Poprzez tę historię chciałem przestrzec przed interwencją państwa w sprawy sztuki - mówi PAP o "Powidokach", które zostaną pokazane na festiwalu w Gdyni, Andrzej Wajda. Reżyser podkreślił: "ten film nie powstał z gniewu, raczej z - długiego doświadczenia".

Opowieść o tym, jak komunistyczna władza zniszczyła niepokornego człowieka - tak zapowiadane są "Powidoki", z akcją w latach 1948-1952. Do kin obraz trafi za kilka miesięcy, 13 stycznia. Na 41. Festiwalu Filmowym w Gdyni odbędzie się w czwartek jego pokaz specjalny. Bohaterem jest malarz Władysław Strzemiński (1893-1952), pionier awangardy w Polsce lat 20. i 30. XX w., teoretyk sztuki, pedagog w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Łodzi (obecnie ASP im. Strzemińskiego). Artysta, który sprzeciwił się doktrynie socrealizmu. Nie pozwalając, by polityka wkraczała do jego twórczości, Strzemiński realizował własną drogę artystyczną, niezgodną z wytycznymi PZPR: "właściwy tor w sztuce to opisywać historyczny wysiłek narodu pod kierownictwem partii oraz istotę socjalistycznych przeobrażeń społecznych i cywilizacyjnych". Główną rolę w "Powidokach" gra Bogusław Linda. Na końcu filmu rozbrzmiewa piosenka: "Ukochany kraj, umiłowany kraj".

"Pana, panie Strzemiński, należałoby wepchnąć pod tramwaj" - takimi słowami do artysty o międzynarodowej sławie zwraca się ówczesny minister kultury. Ten sam minister wygłasza przemówienie, w którym podkreśla, że "trwa ofensywa partii w kulturę" oraz nawołuje studentów szkół artystycznych do "walki z kosmopolityzmem i czołobitnością wobec kultury Zachodu".

Andrzej Wajda: Są to fragmenty autentycznego przemówienia ministra kultury i sztuki Włodzimierza Sokorskiego. Ten tekst istnieje i jego część w filmie wykorzystałem. To fragment przemówienia, które Sokorski wygłosił, jeśli dobrze pamiętam, na zjeździe szkół artystycznych w Poznaniu, na którym byłem obecny jako student Szkoły Filmowej w Łodzi.

Jeśli zaś chodzi o słowa, które Sokorski wypowiada do Strzemińskiego - że jego "należałoby wepchnąć pod tramwaj" - to nie jest historia związana z samym Strzemińskim, jednak także prawdziwa. Myślę, że miałem prawo użyć tego cytatu w filmie. Naprawdę są to słowa, które usłyszał - właśnie od ministra Sokorskiego - Witold Lutosławski. Miało to miejsce po zebraniu, na którym Lutosławski zabrał głos i w zdecydowany sposób bronił wolności artysty. Wówczas Sokorski, zdenerwowany, że ktoś się jego poglądom przeciwstawia, wychodząc z sali, wypowiedział do Lutosławskiego te właśnie słowa, o "wepchnięciu pod tramwaj". Potem Lutosławski opowiedział tę historię mnie. Realizując "Powidoki", pomyślałem, że jest to moment, gdy powinniśmy tamte słowa przypomnieć.

Znajomi malarza, inni twórcy, starają się bronić Strzemińskiego przed atakami władz, przypominając, że jest on artystą wybitnym, uznanym na świecie, że założył pierwsze w Polsce i drugie w Europie muzeum sztuki współczesnej oraz że w związku z tym jego pozycja powinna być niepodważalna. Ministra to jednak nie przekonuje.

A.W.: Film "Powidoki" opowiada o najgorszym okresie w powojennej Polsce, o latach 1948-1952, czasie wprowadzania sowieckiego socrealizmu w sztuce. Kończy się śmiercią Strzemińskiego. To były najgorsze czasy. W tych najgorszych czasach takie właśnie padały słowa. I takie były restrykcje wobec artystów, jakie pokazałem w filmie.

