40 zadanych pytań, 3 lata filmowania, 500 godzin zdjęć lotniczych i 103 sesje zdjęciowe - to liczby dotyczące "Człowieka", filmowego portretu ponad 2000 osób z 60 krajów. O pracy nad dokumentem, będącym opowieścią o miłości i emocjach, opowiada PAP reżyser Yanna Arthusa-Bertranda.

Yann Arthus-Bertrand jest francuskim fotografem, reporterem i aktywistą. Jego poprzedni film, "Home", przyciągnął do kin ponad 600 tys. widzów. Nad "Człowiekiem" ("Human") pracował z zespołem dziennikarzy: reporterów i fotografów, którzy rozmawiali z ludźmi z całego świata m.in. o miłości i nienawiści, wojnie i pokoju, ale też trudnym dzieciństwie, sytuacji kobiet i poszukiwaniu szczęścia. Do polskich kin film wejdzie w piątek, 12 sierpnia.

PAP: Jak powstał "Człowiek"?

Yann Arthus-Bertrand: Przez długi czas fotografowałem topniejące lodowce, wycinkę drzew i katastrofy ekologiczne oraz prowadziłem we francuskiej telewizji program poświęcony ekologii. W pewnym momencie poczułem się tym zmęczony. Zdałem sobie sprawę, że minęło tyle lat, powstało mnóstwo filmów o destrukcji środowiska, a nic się nie zmieniło.

Wtedy zacząłem rozmawiać z ludźmi. Tak powstał projekt "7 miliardów Innych". Jego uczestnicy opowiadali mi o miłości i innych dotykających głębi sprawach. Poczułem, jak silne są ich wypowiedzi, ile mocy mają proste zdania. Mogłem głęboko dotknąć tego, kim są, co czują, co myślą.

Idea "Człowieka" zrodziła się właśnie podczas prac nad tym projektem. Nie chciałem w nowym filmie mówić o polityce. Chciałem - posługując się językiem kina, zupełnie innym niż język telewizji - nakręcić film o miłości. To o niej głównie jest ten film - o uczuciach, o byciu razem, o naszych wspólnych przeżyciach.

PAP: Miłość nie jest jedynym tematem "Człowieka"...

Y. A.-B.: To nie jest konkretna opowieść o tym, czym jest miłość albo wojna. To rozmowa konkretnych ludzi o poszukiwaniu sensu w życiu. Podczas zdjęć usłyszeliśmy odpowiedzi na pytania zasadnicze: co ludzie chcą zmienić w swoim życiu, co czyni ich szczęśliwymi. W "Człowieku" wypowiada się np. kobieta, która mówi, że chciałaby umrzeć pogodzona, z uśmiechem na twarzy. Wydaje mi się, że to jedno z najważniejszych zdań w filmie. Pod koniec filmu pojawia się z kolei niewykształcony kilkunastoletni afrykański chłopiec. Żyje na ulicy, bo przez swój wygląd lokalna społeczność uznała go za dziecko diabła. Mimo to wierzy, że każdy ma na tym świecie jakąś misję. Sam jeszcze nie wie, co nią jest, ale ma nadzieję, że kiedyś w końcu ją odnajdzie. To są piękne słowa i ważne sprawy: szukanie swojego miejsca na świecie.

Bohaterowie "Człowieka" opowiadali nam też o swojej wierze w Boga i dobru, które ich spotkało. W filmie pojawiły się echa wojen, kryzysu ekonomicznego, tłoku na Ziemi, zmian klimatu, niewystarczających zasobów. Trzeba pamiętać, że sytuacja świata, w którym żyjemy i świadectwa innych ludzi są wezwaniem do odpowiedzialności.

PAP: Czy tego typu historie - o miłości, czasem o dramatach konkretnych ludzi - mogą się znudzić?

Y. A.-B.: Mój film mówi o sprawach najprostszych, a zarazem najtrudniejszych. Nie jest zbiorem odpowiedzi, ale okazją do spotkania ze sobą. Każdy, który go ogląda, sam musi sobie na nie odpowiedzieć.

Wiem, że niektórzy ludzie w ogóle nie lubią takich filmów. Moim zdaniem oni nie są zainteresowani samymi sobą. Jeśli ktoś jest otwarty na innych, to nigdy tego nie zatraci. Trzeba ufać ludziom. Być gotowym słuchać o ich uczuciach. Tylko wtedy z "Człowieka" widz dowie się czegoś o innych i samym sobie.

PAP: Czego można się nauczyć od bohaterów filmu?

Y. A.-B.: Myślę, że ten film jest przede wszystkim - i że tego właśnie może uczyć innych - o tym, że warto otworzyć się na innych ludzi i zmniejszyć oczekiwania wobec nich. Chciałbym, żeby pomógł widzom zrozumieć lepiej pewne sprawy i wykorzenić negatywne postawy, np. homofobię. Homoseksualizm nie jest wyborem, nie można go tępić. Warto, by wiedzieli to np. rodzice osób homoseksualnych, którzy nie do końca są pogodzeni z orientacją swoich dzieci.

Podobnie jest z podejściem do uchodźców. Z ekipą byliśmy we Włoszech, w Calais we Francji, w Maroku. Słuchaliśmy opowieści ludzi, którzy wyraźnie mówią, że wyjechali ze swoich krajów, ponieważ nie mieli wyboru. Na to ma wpływać ten film: zrozumienie sytuacji i postaw innych.

Któryś z widzów powiedział mi z kolei, że w tym filmie jest mało wypowiedzi bogatych ludzi. Rozmawianie z nimi mało mnie interesuje. Bardziej chciałem rozmawiać z biednymi, którzy są dużo prostsi i lepiej wiedzą, co jest ważne. Biedni także przede wszystkim z większą radością i naturalnością dzielą się z innymi. To warto podkreślać, tego słuchać. Biedni pokazani w filmie powinni nauczyć bogatych, jak się dzielić.

PAP: Kiedy rozmawialiście z waszymi bohaterami, to więcej się śmialiście czy płakaliście?

Y. A-B.: Prowadziliśmy takie rozmowy, przy których nie wypadało być sztywnym jak deska. Między nami stała kamera, ale nie do niej mówili ludzie. Oni rozmawiali ze sobą, z nami. To były normalne, prywatne i jednocześnie niezwykle czułe rozmowy. Powtarzaliśmy tym, z którymi się spotkaliśmy, że zobaczą ich miliony ludzi na całym świecie i dużo zależy od tego, co odważą się powiedzieć. Czuli się wtedy ważni i rozumieli, że przekazują całemu światu jakąś prawdę. My mogliśmy na to tylko patrzeć, tam było zarówno mnóstwo śmiechu, jak i płaczu. Padały między nami naprawdę głębokie słowa o sobie i świecie.

PAP: Czuje się pan w jakiś sposób odpowiedzialny za swoich bohaterów?

Y. A-B.: Oczywiście, że tak. Wielu z naszych bohaterów opowiadało o sobie i swoich przeżyciach po raz pierwszy. Słuchaliśmy o naprawdę intymnych sprawach, czasami niebezpiecznych. Ludzie bardzo otworzyli się przed nami, nie wszystkie ich historie i wizerunki wykorzystaliśmy w filmie. Wiedzieliśmy, że upublicznione mogą stanowić dla bohaterów silne zagrożenie. Musieliśmy być uważni i ostrożni. Jesteśmy reporterami i dziennikarzami, dziennikarze zawsze ponoszą ogromną odpowiedzialność.

Rozmawiała Martyna Olasz.