Wolałem dotąd Krzysztofa Vargę jako autora książek „węgierskich” – „Gulaszu z turula” i „Czardasza z mangalicą” – wspaniałego przewodnika po dzisiejszym i tym zapamiętanym sprzed lat Budapeszcie oraz madziarskiej prowincji. Kiedy je czytałem, czułem smak miasta i chciałem znowu w nim być. Varga nie tylko mnie przybliżał swą drugą ojczyznę i sprawiał, że gdy tam trafiałem, czułem się dziwnie swojsko, bezpiecznie. A potem chciałem na Węgry wracać. Łatwo się w tym kraju – a przede wszystkim w Budapeszcie – rozsmakować, łatwo wręcz się od niego uzależnić.
Lubiłem także Vargę felietonistę. Szukałem jego krótkich tekstów, szczególnie tych o współczesnym polskim kinie. Pokazywał w nich pazur wytrawnego ironisty, uderzał zawsze celnie, piętnował absurdy popu i tzw. kultury wysokiej. Oddawał też hołdy tym, którzy na to zasługiwali. W dużej mierze pokrywa się lista naszych mistrzów. Pamiętam znakomity artykuł Vargi o Tomie Waitsie. Zawarł w słowach całą esencję jego muzyki. Miał też niepodrabialny styl. Nie zważał na tendencję, by pisać krótkimi zdaniami, bo krótkie zdania mocniej zapadają w pamięć, lepiej trafiają do czytelników. On swoje zdania układał w długie, po wielokroć złożone sekwencje, jakby chciał bohaterem tekstu czynić sam język, wiedząc, że dzięki niemu najlepiej opisze swój świat, swe bunty i inspiracje.
Mniej zapadały mi w pamięć powieści Krzysztofa Vargi. Połykałem je szybko, z przyjemnością nawet, potem szybko zapominałem. Nie to, żeby autor „Chłopaki nie płaczą” był słabym prozaikiem. Raczej ciążyła jego pierwszym książkom nadmierna lekkość, czyniąca z nich literaturę pobawioną szczególnego znaczenia, raczej jednorazowego użytku. Zmianę przyniosły dopiero „Trociny” sprzed lat trzech – wściekły monolog przemierzającego Polskę przegranego komiwojażera. Przejmujący bluzg złości i smutku, że jest jak jest i nic się nie da z tym zrobić. Można jedynie patrzeć przez okna pociągów na swój kraj, piętnując zaściankowość, chciwość, brzydotę, głupotę. Wiedząc też, że nie jest się wolnym od żadnej z tych niezbyt przyjemnych cech.
„Masakrę” – najnowsze dzieło Vargi, rzecz całkiem pokaźnych rozmiarów (bagatela, 540 stron) – przeczytałem na jednym oddechu. Można opowiadać o niej na wiele sposobów i każdy będzie zasadny. Wydawca nazywa książkę powieścią drogi. No tak, w końcu mamy tu epopeję głównego bohatera przez utopioną w sierpniowym skwarze nocną Warszawę, rajd po kolejnych knajpach, barach i klubach w rytm wypijanych piw i czterdziestek wódki, niczym slalom po kolejnych stacjach drogi krzyżowej dzisiejszego, bardzo pokrzywionego i kalekiego everymana. Jest w „Masakrze” poczucie nieuchronności drogi do granic upokorzenia, która nikomu nie przyniesie ukojenia. Jednak siła powieści zasadza się na czym innym. Na tym, że „Masakra” uderza do głowy jak dobra whisky, orzeźwia niczym zimny browar, otumania mocą niedostatecznie zmrożonej gorzały. Przez tych kilkanaście godzin jego marnej egzystencji jest się ze Stefanem Kołtunem, podupadłym rockmanem w średnim wieku, w samym sednie życiowego i twórczego kryzysu. Stefan pije, bo musi, pije, bo chce. Niby raz po raz po kolejnym ciągu, gdy trzeci dzień trzeźwości i detoksykacji nareszcie stawia do pionu, przyrzeka sobie, że już koniec, że to było po raz ostatni i od dziś wszystko się zmieni. Planuje życie na nowo, w myślach układa słowa i nuty wreszcie upragnionych przebojów, z ufnością patrzy przed siebie. A potem znów wpada w pętlę. Do sklepu po shirazy i cabernety, malbeki i carmenere’y, zapite cytrynówką albo żołądkową gorzką. I tak do końca do ostatecznego upodlenia. I dalej tak samo. Dalej tak samo. Dalej…
