Role Ala Pacino w „Manglehorn” oraz „Idolu” są jak awers i rewers tej samej monety. Wielki aktor maluje w nich dwa obrazy starości i samotności. Bywa przejmująco bezradny, czasem bawi się emploi ikony amerykańskiego kina
Czekałem na Ala Pacino. Ostatnie filmy wielkiego aktora pokazywały, że podzielił on los innych gwiazd Hollywood, tych z pierwszego szeregu. Kiedy ostatnio widzieliście ważny obraz z udziałem Roberta De Niro? Niegdysiejszy Jake LaMotta z „Wściekłego Byka” chałturzy na potęgę przede wszystkim w komediach pośledniego gatunku, jak choćby „Wielkie wesele” albo „Poznaj naszą rodzinkę”, w dziełach wyższej klasy – „Poradnik pozytywnego myślenia” i „American Hustle” – przyjmuje role drugoplanowe i epizody. Dustin Hoffman rzadziej pojawia się na ekranie, może dlatego i rozczarowań z nim związanych jest nieco mniej. O Jacku Nicholsonie słuch ostatnio zaginął, w ostatniej dekadzie dał się zapamiętać jedynie z wybitnego „Schmidta” i oscarowej „Infiltracji”.
Na tle takiego De Niro Al Pacino wypada jeszcze nie najgorzej, ale byłoby lepiej, gdyby nie zagrał w takich gniotach, jak „Twardziele”, „Zawodowcy” (w duecie z De Niro właśnie) albo „Sprawa zamknięta” czy mocno kompromitujący „Jack i Jill”. Zrobił to – nigdy nie ukrywał – dla pieniędzy, uważał zawsze, że aktorstwo to fach, zatem przyjmuje się i niezbyt wyszukane zadania. Inna rzecz, iż przypadek Pacino, Hoffmana albo De Niro dowodzi, że Hollywood zajęte pogonią za nowymi nazwiskami i młodymi twarzami zapomina o swoich ojcach założycielach. Nie daje im ról na miarę ich klasy, nie pomaga w odświeżeniu wizerunku. Takie role jak Schmidt Nicholsona są tylko wyjątkiem potwierdzającym regułę. Częściej już robi to telewizja, gdzie – taka sytuacja zdarza się coraz częściej – uznani twórcy mogą realizować projekty odrzucone wcześniej przez prestiżowe studia. Taki los spotkał Barry’ego Levinsona i jego film „Jack, jakiego nie znacie” o Jacku Kevorkianie, lekarzu, który na dużą skalę zajął się eutanazją. Ta kreacja – obok Raya Cohna w miniserialu „Anioły w Ameryce” Mike’a Nicholsa – była największym dokonaniem Pacino w ostatniej dekadzie. Przypominała, jak plastyczny, zmienny to aktor, dawała jeszcze jeden dowód jego charyzmy.
Dlatego czekałem na Ala Pacino. Słyszałem, jak wielu, że po świetnej partii Shylocka w Szekspirowskim „Kupcu weneckim” Michaela Radforda zagra u niego w „Królu Learze”, ale zapowiadany od dawna film jeszcze nie powstał. Sam aktor zekranizował za to „Salome” Oscara Wilde’a, w tytułowej roli obsadzając Jessicę Chastain, sobie zaś powierzając partię Heroda. Grał go uprzednio na scenie, mocno zrósł z bohaterem Wilde’a, dlatego postanowił dać mu jeszcze jedno wcielenie. Niestety, obraz nie trafił do polskich kin. Szkoda.
Nie był to pierwszy film wyreżyserowany przez dzisiejszego Manglehorna. Znamy świetny „Sposób na Szekspira”, gdzie sekwencje z „Ryszarda III” (kolejna wielka teatralna kreacja artysty) łączyły się z prowadzonymi przez Pacino wywiadami ze znawcami tematu, jak i zwykłymi, spotkanymi na ulicy przechodniami. Wszystko po to, by dociec, czy istnieje jakiś współczesny sposób na Szekspira. Powracam regularnie do tego obrazu, za każdym razem z silniejszym przeświadczeniem, że Pacino był imponująco blisko Szekspira.
Nie znamy „The Local Stigmatic”, a także „Chinese Coffee”, gdyż sam autor nie kwapił się z dopuszczeniem ich do rozpowszechniania. Z rozmów z Lawrence’em Grobelem, w Polsce opublikowanych przez wydawnictwo Axis Mundi, nie wynika, że się ich wstydził z powodu słabej jakości. Raczej podkreślał osobisty ich ton i bał się narażać na konfrontację. W końcu opublikował wszystkie reżyserowane przez siebie tytuły w specjalnym zestawie czterech DVD, opatrzonym autorskim komentarzem. Ukazał się on w USA, ależ to byłaby gratka – móc kupić go także w Polsce!
Nie znamy także „The Humbling” Levinsona, w którym Pacino wcielił się w starzejącego się aktora, niejako rozliczając z samym sobą. Przeczuwam, że ten właśnie film mógłby stworzyć nieformalną trylogię z „Manglehorn” Davida Gordona Greena oraz „Idolem” Dana Fogelmana. Ten drugi to reżyser debiutant, pierwszy ma w dorobku tylko niewielkie filmy niezależne. Wniosek? Nie trzeba być Martinem Scorsese (Pacino zagra u niego w „The Irishman”), aby namówić starego mistrza na współpracę. Green opowiada, że spotkał się z Pacino, aby zaproponować mu udział w sowicie opłacanej reklamie. Rozmawiali długo, zaiskrzyło. W końcu Green skonstatował, że nie zrobi z Pacino tej reklamy, ale wróci do niego za jakiś czas ze scenariuszem filmowym. Aktor chętnie przystał na takie rozwiązanie.
W „Manglehorn” gra starego ślusarza, który za przyjaciela ma tylko wyliniałego kota. Kiedyś odrzucił miłość życia, od lat samotność zabijają jedynie wypady do banku i krótkie rozmowy z pracującą tam kobietą (Holly Hunter), głównie o zwierzętach. Kiedy pojawi się szansa na bliskość, Manglehorn ją odrzuci, a potem spróbuje naprawić swój błąd. Jego zmagania z codziennością wynoszą ten przeciętny film na wyższy poziom. Aktor nie boi się manifestować na ekranie swej starości, tylko w krótkich mgnieniach jest jeszcze dawnym sobą, władcą filmowego świata. Rolę buduje na półtonach, tyle że małe ma szanse w konfrontacji ze schematami scenariusza i końcowym, na siłę optymistycznym przesłaniem. Kiedy patrzyłem na Pacino jako Manglehorna, myślałem, że najchętniej przeniósłbym jego opowieść na deski sceny. Pozostawiłbym na niej Pacino samego, najwyżej w towarzystwie kota. Wszystkie sekwencje spotkań z synem, rozmów z graną przez Hunter Dawn, rozegrałbym w wyobraźni starego ślusarza. Niechby odwijał z bólem taśmy swej pamięci, powracał do przeszłości, gdy wszystko jeszcze było możliwe. Taki monodram byłby namiastką amerykańskiej wersji „Ostatniej taśmy” Samuela Becketta, a Al Pacino mógłby stać się innym wcieleniem starego Krappa.
Średnio udany „Manglehorn” przywodzi na myśl jedną z moich ulubionych ról Pacino – Lefty’ego Ruggiero z „Donnie Brasco” Mike’a Newella. Niegdyś wielki Michael Corleone z trzech „Ojców chrzestnych” był tym razem szeregowym człowiekiem mafii z trzeciego rzędu, gangsterem szaraczkiem, który marzy jedynie o spokoju i żeby przeżyć kolejny dzień. Gdy okazuje się, że zbyt blisko dopuścił Donniego Brasco, a ten był policyjną wtyczką, wie, że pójdzie na śmierć. Wstrząsająca jest sekwencja, gdy Lewus układa po raz ostatni swoje rzeczy, zapowiada swój powrót, choć wie, że czeka go tylko jedna droga. Mała tragedia urasta wówczas do antycznego wymiaru, chociaż obywa się bez mocnych słów, bez wykrzykników.
Grobel poprosił Ala Pacino, by wybrał pięć swoich filmów do umieszczenia w kapsule czasu. Wymienił dwóch „Ojców chrzestnych”, „Serpico”, „Człowieka z blizną”, „Sposób na Szekspira”, potem dołożył „Dicka Tracy”, w końcu zamienił go na „The Local Stigmatic”... Grobel dopytywał, czemu pominął genialne „Pieskie popołudnie” Lumeta, zadałbym to samo pytanie. Jako zaprzysięgły fan aktora wymieniłbym jeszcze z dziesięć tytułów, od wspaniałych lat siedemdziesiątych z „Narkomanami” i „Strachem na wróble”, poprzez niemal straconą kolejną dekadę, aż do rozkwitu w kolejnym dziesięcioleciu. Wtedy powstały oscarowy „Zapach kobiety” (fakt, że Pacino zasłużył na statuetkę po wielokroć wcześniej i nie była to jego życiowa rola), „Glengarry Glen Ross”, wspaniały duet z Michelle Pfeiffer we „Frankie i Johnny”, potem „Gorączka” i „Informator”. Zanim wytracił nieco impet, pokazał swą śmiertelnie zmęczoną twarz w „Bezsenności” oraz dał wstrząsające studium agonii w „Aniołach w Ameryce”. Co łączy wszystkie te role? Przeszywające spojrzenie aktora i jego zachrypły głos. No i piekielna intensywność, której nauczył się od Lee Strasberga. Grać bez dystansu, stapiać się z postacią. Pacino dokładał jednak do tego trudną do nazwania melancholię, przeczucie końca. Chętnie uciekał od wizerunku specjalisty od ról ludzi „większych niż życie”.
W „Idolu” Fogelmana – sądzę – zagrał dla przyjemności. Owa przyjemność udziela się widowni. Pacino szarżuje w roli starzejącego się gwiazdora rocka, który próbuje naprawić błędy swego życia, ale robi to z wdziękiem. Bawi się dialogami z Annette Bening, wzrusza w sekwencjach z synem (Bobby Cannavale). To rola zagrana z łatwością – spokojne mistrzostwo. Rzecz niewielkiego formatu, jednak skuteczna. Prosty film Fogelmana angażuje uwagę, budzi sentyment za dawnym kinem, wzrusza.
Al Pacino wrócił w dobrej formie. „Manglehorn” oraz „Idol” to jeszcze nie są role na jego skalę, ale ujmy mu nie przynoszą. Zaostrzają apetyt na „Irlandczyka”, gdzie pierwszy raz spotka się ze Scorsese, na obiecywanego od dawna Leara, na rysującą się na horyzoncie biografię Salvadora Dalego. Wielki Pacino ma wciąż coś do udowodnienia.
Co łączy najważniejsze role Pacino? Przeszywające spojrzenie aktora i jego zachrypły głos. No i piekielna intensywność, której nauczył się od Lee Strasberga. Grać bez dystansu, stapiać się z postacią.