Felieton nie może być letnimi pogaduszkami u cioci na imieninach – mówi Krzysztof Varga, nie tylko prozaik, lecz także jeden z najlepszych polskich felietonistów
Dziennik Gazeta Prawna
Sporo dziś (w piątek, 4 marca – przyp. red.) smacznych kąsków dla felietonisty. Ogłoszono na przykład datę premiery filmu „Smoleńsk”, media obiegła też informacja, że Jarosław Kaczyński w połowie roku wyda swoją autobiografię.
O tej autobiografii nie wiedziałem. A kto ją napisał? Pamiętam, że w 2011 roku czytałem książkę Jarosława Kaczyńskiego „Polska naszych marzeń” i była to bardzo inspirująca lektura, dla mnie oczywiście najciekawsze były wątki związane z kulturą, między innymi – już wtedy – deklaracja, że należy kręcić wielkie, polskie, hollywoodzkie filmy o naszej historii. Jarosław Kaczyński wspominał również, że już za czasów rządów PiS w latach 2005-2007 istniały plany stworzenia miasteczka filmowego w Nowym Mieście nad Pilicą, gdzie można by robić filmy o trzęsieniach ziemi i dinozaurach. Szczególnie te dinozaury zwróciły moją uwagę, było to tak rozkosznie oderwane od rzeczywistości, że poczułem sporo sympatii wobec tej książki. Boję się jednak, że autobiografia Jarosława Kaczyńskiego okaże się stricte polityczna i nie będzie w niej niczego o kulturze – ani o książkach, których nie czytał, ani o filmach, których nie oglądał.
Do felietonisty tematy przychodzą same czy musi ich poszukać?
Felietonista szuka – bez przerwy. W tej chwili toczę ze sobą wewnętrzną walkę, czy iść na film „Historia Roja” – boję się, że fizycznie nie byłbym w stanie tego zdzierżyć. (Ostatecznie felieton powstał – przyp. red.). A myślę o „Historii Roja”, od kiedy poszedłem na film „Ave Cezar” braci Coen i okazało się, że ściana w ścianę ma miejsce premiera owej „Historii Roja” – po czerwonych dywanach, niebywale pobudzeni, defilowali przebrani w mundury NSZ faceci z jakichś grup rekonstrukcyjnych. Na „Ave Cezar” z powodu premiery „Historii Roja” można było się dostać tylko bocznym wejściem, a kiedy oglądałem zbzikowaną komedię braci Coen, jednocześnie zza ściany dochodziły do mnie śpiewy patriotyczne – nie wiem, czy to leciało z ekranu, czy może publiczność śpiewała. I pomyślałem, że mieliśmy kiedyś wybitny film o żołnierzach wyklętych – nazywał się „Popiół i diament”.
Na jakie poświęcenie jesteś gotów, by zapewnić sobie temat na felieton?
To są różnego rodzaju poświęcenia, na przykład takie, które można połączyć z ciekawą wycieczką – i zobaczyć, powiedzmy, Golgotę Narodu Polskiego w Świętokrzyskiem, oraz tamtejszy betonowy pomnik Tupolewa. Częściej jednak polega to na tym, że musisz przez dwie godziny umierać na jakimś koszmarnym filmie albo czytać przerażająco złą książkę w rodzaju „50 twarzy Greya”, bo wiesz, że to będzie interesujące dla ciebie jako felietonisty. Szczerze nie znoszę felietonistyki, która opiera się na schemacie „Znajomy powiedział mi, że...”, nie toleruję też klasycznego alibi felietonistów, czyli „Nie wiem, o czym napisać felieton, więc napiszę o tym, że nie wiem, o czym napisać felieton”.
W polskich mediach dominuje przekonanie, że felieton to prosta forma, z którą dadzą sobie radę nawet amatorzy.
A jest całkiem odwrotnie. Ponieważ felieton sytuuje się na pograniczu dziennikarstwa i literatury, wymaga nie tylko sprawności pisarskiej, lecz także wspomnianej wcześniej umiejętności wyszukiwania tematów – niekoniecznie kontrowersyjnych, ale zawsze rozpiętych między skrajnościami, między zachwytem a niesmakiem, między epifanią a złośliwością. Felieton nie może być letnimi pogaduszkami u cioci na imieninach. Redakcje zapraszające gości na łamy często żyją iluzją, że wystarczy zdobyć twarz znaną z telewizji i sprawa załatwiona. Tymczasem to jest sport wyczynowy, mocno techniczny. Zwróć uwagę, że wprawdzie pisuję o polityce, ale nigdy od polityki nie wychodzę – trzymam się zasady, że punktem wyjścia musi być jakieś wydarzenie kulturalne, czy szerzej: kulturowe. Uważam, że pisanie felietonów czysto politycznych jest dla sprawnego felietonisty w Polsce bardzo łatwe – tematy możesz w zasadzie zagarniać miotłą z ulicy. W wypadku tematów kulturalnych problem polega na tym, że nie każdy się na felieton nadaje. Mogę obejrzeć trzy filmy w tygodniu, te filmy bywają mądre, śmieszne, niedobre, głupie, ale da się na ich podstawie napisać co najwyżej recenzję. Nie ma w nich tego szczególnego felietonistycznego haczyka.
Zdarzyło mi się pisywać felietony i wspominam to jako męczarnię.
Może jesteś za dobrym człowiekiem?
To, śmiem przypuszczać, raczej kwestia temperamentu.
