Wielu ludzi mówi, że film powinien trwać maksimum dwie godziny. Od razu rodzi się we mnie pytanie: dlaczego miałbym się tak ograniczać? – mówi filipiński reżyser Lav Diaz, zdobywca Złotego Lwa na festiwalu w Wenecji
Wielu ludzi mówi, że film powinien trwać maksimum dwie godziny. Od razu rodzi się we mnie pytanie: dlaczego miałbym się tak ograniczać? – mówi filipiński reżyser Lav Diaz, zdobywca Złotego Lwa na festiwalu w Wenecji
Pana filmy zawsze skoncentrowane są wokół tego, co działo się bądź aktualnie ma miejsce na Filipinach.
Uważam, że moim obowiązkiem jest mówienie o tym, co spotyka nasz kraj. Oczywiście najłatwiej byłoby o wszystkim zapomnieć, ale to do niczego nie prowadzi. Jest to błędne koło. Bo kiedy zapominamy o historii, ona lubi się powtarzać i najczęściej nie wynika z tego nic dobrego. Niestety, młodzi Filipińczycy nie chcą pamiętać o przeszłości. Interesują ich zupełnie inne rzeczy. Oczywiście nie przeczy to temu, że powinniśmy patrzeć przed siebie i oczekiwać tego, co będzie. Filipiny są krajem mocno doświadczonym przez historię, zasługują na jasną przyszłość. Przy tym wszystkim nie możemy jednak odcinać się od tego, co było. Ja przynajmniej nigdy tego nie zrobię.
W pana filmie jest pewna ambiwalencja. Opowiada pan o ludziach żyjących w bardzo trudnych warunkach, ale jednocześnie jest w „The Woman Who Left” sporo ciepła.
Tak, bo bez względu na to, co robisz i jak wygląda twoje życie, zawsze masz nadzieję na lepsze jutro. Ludzie tacy właśnie są. Pełni niedoskonałości i wewnętrznego bólu, ale jednocześnie cały czas wierzący w to, że los się odwróci. To dotyczy też mojej bohaterki Horacii.
Skoro w pana filmie tak ważna jest nadzieja, dlaczego opowiada on o zemście?
Zemsta to jeden z najbardziej ludzkich odruchów. Każdy w nas ma w sobie jakieś pokłady nienawiści. Kiedy spotyka nas jakaś niesprawiedliwość, budzi się gniew. Horacia jest tego ekstremalnym przykładem. Spędziła w więzieniu trzydzieści lat za zbrodnię, której nie popełniła. Co zatem jej pozostało po wyjściu na wolność, jak nie odszukanie osoby odpowiedzialnej za tę krzywdę? To bardzo ludzkie. Co nie zmienia faktu, że czas spędzony za kratkami sprawił, że jest inną, dużo lepszą osobą.
Widać, że lubi pan rosyjskich klasyków. W jednym z poprzednich filmów „Norte, koniec historii” nawiązywał pan do „Zbrodni i kary” Fiodora Dostojewskiego, w przypadku nowego filmu do jednego z opowiadań Lwa Tołstoja.
Proces tworzenia przebiega u mnie w bardzo organiczny sposób. Zwyczajnie wpadam na jakiś pomysł, coś mnie zainspiruje. To wystarczy, i tak też było w tym przypadku. Nie oznacza to jednak, że od a do z jestem wierny swojej wizji. Na planie ciągle wprowadzam kolejne poprawki, jestem bardzo otwarty na sugestie innych. Nie lubię ograniczeń, bo zakładam, że nigdy nie wiadomo, z czego w danym momencie warto skorzystać i na co akurat skierować kamerę.
Powiedział pan, że opowiadanie Tołstoja zafascynowało pana przede wszystkim tezą, że nikt z nas nie jest w stanie w pełni pojąć, na czym tak naprawdę polega życie.
Tak właśnie definiowałbym przesłanie mojego filmu. Każdy z nas ma pewnie swoją teorię na temat tego, czym tak naprawdę jest otaczająca nas rzeczywistość. Tyle że moim zdaniem one są błędne. Nasze życie to nie jest linia prosta mająca swój początek i koniec, a pewien niekończący się cykl. Co zresztą bardzo mocno podkreślam w zakończeniu filmu. Wszystko, co robimy, ma znaczenie. Nawet teraz, w tym momencie. Dlatego właśnie nie powinno się brać niczego za pewnik. Życie składa się z przypadków i wszystko może ulec zmianie w jednej sekundzie.
Klasyczna literatura rosyjska jest niezwykle uniwersalna. Oczywiście ważny jest główny wątek, ale tak naprawdę zawiera się w niej wszystko. Często powtarza się, że to afilmowe i wyjątkowo trudno przełożyć te idee na język kina.