Mieszkając w Łodzi, Strzemiński - wcześniej współpracownik Kazimierza Malewicza, artysta, który zetknął się także z Markiem Chagallem - musi słuchać przez radio przemówień o klasie robotniczej, a z mieszkania oglądać pierwszomajowe pochody. Gdy za oknem pojawia się wielki portret Stalina, malarz próbuje go zniszczyć. Wzywany przez UB jako "sabotujący rewolucję", słyszy: "Ma pan talent. Dlaczego nie chce pan włączyć się w przemiany społeczne?". Jest żądanie, by się zdeklarował, opowiedział za doktryną socrealizmu: "Stoi pan na rozstaju dróg. Nie może pan tak stać wiecznie. Musi pan wybrać".

A.W.: Strzemiński jako artysta kształtował się w Rosji, gdzie powstawała wówczas najbardziej awangardowa sztuka tamtych czasów. Zetknął się z Malewiczem, Kandinskym. Do Polski, z żoną - rzeźbiarką Katarzyną Kobro, przeniósł się w 1922 r. Wcześniej widział w Rosji rewolucję. Zdawał sobie sprawę, że w ZSRR po 1922 r. jego egzystencja jako artysty nie ma szans.

Większość polskich artystów nie widziała wcześniej takiego systemu, jaki widział Strzemiński. Artyści w Polsce sądzili początkowo, że coś takiego, taki system, nie może trwać. Czy to jest możliwe, czy rzeczywiście, czy nas to musiało spotkać - pytali. A tu nagle - okazuje się, że to trwało lata. Strzemiński o tym systemie wiedział dużo wcześniej, dlatego opuścił ZSRR i przyjechał do Łodzi, aby móc kontynuować swoje awangardowe malarstwo.

Pod koniec lat 20., z inicjatywy m.in. Strzemińskiego i Kobro, powstała tam awangardowa Grupa a.r. (artyści rewolucyjni), do której należał także Julian Przyboś. W filmie pokazana jest przyjaźń Strzemińskiego i Przybosia na ostatnim etapie życia malarza. "Jeśli artysta nie może mówić pełnym głosem, powinien milczeć" - mówi grany przez Krzysztofa Pieczyńskiego poeta do niszczonego przez komunistyczne władze Strzemińskiego.

A.W.: To zdanie inspirowane jest słowami naszego wielkiego poety Czesława Miłosza, że jeśli nie możesz mówić prawdy, zamilknij. A przecież takie próby musiały istnieć, bo wielu artystów próbowało dawać widowni jakieś sugestie na temat tej rzeczywistości, aby mogła ona następnie odczytać więcej. Ta gra była bardzo kusząca.

Ja to dobrze pamiętam, bo byłem wielokrotnie świadkiem, zwłaszcza w teatrze, tego rodzaju sytuacji - że siedziała cenzura, która sprawdzała, czy tekst się zgadza, a nie obserwowała jednocześnie wszystkiego, co dzieje się na scenie. Tymczasem na podstawie tego, co się działo na scenie, widownia domyślała się czegoś dla siebie, reagowała śmiechem. A cenzura sprawdzała słowa, tylko czy słowa się zgadzają.

Ta gra była więc dla artystów bardzo kusząca. Jednak są takie chwile, że artysta musi milczeć.

Wróćmy do innego cytatu z filmu - o staniu na rozstaju dróg, które nie może trwać wiecznie, że trzeba się w pewnym momencie na coś zdecydować.

A.W.: Byli tacy artyści - i to tacy, którzy odegrali potem ogromną rolę w przekształcaniu Polski w kraj o wiele bardziej wolny. W końcu w pewnym momencie kino polskie, na tle kinematografii innych krajów opanowanych przez sowiecki system, było najbardziej niezależne, najbardziej przemawiające do świata. Nasze filmy były za granicą pokazywane, bo mówiły, co naprawdę dzieje się po tej stronie berlińskiego muru.

