Jest w Stanisławie Celińskiej coś, co godzi w zachwycie dla jej aktorstwa nawet najbardziej zwaśnionych zazwyczaj krytyków. Może radość wbrew wszystkim przeciwnościom, może pokonywanie własnych ograniczeń, może witalność na przekór wszystkim szarościom świata
Jest w Stanisławie Celińskiej coś, co godzi w zachwycie dla jej aktorstwa nawet najbardziej zwaśnionych zazwyczaj krytyków. Może radość wbrew wszystkim przeciwnościom, może pokonywanie własnych ograniczeń, może witalność na przekór wszystkim szarościom świata
/>
Mam przed oczami dwa obrazy. Zakończenie „Opowieści afrykańskich według Szekspira” w inscenizacji Krzysztofa Warlikowskiego – publiczność po pięciogodzinnym maratonie w stanie ni to letargu, ni to odrętwienia, w niektórych przypadkach pewnie absolutnego olśnienia. Na pewno jednak zmęczona długim przebywaniem na krańcu świata w hali przy Wale Miedzeszyńskim w warszawskim Wawrze, w dodatku w innym świecie, stworzonym przez reżysera. Ten stan bezceremonialnie przerywa Stanisława Celińska. „Uno, dos, tres, quatro, cinco, seis...” – skanduje, zapraszając aktorów Nowego Teatru do salsy. Za chwilę tańczą wszyscy, w poczuciu przedziwnego uniesienia. Emocje udzielają się również widzom. Niknie bariera rampy, ucieka gdzieś zmęczenie. Salsa jednoczy scenę i widownię. Czujemy się wspólnotą, spoglądając na tęgą kobietę, która zdaje się płynąć nad powierzchnią, nic nie robiąc sobie z ogromu swego ciała. Jest nagle pełną entuzjazmu dziewczyną, właśnie unieważniła swój wiek. Warlikowski tak miał w „Aniołach w Ameryce”, kiedy aktorzy siadali naprzeciw widzów i długo patrzyli na ich twarze, w „(A)pollonii” kończonej przez cały zespół śpiewaną półprywatnie piosenką. Zawsze zależało mu, aby na koniec, może i wbrew wszystkiemu, co zostało pokazane, zbudować w swoim teatrze wspólnotę. Tym razem jednak to wrażenie było szczególnie silne. I stałoby się niemożliwe do osiągnięcia bez Stanisławy Celińskiej – nieformalnej przewodniczki chóru.
W tym samym miejscu kilka lat później oglądam koncert Celińskiej z Royal String Quartet Bartka Wąsika. Muzykę z płyty „Nowa Warszawa” znam, wiem zatem, że będą dreszcze. Zdumiewa jednak samo ustawienie solistki. To nie jest jeszcze jeden recital znanej aktorki z towarzyszeniem znakomitego nawet zespołu. To jest koncert na wiele instrumentów, a jednym z nich jest głos. Dlatego Celińska w ciemnej sukni siedzi za pulpitem, podobnie jak inni wykonawcy. Celowo rezygnuje ze śladów popisu, a przecież jej przeszywające interpretacje warszawskich songów o coś takiego wręcz się proszą. Tyle że „Nowa Warszawa” to przejmujący koncert i spektakl w jednym. Chropawy, monochromatyczny, utrzymany w czerni. Właśnie dlatego, że wielka artystka stawia na posuniętą do granic ascezę, tak bardzo chowa się za muzyką i słowami, ma szansę wybrzmieć w pełni. Celińskiej nie trzeba poklasku. Jest służebna wobec sztuki jako jej instrument. W tym tkwi jedna z jej tajemnic.
Los dał jej niemal natychmiastowy sukces i sprawił, że się nim zachłysnęła. Zagrała Ninę w „Polowaniu na muchy” Andrzeja Wajdy, tworząc wspaniały duet z Danielem Olbrychskim. Zaangażował ją Erwin Axer do Teatru Współczesnego w Warszawie, co dla każdego młodego aktora było czymś więcej niż spełnieniem marzeń. Przy Mokotowskiej grała u samego dyrektora, u Jerzego Kreczmara, Zygmunta Huebnera, potem Krzysztofa Zaleskiego. Partnerowała największym – Halinie Mikołajskiej, Czesławowi Wołłejce, Andrzejowi Łapickiemu, wreszcie niejednokrotnie Tadeuszowi Łomnickiemu, i to od niego nauczyła się najwięcej. Kino też nie dawało o sobie zapomnieć. Celińska pojawiła się m.in. w „Nocach i dniach” Antczaka, „Nie ma róży bez ognia” Barei, „Zaklętych rewirach” Majewskiego, wreszcie „Pannach z Wilka” Wajdy. Nawykłej do większych i mniejszych zwycięstw aktorce mogło zakręcić się w głowie. Po wzlocie przyszedł upadek.
