PORTRET | Chociaż Isabelle Huppert od lat pracuje bez wytchnienia, wcale nie zamierza zwalniać tempa. Teraz możemy podziwiać ją w nowym filmie Mii Hansen-Love „Co przynosi przyszłość”
Dziennik Gazeta Prawna
Isabelle Huppert to ktoś więcej niż tylko aktorka i wykonawczyni poleceń kolejnych reżyserów. Talent, charyzma i samoświadomość, która objawia się choćby w umiejętnym doborze ról, każą widzieć w niej jedną z największych artystek współczesnego kina. Nawet tak mocna pozycja nie uchroniła jednak gwiazdy „Czasu wilka” przed niszczącą potęgą stereotypu. Przez lata Huppert uznawano przecież głównie za specjalistkę od kreowania postaci zimnych, wyniosłych i neurotycznych. Francuskiej aktorce udało się w końcu czmychnąć z tej szufladki. Lekkość i humor, jaką nasyciła rolę w „Co przynosi przyszłość”, stanowi kolejny dowód, właściwej Huppert, aktorskiej wszechstronności.
W dzieciństwie przyszła gwiazda marzyła o karierze łyżwiarki figurowej i pianistki. Gdy miała 14 lat, za namową matki udała się jednak na kurs aktorstwa. Decyzja okazała się strzałem w dziesiątkę, a młoda Huppert szybko zaczęła robić furorę na deskach teatru. Kwestią czasu było, aż o utalentowaną dziewczynę upomni się świat kina. Już na początku kariery aktorka popisała się nie lada odwagą, która skłoniła ją do przyjęcia drugoplanowej roli w „Jajach” Bertranda Bliera. Obsceniczna, przesiąknięta rebelianckim duchem czarna komedia przeszła do historii jako jeden z najbardziej skandalizujących francuskich filmów lat 70.
Niedługo później Huppert udowodniła, że potrafi zaprezentować także znacznie bardziej subtelne oblicze. W „Koronczarce” Claude’a Goretty wzbudzała współczucie jako naiwna dziewczyna, która zostaje emocjonalnie zraniona przez swojego partnera. Passę sukcesów aktorka kontynuowała w „Violette Noziere”, gdzie potrafiła z sympatią sportretować bohaterkę dopuszczającą się morderstwa na własnych rodzicach. Za rolę w tym filmie Huppert otrzymała pierwszą w swojej karierze nagrodę aktorską na festiwalu w Cannes. Przede wszystkim rozpoczęła jednak wieloletnią współpracę z Claude’em Chabrolem, u którego zagrała jeszcze sześciokrotnie, w krótkim czasie stając się prawdziwą muzą reżysera. Po latach komentowała naturę ich wzajemnej relacji słowami: „Claude nie filmował mnie jak obiektu pożądania, lecz raczej jak córkę, zawsze w sposób skromny, intymny i bardzo słodki”.
W latach 80. Huppert zrobiła wiele, by ukształtować swój wizerunek jako aktorki otwartej na artystyczne prowokacje i skłonnej do przekraczania granic. W „Lulu” Maurice’a Pialata wcieliła się w rolę znużonej życiem mieszczki, która nawiązuje romans z bezrobotnym mężczyzną. W „Ratuj się kto może (życie)” Jeana-Luca Godarda zagrała natomiast prostytutkę sprzedającą swoje ciało po to, by móc pozwolić sobie na niezależność ekonomiczną.
Mimo upływu czasu kariera Francuzki nie traciła impetu. Huppert kontynuowała współpracę z Chabrolem: zagrała u niego tytułową rolę w „Pani Bovary”, ale zachwyciła przede wszystkim w – uznanej za późne arcydzieło reżysera – „Ceremonii”. Przekonująca kreacja aktorki, wcielającej się w sfrustrowaną i niestabilną psychicznie pokojówkę, która dopuszcza się przemocy na swoich pracodawcach, należy do największych atutów filmu.
Znajdująca się na fali Huppert odmówiła Michaelowi Hanekemu, który chciał obsadzić ją w swoim „Funny Games”. Jak wspominała po latach – niezależnie od swojego zachwytu nad jakością scenariusza – uznała, że reżyser w zbyt wielkim stopniu stara się manipulować emocjami widzów. Odmowa gwiazdy nie zraziła jednak austriackiego reżysera, który kilka lat później dopiął swego i obsadził ją w „Pianistce”. Rola Eriki Kohut – wydobywająca sprzeczności tkwiące w jednocześnie wyrafinowanej i wulgarnej bohaterce – należy do największych osiągnięć w karierze Huppert. Stała się także początkiem wieloletniej współpracy z Hanekem, u którego aktorka – tak jak w niedawnej „Miłości” – zgadza się zagrać nawet rolę drugoplanową. Austriacki mistrz nie szczędzi Francuzce komplementów i nazywa „jedyną aktorką, która potrafi być jednocześnie tak bardzo intelektualna i emocjonalna w ekranowym obrazowaniu cierpienia”. Zafascynowany Huppert reżyser obsadził ją także w swoim najnowszym filmie, wciąż owianym tajemnicą, „Happy End”.
