Pisarstwo to nie powołanie. Z powołania można być lekarzem lub nauczycielem. A pisarzem się bywa – zdradza Hubert Klimko-Dobrzaniecki, który właśnie wydał nową książkę „Zostawić Islandię”
ikona lupy />
Hubert Klimko-Dobrzaniecki / Dziennik Gazeta Prawna
ikona lupy />
Zostawić Islandię | Hubert Klimko-Dobrzaniecki | Noir sur Blanc 2016 / Dziennik Gazeta Prawna
Islandczycy przed laty zajadali się prince polo, u nas sprzedawano islandzkie śledzie w słoikach. Podobno od tych śledzi (na słodko!) zaczęła się pańska fascynacja Islandią. Ile lat temu ją pan opuścił?
Właśnie minęło dziewięć lat. Pierwszy tekst w „Zostawić Islandię” zaczyna się od opisu drzew za oknem. Potrzebowały ośmiu lat, by sięgnąć balkonu i urozmaicić nasz widok. Ja też potrzebowałem ośmiu lat. Musiałem nabrać dystansu do wielu spraw. To wszystko musiało się we mnie uleżeć, zanim znalazłem sposób, by napisać książkę kończącą moją islandzką historię.
Pisze pan: „Kiedy wyjeżdżaliśmy, miejscowi mówili, że zatęsknimy, że Wyspa jest jak narkotyk i uzależnia”. Terapia odwykowa, która się nie powiodła?
Cały czas jestem związany z Islandią i w jakiś sposób nią zafascynowany. Na bieżąco śledzę literaturę, która tam wychodzi, oraz nowości filmowe. Tam też mieszka moja rodzina. Niedawno przyjechał do mnie starszy syn i dowiózł mi kilka nowych rzeczy.
Książka nosi tytuł „Zostawić Islandię”, ale w dużej mierze jest także opowieścią o pańskiej drodze do Islandii. Historia jest dość niezwykła: najpierw chłopięce marzenia o dalekim kraju na Północy, potem przyznane stypendium na studia w Rejkiawiku, z którego skorzystanie uniemożliwiły panu władze PRL, potem – tym razem udany – powrót na Wyspę poprzedzony ciężką pracą w Holandii i konsekwentnym odkładaniem grosza do grosza. Zawsze jest pan tak uparty w realizowaniu własnych marzeń?
Rzeczywiście, udało mi się na Islandię wyjechać i spełnić swoje marzenie, ale kiedy po latach to wszystko analizuję, dochodzę do wniosku, że czasami nie ma sensu realizować swoich obsesji na siłę. Są rzeczy, które lepiej zostawić takimi, jakie są. Nie żałuję, że wyjechałem, ale doświadczyłem w życiu wielu porażek tylko dlatego, że przesadnie upierałem się przy sprawach, które w gruncie rzeczy nie miały sensu. W każdych dążeniach sporą rolę odgrywa element magii i szczęścia w osiąganiu zamierzeń. Dziś nie mam w zwyczaju dążyć do niczego po trupach, a ośli upór raczej odradzam.
Dzięki Islandii napisał pan kilka ważnych książek, jak na przykład nominowany do Literackiej Nagrody Nike „Dom Róży. Krýsuvík”. Z drugiej strony były też takie teksty jak opowiadania ze zbioru „Wariat” poświęcone pańskim rodzinnym stronom na Dolnym Śląsku. Myśli pan, że miejsca zdeterminowały pańskie pisarstwo?
Miejsca w moich książkach występują jako dekoracje, a ja staram się pisać historie, które można umiejscowić wszędzie. Gdy mieszkałem w Austrii, napisałem dwie książki – zbiór opowiadań i nowele. Obie są osadzone w Austrii krajobrazowo, ale pragnienia bohaterów okazują się uniwersalne. Nie ma znaczenia, czy żyją w biednym, czy bogatym kraju. Jak trochę pojeździłem po świecie, porozmawiałem z ludźmi i przyjrzałem się ludzkim dążeniom, zrozumiałem, że one wszędzie są takie same.
Nie lubi pan zapuszczać korzeni?
Mam trochę cygańską naturę. Choć marzyłem o Islandii, nigdy nie planowałem zostania tam na całe życie. Myślałem o trzech latach, bo tyle akurat trwały studia w Rejkiawiku, ostatecznie zrobiło się z tego dziesięć lat, ale nie wiem, czy mógłbym tam zostać na stałe. Podejrzewam, że nie. Możliwe, że moja skłonność do przemieszczania się jest związana z miejscem, w którym się urodziłem. W Bielawie na Dolnym Śląsku żyli bardzo różni ludzie. Większość przyjechała z innych części Polski. Oni czuli się niezakorzenieni, nikt tam nie mieszkał od pokoleń. Moja rodzina przyjechała z jednej strony z Krakowa, z drugiej strony z Bukaresztu. Skłonność do cygańskiego życia poniekąd miałem i mam we krwi.