Zgadzam się z tym. I uważam, że większość adaptacji Tołstoja czy Dostojewskiego łączy ten sam problem. A mianowicie fakt, że skupiają się ledwie na jednym elemencie. Staram się od tego odchodzić. Być może wiąże się to z tym, że jestem otwartym człowiekiem. Przez pewien czas mogę podążać jedną ścieżką, ale wcale nie jest powiedziane, że zaraz nie skręcę w inną. Najciekawsze w tym wszystkim, że wcale nie muszę od razu wiedzieć, dokąd mnie one zaprowadzą. Dlatego właśnie dobrze podążać za swoim instynktem.
Wspomniał pan o tym, jak ważne jest przypominanie ludziom o przeszłości. Jak ma się do tego forma pana filmów? „The Woman Who Left” trwa prawie cztery godziny, a jest jednym z krótszych pana filmów. To spore wyzwanie dla widza jako odbiorcy.
Mam poczucie, że jeżeli nie stawia się widzom żadnych wyzwań, nie proponuje czegoś nowego, to praca reżysera idzie na marne. Gdyby ten film miał tak wyglądać, byłby tylko kolejną, typową opowieścią o zemście. A przecież życie jest zupełnie inne. Nie składa się z samych atrakcji i momentów wypełnionych akcją. Wręcz przeciwnie, pełne jest dłużyzn. Moja bohaterka Horacia, która niewinnie przesiedziała trzydzieści lat w więzieniu za zbrodnię, trafia na swojej drodze na ludzi pozwalających jej na nowo stać się człowiekiem. Gdyby po opuszczeniu zakładu karnego od razu palnęła komuś w łeb, byłaby postacią nie z filmu, a z komiksu.
Film nakręcony jest w czerni i bieli. Jego poetyka przywodzi na myśl niemiecki ekspresjonizm.
Bardzo lubię te filmy, mocno mnie inspirują. Niemiecki ekspresjonizm miał w sobie pewne nieskrępowanie. Skomplikowana sytuacja polityczna sprawiła, że ci twórcy byli odizolowani od reszty świata. Dali temu wyraz, tworząc coś zupełnie wyjątkowego. Kiedy realizuję film, staram się być bardzo zdyscyplinowany. W kinie łatwo o manipulację. Przecież na etapie montażu można tak naprawdę zmienić wymowę każdej sceny. Staram się unikać konwencji i co najważniejsze, nigdy nie idę na kompromis. Wielu ludzi mówi, że film powinien trwać maksimum dwie godziny, bo w innym wypadku nikt go nie obejrzy. Od razu rodzi się we mnie pytanie: dlaczego miałbym się tak ograniczać?
Pana bohaterki również walczą o wolność.
Wolność to pewna utopia, ale może stanowić też wybór. Wszystko zależy od ciebie. W chwili gdy nakładasz na siebie ograniczenia, będzie ona jedynie pewnym nieosiągalnym ideałem. Pamiętam, że kiedy zrealizowałem swój pierwszy naprawdę długi film, powtarzano mi, że nie mam już czego szukać. A tu proszę.
Festiwal pełen niespodzianek
O werdykcie jury 73. edycji festiwalu filmowego w Wenecji można mówić wiele, ale na pewno nie to, że był przewidywalny. Złoty Lew trafił w ręce Filipińczyka Lava Diaza, na którego nie stawiał pewnie nikt. Mówiło się raczej o intrygującym argentyńskim „Honorowym obywatelu” Mariano Cohna i Gastóna Duprata, ale przede wszystkim o „Raju” w reżyserii Andrieja Konczałowskiego.
Utytułowany rosyjski twórca musiał ostatecznie zadowolić się nagrodą reżyserską. Do spółki z Meksykaninem Amatem Escalante (za film „The Untamed”), który, co ciekawe, zupełnie nie znalazł uznania w oczach krytyki, notując jedną z najniższych średnich ocen spośród wszystkich konkursowych propozycji. Rozczarowań zresztą było więcej, i to przede wszystkim ze strony wielkich mistrzów – Wima Wendersa czy Terrence’a Malicka. Nieco lepiej spisał się Emir Kusturica, dla którego pokazywany w konkursie „On the Milky Road” był powrotem do kina po blisko dziesięcioletniej przerwie.
Cieszą laury dla kina amerykańskiego, bo miało ono w tym roku w Wenecji wyjątkowo godną reprezentację. Srebrny Lew (Wielka Nagroda Jury) powędrował do Toma Forda za „Zwierzęta nocy”. Adaptacja powieści Austina Wrighta to stylowy wielowarstwowy thriller z piękną muzyką Abla Korzeniowskiego. Za najlepszą aktorkę uznano Emmę Stone za rolę w znakomitym musicalu „La La Land” Damiena Chazelle’a pokazywanym na otwarcie festiwalu. Wśród aktorów triumfował Oscar Martinez ze wspomnianego już „Honorowego obywatela”. Z kolei nagroda za scenariusz trafiła do Noaha Oppenheima za film „Jackie” Pablo Larraina.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama