przede wszystkim na rynku pracy – ale kiedy ktoś powie to głośno, zostaje obwołany komunistą. Gorzej nawet – także ofiary są gotowe bronić swoich oprawców i wyzyskiwaczy. Niemniej marna praca to marne, niebezpieczne życie bez żadnych gwarancji na starość, to świat bez zaufania i jakiegokolwiek wentyla bezpieczeństwa. Jak nie dać się w takiej sytuacji uwieść politycznym ekstremistom? I jak się wydostać z tej matni?
Woś przedstawia polskie problemy na szerokim tle światowej historii gospodarczej. Klaruje w prostych słowach, na czym bazuje żarłoczność kapitalizmu, a także skąd się biorą okresy rynkowej stagnacji i nawracające kryzysy. Opowiada o dziesięcioleciach powojennego, zachodnioeuropejskiego welfare state’u, o neoliberalnym przewrocie, konsensusie waszyngtońskim i finansjalizacji globalnego kapitału. Współczesne kłopoty nie dotyczą rzecz jasna tylko Polski ale, jak pisze autor, „panuje przekonanie, że w kraju takim jak Polska jesteśmy jakieś dwie dekady za rozwiniętym Zachodem. A co, jeśli jest dokładnie odwrotnie? To znaczy, my jesteśmy pionierami, a bogaty Zachód konsekwentnie nas goni? (...) To my pierwsi przetestowaliśmy u siebie wiele neoliberalnych rozwiązań. Prekaryzację mieliśmy przecież na długo przed książką Guya Standinga, a uberyzacja zawitała do nas jeszcze zanim Uber zaczął święcić triumfy modelem biznesowym opartym na zbijaniu kosztów pracy. (...) To u nas przez całe lata 90. i pierwszą dekadę XXI w. potężne globalne korporacje wymuszały na rządach mrożenie płac i standardów zatrudnienia”. Podstawą wszelkiej zmiany jest ujrzenie spraw z właściwej perspektywy. „To nie jest kraj dla pracowników” gwarantuje taką perspektywę.