Jest Celińska być może pierwszą polska aktorką, która wprost opowiedziała o swym alkoholowym nałogu. Opowiedziała prosto, zwykłymi słowami, bez ogródek. Jak sama twierdzi – dała świadectwo. O tym, jak znalazła się na dnie, skrzywdziła rodzinę, zawalała zawodowe zobowiązania. A potem nagle poczuła, że ciężar uzależnienia został jej odjęty, odzyskała wolność. Mówi artystka, że zawdzięcza to wierze, że to jest sprawa Boga. Poczuła się Hiobem, nie tylko grając go w monodramie, i przyszło ocalenie. Dzisiaj tamta trauma jest przeszłością, stanowi jednak część doświadczenia, z którego dobrze czasem korzystać w pracy. Celińska twierdzi przecież, że swoje role wyrywa z siebie samej. Cofa się do dzieciństwa, przywołuje zapamiętane obrazy i postaci. Bierze ze wspomnień i przeżyć. To także jest w niej głęboko, przecież otwarcie nazywa się niepijającą od ponad ćwierćwiecza alkoholiczką. Nie przypadkiem najbardziej przejmującym fragmentem jej nowej płyty „Atramentowa” jest „Wielka słota” – śpiewana razem z Muńkiem Staszczykiem spowiedź matki alkoholiczki kierowana do dorosłego syna, który dziś też już wie, że „picie wódy to nie jest dobra rzecz”. Jeśli ktoś decyduje się nagrać taki kawałek, znak to, że na dobre wypędził dawne demony.
Dziś na aktorską drogę Stanisławy Celińskiej można patrzeć niczym na podróż wewnętrzną, u której celu jest spokój i samoakceptacja. Wiele przystanków na niej to były spełnienia. Chociażby liczne role teatralne, znaczone umiejętnością istnienia w światach inscenizatorów o skrajnie różnych stylach i światopoglądach. Dość powiedzieć, że po pierwszym okresie u Warlikowskiego wróciła Celińska do Współczesnego, który – jak twierdziła – nigdy nie przestał być jej teatrem, i dała niepowtarzalne barwy znowu tak różnym przedstawieniom, jak „To idzie młodość”, „Udając ofiarę” i „Proces” Macieja Englerta. Jednocześnie cały czas gra w muzycznych spektaklach Jerzego Satanowskiego, któremu (oraz Jonaszowi Kofcie) zawdzięcza swe najsłynniejsze szlagiery – „Song sprzątaczki” oraz „Stopklatka”. Powiedzieć o niej, że jest mistrzynią piosenki aktorskiej, to nic nie powiedzieć. Trafniej będzie przypomnieć, iż wedle najbardziej adekwatnych definicji piosenka aktorska jest zamkniętą w trzech albo czterech minutach rolą dramatyczną. Chcąc lepiej to zrozumieć, wystarczy posłuchać, jak Celińska gra sprzątaczkę w swym songu albo jak żąda, byś się uśmiechnął. Wszystko stanie się jasne.
