Niemal równo po 200 latach od samobójczej śmierci Jana Potockiego dostaliśmy nowy polski przekład jego „Rękopisu znalezionego w Saragossie”. Ale nie jest to, co ważne, przekład tego samego, skądinąd znakomitego tekstu, który znaliśmy z XIX-wiecznego tłumaczenia Edmunda Chojeckiego. Profesorowie François Rosset i Dominique Triaire utrzymują, że dotarli do ostatecznej autorskiej wersji „Rękopisu...”, pochodzącej z 1810 roku i znacząco różnej od wersji, z której przekładał Chojecki, a której francuski oryginał nie został nigdy później odnaleziony. Na propozycję Rosseta i Triaire’a wypada jednak spojrzeć krytycznie i zadać parę pytań – o to choćby, czy nie poczyna ona sobie zbyt arbitralnie z chronologią, czy nie abstrahuje w sposób dowolny od kontekstu epoki, a także o to, czy „wersja z 1810 roku” jest nie tyle wersją ostatnią, ile raczej świadectwem przejściowego kryzysu duchowego autora, kryzysu, który finalnie został przezwyciężony. Nowy przekład „Rękopisu znalezionego w Saragossie” przynosi więcej pytań niż odpowiedzi. O wątpliwościach z nim związanych mówi Michał Otorowski, historyk i badacz twórczości Jana Potockiego
W jaki sposób historyk czyta powieść taką jak „Rękopis...”? A jak czyta ją literaturoznawca?
Żywiołem historyka jest konkret, literaturoznawca woli abstrakcję. Historyka interesuje to, co autor miał do powiedzenia. Literaturoznawca opisuje utwór z pozycji nauki, którą reprezentuje. Operuje pojęciami nieznanymi za czasów autora w nadziei, że pozwolą bardziej obiektywnie, ponadczasowo spojrzeć na jego dzieło. Tylko że to złudzenie. Nauka o literaturze – taka, jaką dziś mamy – stanowi wytwór naszej epoki. Świadczy raczej o naszych gustach i poglądach, dla przyszłego historyka nie mniej ciekawych niż gusty i poglądy pisarza.
„Rękopis...” bywa nader często prezentowany współcześnie jako powieść prekursorska względem postmodernizmu, polifoniczna, wieloznaczna. Czy tego rodzaju odczytania mają jakiekolwiek uzasadnienie?
Sami sobie wybieramy prekursorów, więc trudno z takim poglądem dyskutować. W każdym razie Potocki nie rozumiałby, o czym rozmawiamy. Polifoniczność byłaby dla niego synonimem harmonii. Dla nas – kakofonii. Na gruncie literaturoznawstwa to muzyczne pojęcie pojawiło się w XX wieku. Użył go Michaił Bachtin – jak zaznacza – z braku lepszego, by opisać typ powieści, w którym żadna postać, narrator ani autor nie wyrażają nadrzędnej idei, lecz wszystkie są równorzędne i się wykluczają. Zresztą pierwszym literackim polifonistą miał być dopiero Dostojewski. Poniekąd dlatego, że wówczas jego utwory traciły religijny sens, źle widziany w sowieckiej ojczyźnie Bachtina. O ile jednak u Dostojewskiego naprawdę ścierają się ludzie i idee, o tyle u Potockiego mamy chór Gomelezów. „Rękopis...” jest ich partyturą rozpisaną na głosy.
„Wersja z 1810 roku”, która ukazała się niedawno u nas jako „ostatnia wersja autorska z 1810 roku”, istotnie jest wersją ostatnią? Jakie są inne wersje? I skąd całe to zamieszanie z ustaleniem, który tekst można nazwać właściwym „Rękopisem...”? A może mamy po prostu parę „Rękopisów...”?
Wersje do pewnego stopnia są umowne. Mamy przekład sygnowany przez Edmunda Chojeckiego, edycje cząstkowe przygotowane przez autora oraz rękopisy zawierające fragmenty niekiedy bardzo odbiegające od przekładu. Nie mamy oryginału znanego tłumaczowi ani dziennika intymnego, w którym Potocki – jak współczesny autorowi „Rękopisu...” francuski pisarz i filozof Benjamin Constant w swoich „Dziennikach poufnych” – odnotowywałby postęp pracy. Nie wiemy zatem, jak wyglądało tworzenie powieści, a próby rekonstrukcji tekstu odpowiadającego przekładowi okazały się daremne. W tej sytuacji uporządkowanie rozproszonego materiału wedle hipotetycznych wersji wydaje się sensowne i użyteczne. Konieczne są tylko dwa zastrzeżenia.
Jakie?
Pierwsze: sam autor tworzył jedno dzieło, które w roku 1815 uważał za bliskie ukończenia po 20 latach pracy. Drugie: podział archiwaliów między wersje wymaga precyzyjnego datowania i tu pojawia się ryzyko błędu. Na podstawie zewnętrznych czy materialnych cech dokumentu, np. użytego papieru, można określić co najwyżej czas, po którym tekst został zapisany. Wie to każdy student historii. Wiedzą też edytorzy obecnego wydania. Twierdzą, że Potocki korzystał zawsze ze świeżo wyprodukowanego papieru, który zużywał w ciągu roku. To jednak tylko założenie. W przypadku „wersji z roku 1810”, opartej zasadniczo na jednym zespole archiwalnym, problemem jest ustalenie, kiedy Potocki przerwał jej pisanie. W przypadku „wersji z roku 1804” (według datowania Rosseta i Triaire’a – ma się ona ukazać po polsku w 2016 roku w formie e-booka – przyp. red.) sprawa się komplikuje. Tylko pierwsze rozdziały wydrukowane przez autora można uznać za bezsprzecznie do niej przynależne. Reszta pochodzi z archiwaliów niekoniecznie powstałych w tamtym czasie, lecz na przykład znacznie później, tuż przed samobójczą śmiercią Potockiego w roku 1815.
Na jakiej zatem podstawie profesorowie Rosset i Triaire twierdzą, że stary polski przekład Chojeckiego to sztucznie stworzona kompilacja z fragmentami dopisanymi przez tłumacza?