Niewykluczone – żeby móc uprawiać felietonistykę, trzeba być w pewnej mierze cholerykiem. To jest rodzaj rzemiosła mocno powiązanego z charakterem. Z drugiej strony, myślę, fajnie by było pisać niszowy felieton do niszowego czasopisma o niszowych książkach wygrzebanych gdzieś po antykwariatach. Zainteresowałoby się tym w porywach siedem osób, ale czuję od czasu do czasu taką potrzebę, by się odciąć od teraźniejszości i zająć czymś bardzo niepraktycznym.
Tymczasem musisz w ten weekend napisać felieton.
Owszem, i hamletyzuję. Mam w zanadrzu tę „Historię Roja”, czytam też książkę o zakonnicach, które odeszły z Kościoła, bo wszystkie tematy związane z Kościołem bardzo mnie frapują. Jestem tym właściwie trochę opętany.
Czy to opętanie wywodzi się jeszcze z czasów twojej edukacji licealnej?
Coś w tym jest – jako absolwent katolickiego liceum, a zarazem ateista, jestem w nieco schizofrenicznej sytuacji. Z dziwnych powodów, na pewno nie duchowych, interesuje mnie Kościół jako instytucja, a także rozmaite przejawy religijności. Czuję się niekiedy na tym polu jak badacz amator – i choć nie rozważam tych kwestii w kontekście teologicznym, większą miętę czuję do Starego Testamentu, jako tego okrutniejszego. Polski Kościół też jest absolutnie starotestamentowy.
W twoich felietonach niczym refren powraca stwierdzenie, że poważne, epickie pisarstwo w zasadzie wymarło, a w jego miejsce pojawiają się inne formy narracyjne – przede wszystkim seriale telewizyjne.
To straszliwy banał, ale seriale są współczesnym odpowiednikiem sążnistych XIX-wiecznych powieści. W wieloodcinkowym, wielosezonowym serialu można opowiedzieć też dużo więcej niż w filmie fabularnym. O ile liczne seriale, które oglądałem w ostatnich latach, wciągnęły mnie i wyposażyły w nową wiedzę o świecie, o tyle mało znajduję filmów kinowych, które mówiłyby mi coś oryginalnego o ludzkiej kondycji. W kinie mogę się dobrze bawić, ale niewiele z tego wynoszę intelektualnie i emocjonalnie – całkiem odwrotnie niż w wypadku seriali, w które potrafię się zaangażować, a jest to zaangażowanie przywołujące na myśl zanurzenie się w epickiej powieści, grubej i wielowątkowej.
Czy sukces seriali jest zarazem pogrzebem literatury?
Nie sądzę. Literackiego zamieszania, przynajmniej u nas, upatrywałbym raczej w rychłym pęknięciu dwóch nadzwyczajnie nadmuchanych balonów. Pierwszy balon to literatura non fiction – reportaż został w Polsce solidnie przeszacowany, nie mam pojęcia, dlaczego ludzie wolą czytać reportaże o Abchazji zamiast powieści o Polsce, pewnie chodzi o modę, która się skończy, gdy nastąpi jakieś zmęczenie materiału. Drugi balon – ten też sflaczeje, jak sądzę – to balon literatury kryminalnej. A co będzie potem? Być może ludzie wrócą do fikcji, do form epickich. Będę tego pilnował jako felietonista, bo ten proces wydaje mi się bardzo ciekawy.
Czy to, co się w Polsce ostatnio dzieje, owo moralne i polityczne wzmożenie na wielu frontach, nie ma przypadkiem związku z tym, że dawno tu nie było żadnej wojny?
Oczywiście! Czuje się podskórną potrzebę wojny. A także klęski, upokorzenia, które stałoby się rodzajem katharsis. Cała ta narracja o żołnierzach wyklętych, o naszej martyrologii, ma to drugie dno, że chodzi o marzenia niespełnionych masochistów – chcielibyśmy, żeby nam ktoś sprał tyłek albo strzelił nam w potylicę, bo wtedy dałaby o sobie znać nasza wyższość moralna.
O jaką właściwie potrzebę tu chodzi?
O potrzebę świętości. A najprostszą drogą do świętości jest męczeństwo. To ono właśnie wynosi cię na ołtarze, nie zaś realizm czy ciężka praca. Ale, co ciekawe, nasi święci in spe nie prowadzą ze światem dialogu przepełnionego miłosierdziem. Nie mamy do czynienia z Chrystusami, którzy wisząc na krzyżu, wybaczają swoim prześladowcom, ale raczej z armią rzymskich legionistów. To jest dyskurs rodem z epoki wojen religijnych. Na razie wszystko rozgrywa się w sferze publicystyczno-werbalnej, ale ciężko przewidzieć, co się stanie nieco później, bo przecież wykonano tu kapitalną, gigantyczną pracę edukacyjną nad patriotycznym wychowaniem młodego pokolenia. Tak czy owak, nie chciałbym jednak wpaść w pułapkę wizerunku, wedle którego zajmuję się wyłącznie Polską i polskością. To byłaby ślepa uliczka, znakomity przepis na własną marginalizację i prowincjonalizację. Mnie interesuje po prostu kultura – tak się nieszczęśliwie zdarzyło, że u nas kultura idzie w parze z polityką, a pop przeplata się z kwestiami narodowymi, od tego się nie ucieknie.
„Setka”, zbiór felietonów Krzysztofa Vargi, ukazał się nakładem wydawnictwa Wielka Litera