Po seansie twojego filmu powiedzenie Hitchcocka, że aktorów powinno traktować się jak bydło, nabiera zupełnie nowego znaczenia.
Owce podchodzą do aktorstwa metodycznie – zupełnie jak Robert De Niro. Wystarczy krzyknąć „akcja”, a od razu stają się postaciami, które grają (śmiech). Łatwo się z nimi pracowało. Z samymi aktorami też, ale owce przynajmniej nie zadają ci żadnych pytań o motywację swojego bohatera. Długo szukałem odpowiednich zwierząt – chciałem, by miały określony wygląd i aby widzowie od razu uwierzyli w ich wyjątkowość. Poza tym musiały być zrelaksowane i nie bać się ekipy. Można powiedzieć, że zorganizowaliśmy owczy casting. Kiedy wreszcie znaleźliśmy odpowiednie stado, jego właścicielka okazała się z nimi prawie tak zżyta jak moi bohaterowie – ciągle z nimi rozmawiała. Może dlatego nie bały się chodzących wokół ludzi.
Owce nie cieszą się w kinie zbyt dobrą reputacją. Pamiętasz „Babe, świnkę z klasą”?
Tak i zupełnie nie rozumiem, dlaczego tak jest – w końcu poradziły sobie z najbardziej skomplikowanymi scenami. Nawet z finałową; wokół szalała śnieżna zamieć, wszyscy krzyczeli, panował zupełny chaos. Mogliśmy pozwolić sobie tylko na jedno ujęcie i bałem się, że za chwilę całe stado rozbiegnie się po okolicy, a moja kariera legnie w gruzach. A one… wykonały wszystko idealnie. Z czasem stawały się coraz lepsze. Oglądając te ostatnie sceny, wydaje mi się nawet, że w pewnym momencie zdały sobie chyba sprawę, że grają w filmie.
Na czym polega ta niezwykła relacja pomiędzy Islandczykami a ich zwierzętami? Twój rodak Benedikt Erlingsson opowiadał o tym niedawno w „O koniach i ludziach”.
W Islandii zima trwa całe wieki. Podczas tych długich miesięcy ludzie rzadko wychodzą z domów i docenia się wtedy każde towarzystwo – nawet to beczące. Moi bohaterowie żyją samotnie – to w Islandii bardzo częste. Do tego jeszcze ze sobą nie rozmawiają. Nic dziwnego, że desperacko potrzebują jakiegoś kontaktu z żywą istotą. Kiedy przygotowywałem się do realizacji filmu, wielu hodowców opowiadało mi, że ich owce to wszystko, co mają. I nawet nie chodzi tu o samo źródło utrzymania. Owce w Islandii uważa się raczej za zwierzęta domowe, a nie hodowlane. Ludzie są z nimi bardzo związani i kiedy z jakiś przyczyn je tracą, przeżywają to o wiele głębiej, niż gdyby chodziło na przykład o krowę. Ma to chyba coś wspólnego z naszą tradycją; owca była w Islandii zawsze bardzo poważana.
Jak dobrze znasz ten odizolowany od wszystkiego świat, o którym opowiadasz? Przecież na co dzień mieszkasz w Reykjaviku.
Moi dziadkowie byli rolnikami, a rodzice dorastali na farmie – jako dziecko spędzałem na wsi każde letnie wakacje i aż do 17. roku życia wykonywałem tam wszystkie możliwe prace. Znam ten świat bardzo dobrze. Także od tej bolesnej strony – mój ojciec przez długi czas pracował w islandzkim ministerstwie rolnictwa. Był tym „złym”, który wydaje wyroki na farmy: zupełnie jak w moim filmie. Kiedy się tym zajmował, nocami nie mógł spać. Gryzło go, że niszczy życie prostym ludziom. Wystarczał tylko jeden podpisany przez niego dokument, by ich codzienność zmieniała się z dnia na dzień.
W filmie pokazujesz, jak niewiele potrzeba, by do tego doszło. Jak obecnie wygląda sytuacja takich zamkniętych społeczności?