Scenariusz "Człowieka z marmuru" czekał na realizację 13 lat. Ale trzeba było mieć wiarę, że przyjdzie chwila, gdy ja będę ten film mógł zrobić. Kiedy ta chwila nadeszła, postawiłem wszystko na jedną kartę - żeby zrobić ten film jak najbardziej wyrazistym, zrealizować go z całą gwałtownością wypowiedzi politycznej. To było możliwe tylko dzięki Józefowi Tejchmie, który podjął odpowiedzialność polityczną za ten film.

Jeśli chodzi o gwałtowność: "Powidoki" miały światową premierę na 41. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto. Film został przyjęty owacyjnie. Według dyrektora festiwalu Piersa Handlinga, "Powidoki" to pana "najmocniejszy, najbardziej gniewny film od lat". Czuje pan gniew?

A.W.: Są różne poglądy na to, jak sztuka ma się rozwijać, na ile ma służyć temu czy innemu ugrupowaniu politycznemu. Ja poprzez ten film chciałem przestrzec przed jakąkolwiek interwencją państwa w sprawy sztuki. Sztuka, jak mówił Strzemiński, powinna być oceniana nie za użyteczność, tylko za kreację, za to, że otwiera nam nowe możliwości, nowy świat, nowe spojrzenie. To jest wartość sztuki i myślę, że to pozostaje obowiązujące.

Czy ten film powstał z gniewu? Nie. Raczej z mojego długiego doświadczenia. Z tego, że widziałem takie czasy i wiem, do czego one prowadzą.

Gdy ogląda się "Powidoki", z pewnych powodów przychodzi na myśl inny pański obraz, rozgrywający się w peerelowskiej rzeczywistości film "Bez znieczulenia", którego bohaterem jest dziennikarz, znany korespondent zagraniczny.

A.W.: Autorką scenariusza jest Agnieszka Holland. Ona dobrze to rozumiała, bo poruszała się w takim środowisku, jej rodzice pracowali w dziennikarstwie. Historia z "Bez znieczulenia" inspirowana jest prawdziwą biografią Ryszarda Kapuścińskiego, autora "Wojny futbolowej" i innych reportaży ze świata.

Ten film był próbą ukazania sytuacji, która była dla nas oburzająca. Pokazujemy, jak partia i władze zachowały się wobec wybitnego reportażysty. Opowiadamy historię wspaniałego dziennikarza, który przybliżał nam świat, był naszym łącznikiem ze światem, a następnie - został całkowicie odsunięty. Film "Powidoki" jest jednak znacznie bardziej dramatyczny.

Dlaczego reżimy i systemy autorytarne tak zaciekle atakowały ludzi takich, jak Strzemiński, Lutosławski czy korespondent zagraniczny z "Bez znieczulenia"?

A.W.: Dlatego, że taki system miał być spójny. Wszyscy mieli mu się podporządkować. Walka z indywidualnościami, z artystami, którzy nie zgadzali się z systemem, to była część politycznego obrazu.

W jaki sposób tacy ludzie systemowi szkodzili?

A.W.: Wszyscy mieli przecież myśleć tak samo. Jeśli zaś ktoś nie myślał tak samo, a w dodatku próbował się wypowiedzieć - jako artysta, czy jako obywatel - to już było wystarczające, aby mógł on stać się "wrogiem ustroju". Tamten ustrój nie mógł żyć bez wroga. Potrzebował wroga. Działania podejmowane wobec ludzi takich, jak Strzemiński czy dziennikarz z "Bez znieczulenia" były manifestacją władzy: że ona może przeprowadzić wszystko, z absolutną konsekwencją do końca.

Czy jest pan zadowolony z "Powidoków"?

