Od twojego pełnometrażowego debiutu dokumentalnego, świetnie przyjętych „Nasion”, minęło ponad dziesięć lat. Pamiętam naszą rozmowę w 2005 roku, już wtedy byłeś gotowy na debiut fabularny. Co się działo przez dekadę?
To jest temat na dłuższą rozprawę. Przez ostatnie dziesięć lat – czyli od czasu, kiedy byłem studentem drugiego roku Łódzkiej Szkoły Filmowej – wydarzyło się mnóstwo rzeczy w moim zawodowym życiu. Zrealizowałem m.in. pięć autorskich, krótkometrażowych filmów, wyprodukowałem również pięć – w tym jeden pełnometrażowy – obrazów. Gdybym miał statystycznie do tego podchodzić, to tych produkcji jest więcej niż lat. Nie próżnowałem. Ale oczywiście, w historię tych dziesięciu lat wpisują się także projekty niezrealizowane czy sukcesy, które już opijałem, ale się nie ziściły. To jest niesamowite też dla mnie. Dziesięć lat temu byłem pewny, że za moment zrobię swój własny duży film. Wtedy jednak nie wiedziałem o jednej rzeczy – że odnoszenie sukcesów bardzo konsumuje energię.
Bo sukcesem okazały się twoje „Nasiona”, nagrodzone niemal na całym świecie.
Ten film wyniósł mnie z szarego studenta szkoły filmowej na pozycję osoby rozpoznawalnej, zapraszanej na festiwale i rauty – spędziłem dużo czasu na lotniskach, byłem niemal non stop w drodze. Poznałem wówczas Sławomira Fabickiego, który powiedział mi: film jest jak biuro podróży, zabierze cię po całym świecie. Ale wszystko to ma swój drugi, ciemniejszy wymiar: jeśli nie ma cię w domu, to nie pracujesz, a jak nie pracujesz, to nie jesteś zawodowcem. Nawyk czy może raczej etos pewnej pracy przyszedł do mnie z czasem. Nagrody są miłe, ale nie przekładają się na nic prócz chwilowej satysfakcji. Nie uczynią z ciebie reżysera. Historia tych dziesięciu lat mogłaby się nazywać: opowieścią o traceniu złudzeń. To był wspaniały i pouczający czas poznawania rzeczywistości. Myślę, że mój późny debiut, który w końcu nastąpił – mówię tu o „Na granicy” – jest debiutem dopracowanym i przemyślanym także z tego powodu.
Dojrzewa się do pewnych historii?
Trzeba mieć swój bagaż. Nie bez powodu realizowałem do tej pory krótkie metraże, tak, dojrzewałem do długiej formy. Nie wstydzę się tego.
„Na granicy” to jednak nie jest debiut ułożony, spokojny, poukładany.
To jest opowieść o walce, na szczęście kino lubi graniczne sytuacje. Więcej się dzieje, również w życiu, gdy jesteśmy przyciśnięci do granicy własnych możliwości. W skrajnych sytuacjach z człowieka „coś” wychodzi. Ludzie pod presją są często bardziej prawdziwi. Dla mnie „Na granicy” to było laboratorium emocji, sprawdzenie tego, jacy ludzie mogą być.
Wcześniej robiłem filmy m.in. na Syberii, zdjęcia do „Na granicy” realizowałem w Bieszczadach, w trudnych zimowych warunkach. Szczególnie bliskie są mi rejony szczególnie oddalone [śmiech]. Nie bez powodu, bo lubię moich bohaterów zestawić z trudnymi warunkami dookoła, sprawdzić, czy przyroda bywa sprzymierzeńcem, czy niekoniecznie. A dla mnie to przy okazji jest sposób na sprawdzenie samego siebie. Kilkakrotnie musiałem wybawiać moją ekipę z różnych opresji, dzięki temu kino stawało się dla mnie po części męską przygodą.
Znalazłeś odpowiedź na to pytanie: przyroda może być sprzymierzeńcem czy niekoniecznie?
A co jeżeli nie ma jasnej odpowiedzi i musisz to weryfikować na bieżąco? To jak z ludźmi. Ludzie wokół mogą nam sprzyjać, ale też mogą okazać się nam nieprzychylni. Kwestia okoliczności i właśnie te okoliczności ciekawią mnie jako filmowca najbardziej, bo są zmienną, niewiadomą, stanowią o tajemnicy życia. Gdybym musiał jednak odpowiedzieć na to pytanie, to powiedziałbym, że przyroda nie jest naszym sprzymierzeńcem, ale głównie dlatego że jesteśmy jej częścią. Przyroda rozumiana jako żywioł jest wielkim tematem tego filmu, cieszę się, że to widać. Ale mnie interesuje także to, co sprawia, że człowiek występuje przeciwko człowiekowi. Czym jest chęć przetrwania, dlaczego jedni ją mają, a inni ją tracą? W tym sensie tytuł mojego filmu należy rozumieć nie tylko jako odniesienie geograficzne. Wszystko, co na granicy – mówię tu też o emocjach – jest mi bliskie.
Fabuła „Na granicy” jest prosta jak w każdym dobrym thrillerze: ojciec z synami wyjeżdża na odludzie, by przepracować rodzinną traumę, której możemy się tylko domyślać. Spokój wyjazdu zakłóca pojawienie się tajemniczego nieznajomego. Nastoletni chłopcy muszą się z nim zmierzyć.
Jest coś takiego w lęku, że aby go przezwyciężyć, musisz go zobaczyć. Ojciec zabiera synów w Bieszczady, by pogadać z nimi, po męsku się napić, porąbać drewno, pokazać proste życie. Lekcja dorosłości zamienia się jednak w lekcję przetrwania.
To jest film o inicjacji, o stawaniu się mężczyzną. Zależało mi na stworzeniu portretu młodych ludzi, którzy muszą zmierzyć się z siłą, o której do tej pory nie mieli pojęcia. Nie chodzi tylko o konfrontację z nieznajomym, który niespodziewanie składa im wizytę. Mówiąc o sile, miałem na myśli też energię, która drzemie w tych chłopakach, ale jest jeszcze nieuwolniona.
Ojciec jest zawsze ważną figurą, tutaj ojca w kulminacyjnym momencie nie ma – dla nastoletniego chłopca to bardzo ważna, determinująca go presja. Bo on będzie musiał stanąć kiedyś twarzą w twarz z tym ojcem i opowiedzieć mu, co się stało, kiedy go nie było. Najstarszy z braci czuje się zmobilizowany, czuje też, że musi zastąpić kogoś, kto do tej pory był przewodnikiem stada. Myślę, że takie momenty w życiu – momenty graniczne, by znów odwołać się do tej terminologii – są kluczowe, to wtedy weryfikują się postawy, łamią lub prężą się charaktery.
Nie robiłeś castingu, a w twoim filmie zagrali m.in. Andrzej Grabowski, Andrzej Chyra i Marcin Dorociński, którego zresztą obsadziłeś nieco inaczej, niż robili to reżyserzy dotąd.
Castingi zorganizowaliśmy z myślą o nastoletnich bohaterach Janku i Tomku – synach Mateusza, w którego wcielił się Andrzej Chyra. Marcin Dorociński zagrał Konrada, wspomnianego już tutaj tajemniczego nieznajomego. Szukając aktorów do konkretnych ról, nie przesłuchiwaliśmy nikogo. Mieliśmy w głowach określone archetypy i tym kluczem się kierowaliśmy, wysyłając scenariusz do lektury. Wraz z reżyserem castingu Markiem Pałką posłużyliśmy się odniesieniami do królestwa zwierząt – wiedzieliśmy, że Mateusz miał być typem wiernego psa, strażnik Lech, w którego w rezultacie wcielił się Andrzej Grabowski, miał być niczym niedźwiedź, a Konrad określany był od początku jako hiena.
Czas poszukiwań odtwórców głównych ról był z mojego punktu widzenia kluczowy. Spotkałem idoli z dzieciństwa, mogłem zestawić wyobrażenia z rzeczywistością. Wysłuchałem wszystkich uwag, niektóre uwzględniłem w scenariuszu, mimo iż ich autorzy nie znaleźli się ostatecznie w obsadzie „Na granicy”. Zaangażowałem świetnych aktorów, ale wszyscy, z którymi się spotkałem, byli wyśmienici, trudno wartościować talent topowych polskich aktorów. Z Andrzejem Chyrą znaliśmy się wcześniej, bardzo chciałem z nim pracować. Z kolei Marcin Dorociński walczył o rolę Konrada. I by go obsadzić, jak powiedziałaś nieco wbrew warunkom, musiałem sprawić, by przekroczył kilka granic. Tej roli nie dało się zrobić w domu, przy stoliku z kawą. Musiałem Marcina odrzeć z Marcina Dorocińskiego. Na szczęście to typ aktora, który bezwzględnie oddaje się roli, zrobi wszystko, by sprostać sytuacji. Marcin schudł 10 kilogramów, zapuścił brodę, ale by zostać szalejącym Konradem, musiał przejść samego siebie. Na planie był wściekły, rozjuszony, zniecierpliwiony, permanentnie wytrącony z równowagi. To było dla nas trudne do zniesienia, lecz zadziałało na ekranie. Ale o moich obsadowych wyborach zadecydowało także to, że akurat z nimi wszystkimi – Grabowskim, Chyrą i Dorocińskim – mieliśmy od początku podobne podejście do historii. Wielu rzeczy nie musiałem tłumaczyć, oni po prostu je czuli, widzieli je tak samo jak ja. To dobrze, jeśli jest taka komitywa pomiędzy twórcami.
Z całą ekipą na ponad 30 dni zdjęciowych ukryliście się w Bieszczadach. Nie było możliwości ucieczki?
Były dwa weekendy wolne od pracy, niektórzy wrócili do Warszawy, inni robili... pranie (śmiech). Ale to prawda, nie było dokąd uciec. Wyglądaliśmy jak jakaś komuna albo grupka psycholi. Pracowaliśmy po czternaście godzin dziennie, ale co ważne, mieszkając na takim odludziu, możesz skoncentrować się na sprawach istotnych, bo jeśli masz jakieś problemy, to są one proste – zasypało drogę i nie możesz dojechać w wybrane miejsce, skończyło ci się drewno na opał, wpadasz autem w błoto, więc musisz się jakoś wydostać. Skala kłopotów jest zupełnie inna niż w mieście. Gdy nie ma internetu, telewizji, wszelkich udogodnień, to co pozostaje? Podstawowy program przetrwania.
Realizowałeś zdjęcia chronologicznie, dlaczego?
To było moim warunkiem, chciałem realizować wszystkie sceny tak, jak zapisałem je w scenariuszu. Konsekwentnie pracowaliśmy w ten sposób do końca zdjęć, co nie było zawsze łatwe, ale z punktu widzenia filmowca bardzo cenne. Mogłem obserwować, jak aktorzy na siebie reagują, czułem atmosferę, która budowała się na planie, widziałem, co działa, a co nie – dzięki temu na bieżąco mogłem zmieniać pewne aspekty scenariusza, reagować bezpośrednio na to, co wytwarza się między bohaterami. Pozwoliło to też chłopcom rzeczywiście przejść przez ową inicjacyjną drogę zapisaną w scenariuszu.
Autorem zdjęć do filmu jest Łukasz Żal, operator nominowany do Oscara za zdjęcia do filmu „Ida”. Jak przebiegała wasza współpraca?
Z Łukaszem zaczęliśmy od oglądania obrazów. Naszą główną inspirację stanowiło malarstwo Caravaggia: światłocienie, światło boczne, zanurzenie w mroku. To od strony koncepcyjnej bardzo nam pomogło. Poszliśmy również razem z Łukaszem do kina, zobaczyliśmy na dużym ekranie „Obcego” Ridleya Scotta, ale film puszczony był z taśmy 35 mm, więc była to nie lada gratka.
Co wam to dało?
Po pierwsze zobaczyliśmy, jak film na taśmie się zestarzał. Rysy na taśmie dały nam wyobrażenie o tym, jak nasza produkcja w obrazie powinna być już na wstępie zdegradowana. Po drugie, zdanie kluczowe dla tego filmu brzmi: „W kosmosie nikt nie usłyszy twojego krzyku”. Przenieśliśmy to na grunt Polski i Bieszczad. Chcieliśmy, by dom, w którym zatrzymują się bohaterowie, też był podobnie pusty, niedostępny, pełen mroku i dziwnych dźwięków jak pamiętna stacja kosmiczna. Stąd też wzięły się promujące nasz film hasła: tam ci nikt nie pomoże, nikt cię nie usłyszy, jesteś sam etc.
Film kończy się sceną, w której widzimy pejzaż: spokojna, niewzruszona przyroda zniosła wszystko, co się wydarzyło na jej terytorium. Jak gdybyś chciał powiedzieć, że ona pozostanie, my – ludzie – niekoniecznie.
Może to niezbyt krzepiące przesłanie, ale myślę, że dążymy do autodestrukcji. Ludzie wcześniej czy później wyginą, jak każdy wielki gatunek. A przyroda, czy może powinienem powiedzieć Natura, zniesie wszystko. Przygląda nam się raz z ciekawością, innym razem z irytacją, ale ma nad nami przewagę – była tu przed nami i będzie po nas.