Szczególne jest miejsce Stanisławy Celińskiej w Nowym Teatrze Krzysztofa Warlikowskiego. Spotkali się za pierwszym razem, gdy Warlikowski jeszcze nie był tym Warlikowskim, w Teatrze Studio w Warszawie robił „Zachodnie wybrzeże” Koltesa. Celińska, wtedy krótko po „La Boheme” Jerzego Grzegorzewskiego, zagrała matkę. Pierwszą z matek, bo właśnie z ich rolami zrosła się na długo w spektaklach szefa Nowego. Jeszcze w Rozmaitościach była Gertrudą, którą odwiedzał nagi Hamlet Jacka Poniedziałka. Na Jacka Poniedziałka, czyli Kruma, czekała też w inscenizacji najlepszego z dramatów Hanocha Levina. Najpierw z ufnością, że powrót syna odmieni na lepsze jej dni, potem ze złością na zawiedzione nadzieje. Jednak bez odrzucenia. W matkach Celińskiej, tych od Warlikowskiego, są tony wymykające się prostym opisom aktorskich osiągnięć. Liczy się czasem sama milcząca obecność Celińskiej na scenie, jej pełne cierpliwości trwanie. Tak jest w rozedrganym emocjami „Kabarecie warszawskim”, ostatnim jak dotychczas spektaklu reżysera przygotowanym na własnej scenie. Z początku jest w nim aktorka, znowu prześmiewczo podkreślając własną cielesność, girlsą z kabaretu, potem już oczywiście z matką. Z Redbadem Klijnstrą prowadzi jednak grę o dominację, tyle że niemal niezauważalnie zabarwia ją delikatnością. Takie są właśnie kreacje Celińskiej w przedstawieniach Krzysztofa Warlikowskiego. Mocne, ale unikające jednoznaczności. Jak w słynnych „Oczyszczonych” Sarah Kane, gdzie wcieliła się w kobietę z peep-show. W jednej ze scen obnażała piersi, kładła na nich ręce Tinkera (Mariusz Bonaszewski). Było w tym coś perwersyjnego, lepki smak płatnej miłości. Ale też głęboko ludzkiego, jak ludzki jest kontakt między dwojgiem spragnionych ciepła samotników. Janusz Majcherek nazywał tę rolę Celińskiej nowym „aktem całkowitym”, porównując ją do Ryszarda Cieślaka z seansów Jerzego Grotowskiego. Widziałem tylko ich zapisy, nie odważę się porównywać. Wiem jednak, że z „Oczyszczonych”, którzy nigdy nie stali się „moim” spektaklem, zapamiętałem na lata kobietę z peep-show. Chyba tylko ją.
Stanisława Celińska przygotowuje się właśnie do roli we „Francuzach” Krzysztofa Warlikowskiego, projekt jak zawsze okryty jest tajemnicą. Dała nam też „Atramentową”, pokazując w niej łagodną twarz kogoś, kto poznał na wskroś ludzi, życie i świat i pogodził się z nimi. Śpiewa z delikatnością, a niekiedy z bólem, zaprasza nas do siebie. Kilka razy zdarzyło mi się rozmawiać z aktorką, zawsze ujęty byłem jej bezpośredniością. Wzięła od losu razy, aby przekuć je w dobro, być po jasnej stronie. Stąd ten jej uśmiech, nie do podrobienia.
„Atramentowa” Celińska
To zabrzmi może nieskromnie, ale od pewnego czasu zaczęło mi się podobać, jak śpiewam. Wcześniej miałam mieszane uczucia co do swoich występów” – powiedziała w Polskim Radiu Stanisława Celińska. A przecież z powodzeniem zaistniała przed mikrofonem już w 1969 roku. Znakomita aktorka dostała wtedy wyróżnienie na festiwalu w Opolu. Od tego czasu wielokrotnie mogliśmy słyszeć głos Celińskiej, ale nie w takiej kumulacji jak w ciągu ostatnich trzech lat. W 2012 roku ukazała się płyta „Nowa Warszawa”, nagrana wspólnie z pianistą Bartkiem Wąsikiem i Royal String Quartet. Słusznie zebrała znakomite recenzje i kilka nagród. Teraz możemy ponownie posłuchać Stanisławy Celińskiej, dzięki nowej płycie „Atramentowa”. Tym razem za muzykę odpowiada przede wszystkim Maciej Muraszko, a wśród autorów tekstów można znaleźć takie postaci jak Jonasz Kofta czy Wojciech Młynarski. Jest tu również dwoje gości przed mikrofonem. Wraz z Muńkiem Staszczykiem Celińska wykonuje „Wielką słotę” z poruszającym tekstem lidera T.Love. Nie mniejsze wrażenie robi duet z Katarzyną Nosowską w piosence z repertuaru Hey „Do rycerzy, do szlachty, do mieszczan”. Oczywiście głównym atutem płyty jest głos, a raczej postać Celińskiej, ale brawa należą się dla muzyków za aranżacje. Okołojazzowy (choć są tu również momenty oparte na innych gatunkach) klimat, kreowany przez m.in. fortepian, mandolinę, kontrabas, skrzypce, cymbały, akordeon i saksofon, to ogromna wartość „Atramentowej”. Ale największą gwiazdą jest Celińska, choć jej głos i kreacja muzyczna są dalekie od gwiazdorstwa. Głos jest zmysłowy, przejmujący, naturalny. Celińska „Atramentową” płynie trochę pod prąd muzycznego rynku, ale pierwsze miejsce na liście sprzedaży OLIS pokazuje, że jest dużo miejsca poza hip-hopową i popową sieczką na rzeczy poruszające i prawdziwe. Taka jest Celińska i taka jest „Atramentowa”.
Stanisława Celińska | Atramentowa | Polskie Radio
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama