Czy warto sięgać po 60 latach po niedoszły debiut Marka Hłaski? Warto – choćby dla osobliwości językowego folkloru marymonckich slumsów. I dla samego Hłaski
Dziennik Gazeta Prawna
Postawię sprawę jasno: to nie jest dobra książka. I w sumie dobrze się stało, że Hłasko nie zadebiutował powieściowo „Wilkiem” – tekstem rozwlekłym, sentymentalnym i naiwnym, co rusz składającym ideologiczne trybuty dogasającemu stalinizmowi. „Baza Sokołowska”, nowela, która stanowiła faktyczny debiut Hłaski w 1954 roku, również odwołuje się do socrealistycznej estetyki, ale jest utworem znacznie lepszym literacko. No i krótszym. To rzekłszy, dodam jeszcze: „Wilk” jest książką fascynującą. Niewiarygodne, że napisał ją dziewiętnastolatek.
Oczywiście podejmowanie się oceny powieści, którą sam twórca uznał za niezdatną do druku, to czynność dość perwersyjna. „Wilk” – po latach odnaleziony i opracowany przez Radosława Młynarczyka – miał być w zamierzeniu autora nową wersją „Sonaty Marymonckiej” (której, notabene, pisarz również nie ukończył w zadowalającym kształcie – „Baza Sokołowska” była jednym z jej fragmentów, za namową Bohdana Czeszki opublikowanym oddzielnie). Hłasko przeniósł akcję w lata 30., a głównego bohatera, nastolatka z marymonckich slumsów, postanowił trzymać tym razem z dala od wielkich ciężarówek. Wziął nawet w wydawnictwie Iskry zaliczkę, ale redaktorzy nigdy nie zobaczyli efektu końcowego. Po roku 1956 dla Hłaski, cudownego dziecka polskiej literatury, „Wilk” mógł być już tylko kłopotliwym kamieniem u nogi.
Cóż zatem tu mamy? Swoisty Bildungsroman. Rysiek Lewandowski, zaniedbany dzieciak z dzielnicy nędzarzy, marzy o lepszym życiu – imponują mu dzielni, sprawiedliwi kowboje z westernów, ale w jego małym świecie o żadnej sprawiedliwości nie może być mowy, a dzielni ludzie nie zostają tu kowbojami i szeryfami, lecz recydywistami z problemem alkoholowym. Taka kariera czeka również Ryśka: jest silny, sprytny, ma skłonności do stosowania przemocy, zaś jego ojciec chrzestny to największy okoliczny bandzior. Istnieje wszelako jeszcze inne wyjście z tego impasu – rewolucja. Wśród marymonckich robotników krąży widmo komunizmu. Gdy w pobliskiej fabryce wybucha strajk, Rysiek się przyłącza.
Naturalnie nie ma sensu czytać dziś „Wilka” dla jego hołdów względem socrealizmu i wujaszka Stalina – wydają się zresztą wciśnięte do tej książki na siłę. Warto czytać „Wilka”, żeby się dowiedzieć, co Hłasko miał w głowie, co przyciągało jego uwagę, co uważał za ważne w swoim świeżo nabytym pisarskim fachu.
Po pierwsze, „Wilk” na tle świętoszkowatej pruderii stalinowskiej literatury to rzecz mocno szokująca – tu się klnie, tu się gada ulicznym slangiem, zaś akurat opisy proletariackiej nędzy nie mają w sobie nic z czytankowej tendencyjności. Hłasko jest zadurzony w tym półświatku, łasy na język ulicy, przestępczy folklor, miejskie legendy. Oto złodziej Zieliński opowiada Lewandowskiemu o swoich tatuażach („którymi był pokryty cały, tak że wyglądał jak dobra książka z ilustracjami”): „To urkes, żydowski bandyta. A to primabalerina carskiej opery – Olga Gromkopierdziejanka, to zdobycie Somosierry przez Kościuszkę, a to znowuż torpedowiec Rysy na manewrach z powodu święta morza”.
Po drugie, „Wilk” mimo nadęcia i hieratyczności głównej linii fabularnej bywa ironicznie zabawny – jak w scenie, gdy Rysiek, włócząc się wśród żoliborskich „szklanych domów”, spotyka dzieci sytych mieszczan i sprzedaje im parę gangsterskich anegdot.
Po trzecie – i może najważniejsze – niedoszły debiut Hłaski, choć jako całość chybiony, jest jednak dowodem niebywałego talentu i literackiego słuchu. A także miłosnym wyznaniem wyszeptanym Warszawie, która nie istniała już w czasie, gdy przyszły autor „Ósmego dnia tygodnia” pracował nad swoim tekstem.
Wilk | Marek Hłasko | Iskry 2015