„Byłam Eileen” wpisuje się w modę na kobiecy thriller psychologiczny – znacznie zresztą bliżej jest jej do anarchistycznej pomysłowości prozy Gillian Flynn niż do naiwnej głupoty „Dziewczyny z pociągu” Pauli Hawkins – ale ta konotacja nie wyjaśnia wszystkiego. Moshfegh ma świetne pióro i (bardzo) smoliste poczucie humoru.
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
BIOGRAFIA Dorosłe życie Audrey Hepburn miało dzielić się na trzy okresy: czas zawrotnej kariery w Hollywood, czas, gdy aktorka postanowiła oddać się domowi i macierzyństwu, oraz ostatnie lata, które poświęciła pracy na rzecz UNICEF-u. Jej młodszy syn, Luca Dotti, najlepiej pamięta, rzecz jasna, drugi okres. „Nie znałem Audrey Hepburn. Jako mały chłopiec, kiedy dziennikarze natarczywie mnie o nią wypytywali, odpowiadałem z rozdrażnieniem: »To pomyłka. Jestem synem pani Dotti«. Wybuchali wtedy śmiechem. Dla sześciolatka nie ma znaczenia, czy jego mama jest baletnicą, naukowcem, aktorką, czy po prostu mamą” – wspomina 45-letni dziś Luca Dotti. Matka chroniła syna przed natarczywością paparazzich i szalonym życiem w kręgu hollywoodzkich gwiazd. Postanowiła stworzyć dzieciom prawdziwym dom w Rzymie. Przyjaciele z branży żartowali, że namówienie Hepburn na udział w nawet najlepiej zapowiadającym się filmie wymagało w tamtym czasie nadludzkich wysiłków i niezwykłych zdolności perswazji. W większości przypadków Audrey z wdziękiem dziękowała za propozycję i biegła gotować spaghetti dla rodziny. Luca Dotti znalazł niezwykły klucz do zapisania wspomnień o matce. Stworzył książkę kucharską. Z dzieciństwa najlepiej pamięta się przecież smaki i zapachy, to one przypominają o rodzinnym domu. Audrey Hepburn, pół Brytyjka, pół holenderska arystokratka, poślubiwszy Andreę Dottiego, zakochała się we włoskiej kuchni. Do jej największych słabości należały czekolada i spaghetti al pomodoro. Każdy przepis wiąże się z innym wspomnieniem i inną osobistą historią. Poznajemy Audrey nie jako Elizę Doolittle i Holly Golightly, ale jako osobę prywatną. W tym wcieleniu również budzi wielką sympatię.
Audrey w domu. Wspomnienia o mojej mamie | Luca Dotti | przeł. Dorota Dziewońska | Wydawnictwo Literackie 2016
Dziennik Gazeta Prawna
THRILLER W wypadku Ottessy Moshfegh (oryginalne personalia zawdzięcza chorwacko-perskim rodzicom) zaczęło się od opowiadań na łamach amerykańskiego czasopisma „The Paris Review”. Potem przyszła debiutancka książka „McGlue” (2014), a zaraz po niej „Byłam Eileen” (2015), powieść, która stanie się zapewne dla Moshfegh trampoliną do kariery. „Byłam Eileen” wpisuje się w modę na kobiecy thriller psychologiczny – znacznie zresztą bliżej jest jej do anarchistycznej pomysłowości prozy Gillian Flynn niż do naiwnej głupoty „Dziewczyny z pociągu” Pauli Hawkins – ale ta konotacja nie wyjaśnia wszystkiego. Moshfegh ma świetne pióro i (bardzo) smoliste poczucie humoru, jej powieść w zimnych opisach samotności i rozpaczy dysponuje też prozatorskim oddechem godnym wyższej literackiej półki. „Byłam nie tym, kim powinnam. Byłam Eileen” – wyznaje narratorka i z perspektywy półwiecza relacjonuje nam historię, jaka przydarzyła się jej w grudniu 1964 roku w pewnym nowoangielskim miasteczku. Ówczesna, 24-letnia Eileen to istota zarazem niekochana i socjopatyczna, pragnąca akceptacji sekretarka w lokalnym domu poprawczym, dziewica mizantropka mieszkająca pod jednym dachem z ojcem alkoholikiem. Ów (auto)portret jest znakomity – gorzki, zabawny, naturalistyczny – podobnie jak większość sarkastycznych, złośliwych konterfektów w tej powieści. Nieco gorzej sprawy mają się później, gdy Moshfegh przechodzi od portretowania do działania – owszem, fabularny twist może zaskakiwać, ale kolejne wydarzenia przychodzą zbyt łatwo i zbyt szybko. W punkcie kulminacyjnym ta powieść traci perfekcyjnie wypracowaną równowagę. To jednak, zaznaczmy, nie odbiera jej dzikiego, absurdalnego uroku.
Byłam Eileen | Ottessa Moshfegh | przeł. Teresa Tyszowiecka-Tarkowska | W.A.B. 2016
OPOWIADANIA Zanim Nic Pizzolatto (rocznik 1975) został pomysłodawcą i scenarzystą znakomitego serialu „Detektyw”, był dobrze rokującym młodym pisarzem. Ma na koncie powieść noir „Galveston” (2010, wyd. pol. 2014), zaś jeszcze przed trzydziestką zadebiutował opowiadaniami w prestiżowym miesięczniku „The Atlantic Monthly”. Z polskiego punktu widzenia wygląda to dość niepoważnie (debiut w miesięczniku? opowiadaniem?), niemniej w Stanach, proszę mi wierzyć, wciąż da się w ten sposób przebić na literacki Parnas. Tak czy owak, wydany oryginalnie przed dekadą zbiór „W drodze nad Morze Żółte” był pierwszą książką Pizzolatta. Ci, którzy znają pierwszy sezon „Detektywa”, bez trudu rozpoznają depresyjną scenografię, w której rozgrywa się większość tych opowiadań – ciągnące się dziesiątkami mil mokradła, dzielnice biedoty, osiedla przyczep kempingowych, postindustrialne pejzaże z kominami rafinerii w tle. To krajobrazy Luizjany, ale też krajobrazy dzieciństwa samego autora. Nie są to natomiast, podkreślmy, utwory kryminalne – to raczej realistyczne, refleksyjne obrazy z życia tych, którzy coś bezpowrotnie stracili, albo tych, do których właśnie dotarło, że nigdy nie spełnią swoich marzeń. Pizzolatto, jak wielu współczesnych amerykańskich nowelistów, jest przy okazji mocno zadłużony u Raymonda Carvera i jego minimalistycznych portretów pogrążonych w apatii, rozbitych rodzin amerykańskiej prowincji. Nawet jednak w tych postcarverowskich schematach Pizzolatto porusza się swobodnie, zaskakując nienatrętną erotyką (jak w świetnej „Nawiedzonej Ziemi”), subtelnym poczuciem humoru („1987, wyścigi”) czy trafnością charakterologicznej obserwacji („Gildia złodziei...”). Jest smutno, ale ciekawie.
W drodze nad Morze Żółte | Nic Pizzolatto | przeł. Marcin Wróbel | Marginesy 2016