Hodowla owiec przechodzi głęboki kryzys. W latach 80. zajmowało się tym znacznie więcej osób i takich ludzi jak Gummi oraz Kiddi jest już coraz mniej, bo bardzo trudno się teraz z tego utrzymać. Nie znaczy to jednak, że wcale ich nie ma. Ostatnio islandzkie gazety z upodobaniem rozpisywały się o hodowcy, który zawzięcie walczy o to, żeby po śmierci pochowano go wśród jego ukochanych owiec. Pomaga mu w tym już kilku prawników.
Zacząłeś karierę od dokumentów opowiadających o takich właśnie ludziach.
Bardzo mi to pomogło – zwłaszcza przy tym filmie. Nie ukrywam, że nawiązywałem w nim czasem do bohaterów tamtych wcześniejszych historii. Ale fabuła rządzi się swoimi prawami. Każdy popełniony błąd kosztuje. Kiedy robisz dokumenty, pracujesz raptem z kilkoma osobami – czasem byłem tylko ja i operator. „Barany. Islandzka opowieść” to niskobudżetowy, skromny film, ale jak na to, do czego byłem wcześniej przyzwyczajony, to prawdziwa superprodukcja. Szybko odczułem na sobie tę presję.
Przecież kręciłeś go na samym końcu świata!
Nasza lokacja faktycznie nie należała do najbardziej praktycznych. Cała ekipa mieszkała w mikroskopijnym pensjonacie, który jest otwarty tylko latem. Czyli przez miesiąc (śmiech). Północ Islandii rzeczywiście może wydawać się końcem cywilizacji, wszyscy żyją tam w tak dużej izolacji. W całej dolinie Bárdardalur mieszka tylko 50 ludzi, a i tak sporą część stanowią pomocnicy wynajęci do pracy przy owcach. Cała społeczność była zaangażowana w powstawanie tego filmu. Niektórzy nawet w nim zagrali, bo i tak nie byłoby jak zwieźć tam statystów. Było to dla mnie ważne także dlatego, że ich udział nadał filmowi dodatkowy autentyzm. Po co zatrudniać ludzi i godzinami charakteryzować ich na farmerów, gdy prawdziwych masz tuż pod ręką?
Na pewno nigdzie indziej nie znalazłbyś takich swetrów.
Kiedy przygotowywaliśmy się do realizacji, razem z operatorem oglądaliśmy filmy braci Coen i serię telewizyjnych dokumentów poświęconych hodowcom owiec – zapożyczyliśmy z nich te wszystkie swetry i wygląd wnętrz domów. Trudno oczekiwać, żeby żyjący tam ludzie kierowali się najnowszymi trendami. Dlatego wszystko wydaje się trochę przestarzałe, trochę retro. Ktoś napisał po premierze, że te wszystkie szczegóły to kolejny przejaw „skandynawskiego poczucia humoru”. Zacząłem się wtedy zastanawiać, co to takiego.
Na przykład scena, w której zmarzniętych pijaczków zbiera się koparką i wyrzuca przed drzwiami szpitala.
No tak – mogłaby spokojnie znaleźć się w filmach Kaurismäkiego. Nie wstydzę się mojego pochodzenia. Uważam się za typowego skandynawskiego reżysera filmowego. Inspirują mnie tacy filmowcy, jak Roy Andersson, Bent Hamer, Dagur Kári – „wypożyczyłem” nawet aktora, który zagrał główną rolę w jego nowym filmie. Myślę, że tym, co łączy nasze filmy, jest próba zachowania równowagi pomiędzy humorem a dramatem. Zawsze starałem się zachować ten balans – nawet w moich filmach krótkometrażowych. To są dramaty, ale zawsze miały w sobie trochę czarnego humoru. To dla mnie naturalne. Nawet gdy próbowałem napisać poważny scenariusz, potem i tak okazywało się, że jest w nim coś zabawnego. Spójrzcie na mnie – czy naprawdę wydaje się wam, że taki facet jak ja mógłby napisać szekspirowską tragedię? Z drugiej strony raczej nie chcesz też, żeby twój film był głupkowato śmieszny – już wcześniej popełniłem ten błąd, więc dobrze wiem, o czym mówię. W przypadku „Kamienia elfów”, mojego poprzedniego filmu, ludzie nie wiedzieli, co oglądają ani jak na to reagować. Nie wiedzieli, czy mają się śmiać, czy płakać.
