Brie Larson powiedziała o „Pokoju” słowa niby błahe, podpadające pod marketingową gadaninę, ale jednak, przy całej swej banalności znamienne, będące być może kluczem do refleksji o filmie Lenny'ego Abrahamsona. Aktorka stwierdziła bowiem, że jest to rzecz nie tyle przerażająca, której założenie to wzbudzenie u widza uczucia odrazy czy lęku, jakie często towarzyszą fabułom o podobnej tematyce, ale opowieść o bezwarunkowej miłości i zwyczajnej, naturalnej ludzkiej chęci przetrwania. Istotnie, bo na pierwszy rzut oka, czytając o filmie, kusi określić „Pokój” mianem dreszczowca, lecz Abrahamson nie korzysta z narzędzi charakterystycznych dla thrillera, choć i napięcia tu nie brak. Reżyser jednak skupił się nie na sensacyjnym aspekcie opisanej historii, lecz jej zabójczej monotonii, konsekwentnie poprowadzonym i szokującym swoim okrucieństwem procesie wyrugowania człowieka z życia, odarcia go ze świata, który obserwujemy już w rozwiniętym, a właściwie końcowym stadium.
Dlatego pierwszy, cokolwiek rozbudowany, lecz niezbędnie długi, akt „Pokoju” koncentruje się na specyficznej codzienności zamkniętej na paru metrach kwadratowych szczelnie zabezpieczonej szopy, gdzie przed pięcioma laty porywacz zamknął młodą Joy. Owocem gwałtu dokonanego na dziewczynie jest chłopiec, Jack. Matka jest mu oknem na świat, a on jej z nim łącznikiem. Za sprawą dziecka przypomina sobie to, co czeka za nieprzebytymi ścianami, co rozciąga się za pojedynczym świetlikiem, przez który do środka ciasnej klitki przedostaje się mikre światło. Jack daje jej siłę do podjęcia kolejnych starań, bez niego zapewne utonęłaby w marazmie. Z kolei chłopak nie zna innego życia, bo nigdy nie widział niczego poza tytułowym pokojem i wnętrzem szafy, w której zamyka go matka, gdy porywacz przychodzi do niej na nocne wizyty.