Być może właśnie wymagające emocjonalnie role u Hanekego sprawiły, że aktorka zapragnęła w końcu spróbować sił także w lżejszym repertuarze. Dystans do swojego wizerunku chłodnej intelektualistki po mistrzowsku zaznaczyła w musicalowych „8 kobietach” François Ozona. Całkiem niedawno Huppert dała upust umiejętnościom komediowym także w filmie „W innym kraju” Honga Sangsoo. Francuska aktorka kapitalnie wypadła tam jako dystyngowana dama, która z każdą chwilą obnaża coraz większą bezradność w starciu z obcą kulturą.
Choć Huppert od lat pracuje bez wytchnienia, bynajmniej nie zamierza zwalniać tempa. Podobny apetyt na życie intrygująco kontrastuje z egzystencjalnym kryzysem, z jakiego mozolnie wydobywa się bohaterka „Co przynosi przyszłość”. Gdy Nathalie z filmu Mii Hansen-Love stwierdza, że „dla kobiety po pięćdziesiątce kończy się świat”, trudno przecież o aktorkę, w której ustach taka deklaracja zabrzmiałaby bardziej ironicznie.

Krótki kurs stoicyzmu

Niepozorne „Co przynosi przyszłość” to jeden z najlepszych filmów, jakie oglądamy w tym roku na ekranach polskich kin. Mia Hansen-Love brawurowo omija wszelkie pułapki czyhające na twórczynię opowiadającą historię starzejącej się kobiety. Wizja francuskiej reżyserki sytuuje się jednakowo daleko od melodramatycznego banału, farsowej zgrywy i płaczliwego patosu. Zamiast sięgać po gotowe wzorce, Hansen-Love stawia na półtony i niedopowiedzenia. Rezultatem takiej strategii okazuje się jedyny w swoim rodzaju psychologiczny autentyzm.
„Co przynosi...” stanowi także dowód autorskiej konsekwencji. Twórczyni „Edenu” od samego początku kariery upodobała sobie opowiadanie o bohaterach zmagających się z kryzysem, dotkniętych traumą, pogrążonych w melancholii. Kimś takim okazuje się również Nathalie Chazeaux (znakomita rola Isabelle Huppert) – nauczycielka filozofii, która po porzuceniu przez męża musi stawić czoła całej masie mniejszych i większych kłopotów osobistych. Jednocześnie bohaterka „Co przynosi...”, inaczej niż pogrążone w apatii postacie z „Ojca moich dzieci” czy „Wszystko będzie wybaczone”, odkrywa w sobie wewnętrzną siłę. Co ciekawe, jej źródło leży zupełnie gdzie indziej, niż można by się spodziewać.
Obecną w filmie grę z oczekiwaniami odbiorcy widać choćby w sposobie, w jaki Hansen-Love kreuje na ekranie atmosferę wiszącej w powietrzu rewolucji. Nathalie niemal bez przerwy spotyka na swojej drodze strajkujących studentów i prowadzi długie dyskusje z wyrażającym radykalne poglądy lewicowe przyjacielem. Wbrew pozorom jednak bohaterka wcale nie przesiąka atmosferą buntu. Wręcz przeciwnie, receptą na egzystencjalne problemy okazuje się dla niej pokorna akceptacja rzeczywistości.
Pielęgnowany na przekór szalejącemu wokół chaosowi spokój Nathalie na początku może zostać wzięty za oznakę bezradności. W rzeczywistości stanowi jednak dowód poczucia własnej wartości, którego nie mogą zmącić żadne, choćby najbardziej uciążliwe czynniki zewnętrzne. Postawa bohaterki imponuje tym bardziej, że świadczy o spójności życia zawodowego i prywatnego. Kobieta wyprowadza filozofię ze szkolnych murów i udowadnia, że jej zasadami potrafi się kierować także w praktyce. Interpretowane w ten sposób „Co przynosi przyszłość” to przecież nic innego jak krótki ekranowy kurs stoicyzmu. Trzeba przyznać, że Nathalie okazuje się bardzo przekonującą nauczycielką.
Co przynosi przyszłość | Francja, Niemcy 2016 | reżyseria: Mia Hansen-Love | dystrybucja: Aurora Films | czas: 100 min | w kinach od 19.08