A za Bielawą pan tęskni?
Odkąd zmarła moja mama, którą na jej życzenie pochowałem pod Krakowem, często myślę, że w Bielawie nic mnie już nie trzyma. Co innego w Polsce, gdzie bywam bardzo często. Ostatnio nawet co weekend.
Kiedy patrzy pan na współczesną Polskę, robi to z sentymentem czy cieszy się, że nie musi uczestniczyć w tym, co się dzieje?
Myślę, że w Polsce nie dzieje się nic szczególnego. Polacy po prostu za bardzo panikują. Chcieliśmy demokracji, to mamy demokrację. Takie są jej konsekwencje. A ci, którym się nie podoba obecna władza, mają szansę, żeby ją zmienić, idąc za trzy lata na wybory. Nie mieszkam w tym kraju, więc mam ogląd raczej turystyczny. Ale też wydaję książki w Polsce i po polsku, więc ten kraj nie może mi być obojętny.
Niektórzy twierdzą, że to specyficzny klimat Północy wpłynął na charakterystyczny styl skandynawskich kryminałów. Czy pisząc „Preparatora”, powieść kryminalną powstałą w oparciu o autentyczne akta sądowe, inspirował się pan trochę stylem pisarzy ze Skandynawii?
Raczej nie. To była praca zlecona. Nigdy wcześniej nie pisałem książki na zamówienie i chciałem sprawdzić, czy będę w tym dobry. Pierwszy pomysł był zresztą inny niż ten, który ostatecznie zrealizowałem. Wybrałem sobie historię głuchoniemego chłopaka, który zabił swojego ojca. Już nawet zacząłem uczyć się języka migowego i szukać różnych informacji w internecie, kiedy wydawcy napisali mi, że muszę zrezygnować z tej historii, bo akta okazały się utajnione. „Preparator” był drugim podejściem. W Skandynawii, gdy pracowałem w domu starców, spotykałem się może nie bezpośrednio z preparatorami, ale z chłopakami z przedsiębiorstwa pogrzebowego. Czasem na wieczornych zmianach ucinałem sobie z nimi pogaduszki, przy okazji pomagałem wywozić zwłoki pensjonariuszy. Pomyślałem sobie, że ten temat jest mi jakoś bliski. Dostałem tysiąc stron akt sądowych, które przeczytałem. Oczywiście wiele rzeczy podkręciłem, zmieniłem. Prawdziwy morderca nie jest aż tak ciekawy jak mój preparator. Ale pisząc powieść, w ogóle nie myślałem o kryminałach skandynawskich. W żaden sposób.
Każdy, kto choćby pobieżnie zna pańską biografię, wie, że imał się pan w życiu różnych nietypowych jak na pisarza zawodów. Myśli pan dzisiaj o tym, co by było, gdyby rzeczywiście został pan księdzem, jak to kiedyś miał w planach?
Chyba sam Bóg zadziałał, żeby mnie do tego kapłaństwa nie powołać (śmiech). Bardzo dobrze się stało, że nie zostałem księdzem. To była najlepsza z moich decyzji. Wierzę w coś takiego jak powołanie do robienia różnych rzeczy w życiu. Nie miałem powołania do kapłaństwa, ale byłem w seminarium i przynajmniej to sprawdziłem. Mówiąc żartobliwie, nie ma nic gorszego niż facet, który kończy pięćdziesiąt lat, ma rodzinę, jest nieszczęśliwy w życiu, pije wódkę i mówi: „Boże, a mogłem zostać księdzem. Miałbym pieniądze, szacunek i ludzkie poważanie”. Ja się cieszę, że nie zostałem, i myślę, że Kościół też się bardzo cieszy z tego powodu.
Dostał pan za to powołanie do małżeństwa, o czym i wzruszająco, i z humorem pisze pan w opowiadaniu „Kino i ślub”. Bycie pisarzem też jest powołaniem?
Broń Boże! Przekonanie o pisarskim powołaniu najczęściej przeradza się w grafomanię. Wierzę, że z powołania można być lekarzem lub nauczycielem. A pisarzem się bywa.
Zostawić Islandię | Hubert Klimko-Dobrzaniecki | Noir sur Blanc 2016