A.W.: O nakręceniu filmu o Strzemińskim zacząłem myśleć dwadzieścia kilka lat temu - nawet sprawdziłem to niedawno w moich notatkach. Długo trwało, nim zdecydowałem się na realizację. Wybierałem też właściwy temat, jeśli chodzi o Strzemińskiego. Jest przecież historia małżeństwa Strzemińskiego i Kobro. Związek dwojga takich artystów byłby bardzo ekscytującym tematem na film. Zdałem sobie jednak sprawę, że gdyby to była historia o małżeństwie, powstałby film psychologiczny. Tymczasem chciałem powiedzieć coś o tamtych czasach, które odeszły - i oby nigdy nie wracały.

Jaka reakcja widzów na "Powidoki" ucieszyłaby pana?

A.W.: Ucieszyły mnie pierwsze reakcje z Toronto - okazało się, że film jest przyjmowany zgodnie z jego intencją. Bogusław Linda stworzył bardzo wyrazistą postać. Rzeczywistość polityczna nie wysuwa się na plan pierwszy - wtedy widz zagraniczny, żyjący w innym kraju, innym życiem, mógłby się pogubić. Wyrazistość tego filmu wynika też jednak z tego, że udało się stworzyć bardzo wyraziste sceny ukazujące działania politycznego reżimu, wzięte z tamtejszej rzeczywistości, z prawdziwych opisów, z tekstów takich, jak wspomniane przemówienie Sokorskiego. "Powidoki" to również opowieść o relacji Strzemińskiego z córką, Niką Strzemińską, graną przez Bronisławę Zamachowską.

To film o człowieku z zasadami, który nie chce odstąpić od swych przekonań i przeciwstawia się systemowi - tak mówił pan po zakończeniu zdjęć. Jakie jest uniwersalne przesłanie "Powidoków"? Czy nawiązuje pan w jakiś sposób do spraw współczesnych?

A.W.: Stoimy wobec próby ingerencji władzy w sztukę. Mówi się o tym, jak ma wyglądać sztuka narodowa, co jest tą sztuką, a co nią nie jest. Zrobiłem film o wydarzeniach z przeszłości, który mówi, że ingerowanie w sztukę to nie jest zadanie dla władzy. Od tego, by zajmować się sztuką, są artyści, a nie władza. Jeśli sytuacja jest taka, w której ważny jest głos artystów, społeczeństwo ten głos zrozumie i przyjmie taką sztukę, jaką artyści robią. Nie ma powodu, aby ją sztucznie upolityczniać.

"Powidoki" to także opowieść o ludziach, którzy otaczali Strzemińskiego w ostatnich latach jego życia, o reakcjach na jego sytuację. Jest w filmie bardzo poruszająca scena przedstawiająca umieranie wielkiego artysty. Konający Strzemiński - krótko przed przewiezieniem go do szpitala, gdzie umrze - upada i leży na wystawie sklepu, wśród manekinów. Przez szybę widać ludzi idących ulicą i - nie reagujących na leżącego.

A.W.: Taka jest intencja tej sceny. Dlatego to się dzieje na wystawie. On pada na tej wystawie, a jednocześnie okazuje się, że ulica żyje w tym samym czasie swoim życiem.

Ma pan już plany na następny film?

A.W.: Bardzo chciałbym zrobić kolejny film. Ale żeby film robić, potrzebna jest kondycja fizyczna. Nie wystarczy wymyślić film, siedząc za stołem. Reżyserowanie wymaga dobrej formy fizycznej. Reżyser musi być wewnątrz akcji, musi swoją energię dać aktorom, ekipie, z którą pracuje. Tak długo, jak ja tę energię w sobie czuję, będę gotów do zrobienia filmu. W tej chwili trudno mi powiedzieć, jaka miałaby to być opowieść. Sięgam do moich przeszłych, niezrealizowanych projektów filmów, może tam znajdę coś, co dziś mogłoby mieć swoje echo. Rozglądam się za współczesną literaturą. Krótko mówiąc, nie podjąłem jeszcze decyzji, ale chciałbym niedługo zabrać się do nowego filmu. Póki jestem na tyle zdrowy, że mogę się takiej pracy, jakiej wymaga film fabularny, podjąć.