W „Baranach. Islandzkiej historii” opowiadasz w gruncie rzeczy o rodzinie.
Rodzina jest bardzo ważna – wciąż w to wierzę. Konflikty pomiędzy jej członkami zdarzają się na całym świecie, ale na szczęście zwykle udaje nam się je rozwiązać wcześniej niż po 40 latach. Choć takich opowieści na Islandii krąży bardzo wiele. Śmiejemy się, że to nasz towar eksportowy. Moim bohaterom rozwiązanie konfliktu zajęło dość dużo czasu. To ekstremalna sytuacja, ale każdy z nas doświadczył kiedyś czegoś podobnego i może dlatego ludziom podoba się mój film. Jakiś czas temu poznałem człowieka, który nie rozmawiał z własnym bratem już od pięciu lat. Powiedziałem mu, że powinien dać mu ten film pod choinkę.
Czy obaj bohaterowie są dla ciebie jednakowo ważni? Wydaje nam się, że więcej uwagi poświęcasz Gummiemu.
Bo tak właśnie jest. To jego punkt widzenia. Ale nie można powiedzieć, że Kiddi jest postacią drugoplanową – to raczej drugi główny bohater. Ich role często się przeplatają – czasem Kiddi jest dominujący, a czasem jego brat. Nie chciałem od razu wyjaśniać, czemu się pokłócili. Sama przyczyna nie była tu najważniejsza – po prostu bardzo się różnią. Jeden jest szalonym ekstrawertykiem, drugi nieśmiałym perfekcjonistą. Dzięki temu ta historia stała się bardziej uniwersalna, bo wielu ludzi w Islandii popada w konflikt ze swoją rodziną.
Dlaczego?
Islandczycy są bardzo niezależni i cholernie uparci. Nie ufają niczemu, czego nie znają. Nawet nie chodzi o to, że są rasistami, ale na pewno nie lubią Unii Europejskiej. Ci dwaj bracia wyobrażają więc pewnych Islandczyków i pokolenie, które powoli wymiera. Uznałem, że będzie lepiej, jeśli nie poznamy wszystkich szczegółów. No bo po co? Nie rozmawiają ze sobą od 40 lat – pewnie oni sami nie pamiętają już dlaczego. Nie zawsze trzeba wszystko wyjaśniać. Idziesz do szkoły filmowej, uczysz się zasad, czytasz te wszystkie książki. I potem przychodzi moment, kiedy zdajesz sobie sprawę, że wszystkie filmy wyglądają dokładnie tak samo. Mam tylko jedną zasadę: jeśli przez pierwsze 15 minut nic się nie dzieje, nie jest to nic dobrego.
Béla Tarr by się z tym nie zgodził.
W filmach musi się coś dziać, nawet jeśli opowiadasz o kolesiu, który godzinami czyta tę samą gazetę. Dojście do tego wniosku zajęło mi kilka lat. I wcale nie mam tu na myśli tego, że muszą być przy tym przesadnie skomplikowane. Swoje pierwsze filmy krótkometrażowe zacząłem robić jako nastolatek. Mimo to chciałem się poddać i przez rok studiowałem filozofię. Bałem się, że nigdy nie uda mi się zostać reżyserem, że to zbyt trudne i nie da się z tego wyżyć. Tak jakby z filozofii się dało (śmiech). To trudny zawód – tyle w nim współzawodnictwa. Ale szybko przekonałem się, że nie znoszę filozofii – od tego czasu unikam jej, na ile to tylko możliwe. Nie znoszę takich rzeczy – gdyby Gummi i Kiddi nagle zaczęli rozmawiać o sensie egzystencji, byłoby to chyba dość dziwne. Czasem oglądasz film i po prostu czujesz, że reżyser naczytał się poważnych książek i za wszelką cenę chce to wszystkim pokazać. Ja chcę tego uniknąć. Wolę, żeby widzowi wydawało się, że nigdy nie zbliżyłem się do żadnej książki. Może dlatego mój film to taka prosta historia o miłości.