Proza pijacka, która ekscytuje się samą sobą, podnieca własnym ekshibicjonizmem, wystawia na pokaz bebechy, niepostrzeżenie staje się karykaturą samej siebie. Wielka proza pijacka nie ma w sobie nic ze sztucznej manifestacji, jest szczerą do bólu, choć ubraną w literacką iluzję, relacją z podróży do kresu nocy. Tak było z Konsulem z „Pod wulkanem” Malcolma Lowry’ego, który zapijał się metodycznie, odtrącając kobietę i brata, w promieniach meksykańskiego słońca. Genialnie grał go Albert Finney w filmie Johna Hustona i Marek Walczewski w „Powolnym ciemnieniu malowideł” – legendarnym spektaklu błysku Jerzego Grzegorzewskiego. Walczewski budował postać z kilku gestów i tików, Finney był zgodzie z realistycznym stylem. Obaj ujęli esencję bohatera Lowry’ego, za którym w rozpadlinę wrzucano martwego psa, i było jak u Kafki – jakby wstyd miał go przeżyć. Tak było ze wszystkimi literackimi odbiciami Charlesa Bukowskiego, co mówił o sobie, że pił piwo, pił wino i pił wódkę, a i tak wszystko na nic. Pod tymi słowami najsłynniejszej barowej ćmy Ameryki podpisałby się zapewne Stefan Kołtun z „Masakry”. Tak było wreszcie z bohaterem „Pętli” Marka Hłaski, wspaniale odtworzonym w filmie Wojciecha Jerzego Hasa przez Gustawa Holoubka. Bez rozgrzeszeń, bez łatwych wytłumaczeń.
Tak było z Jurusiem z „Pod Mocnym Aniołem” Jerzego Pilcha, gdzie alkohol stawał się przeznaczeniem bohatera, każdorazowym punktem powrotu, celem ucieczki przed światem, paradoksalnym schronieniem dla jego świadomości siebie i otoczenia. Podobnie dzieje się z Kołtunem od Krzysztofa Vargi. Przy okazji wydania tej książki autor odkrył, że jest w niej sporo z autobiografii. Wyznał, że pije i pić raczej nie przestanie. Dla Stefana Kołtuna dla alkoholu też nie ma alternatywy. Już nawet nie jest nią praca – ucieczka choćby dla wybitnego litewskiego reżysera teatralnego Oskarasa Koršunovasa, który mówił wprost, że musi robić przedstawienia, bo gdy jest w artystycznym wirze, to nie pije. Czytając „Masakrę”, towarzyszymy Kołtunowi, czujemy smak wypijanych przez niego wódek, dajemy się uwodzić jego ironii i goryczy, ale przez chwilę nawet nie wierzymy w jego ocalenie.
Może ma w sobie ów przebrzmiały artysta rockowy coś z bohatera filmu „Żółty szalik” Janusza Morgensterna według scenariusza Pilcha. A może jeszcze bardziej przypomina Bena z „Zostawić Las Vegas” Mike’a Figgisa, scenarzystę postanawiającego metodycznie zapić się na śmierć. Tyle że świetnie grany przez Nicolasa Cage’a bohater spotykał na swej drodze prostytutkę Serę (zjawiskowa Elizabeth Shue) i odstępował od swego zamiaru. Pamiętam swe wrażenia, gdy pierwszy raz oglądałem film Figgisa. Nie tylko ja myślałem, że warto znaleźć się nad przepaścią, aby zostać uratowanym przez dziewczynę w typie Elizabeth Shue. Mimo oscarowej roli Cage’a to ona była dla nas w „Zostawić Las Vegas” najważniejsza.
Lepka od potu i upału książka Vargi nie zamyka się jednak w schemacie literatury pijackiej, choć można uznać ją za wybitnego przedstawiciela gatunku. Można dostrzec w niej również inspirujący dialog z klasyką ostatniego półwiecza, a co szczególnie mi bliskie, przede wszystkim z twórczością Tadeusza Konwickiego. Jest przecież „Masakra” czymś na kształt „Wniebowstąpienia” naszych czasów. W roli głównej mamy w niej widmową Warszawę dnia 1 sierpnia – w rocznicę wybuchu powstania warszawskiego. Mamy gadający pomnik Prusa, który wystawia nam ostre świadectwo, i mamy zombies, przesiadujących w modnych lokalach na Nowym Świecie i Krakowskim Przedmieściu. Miejscach łatwych do rozszyfrowania, gdyż Varga nie bawi się w wyrafinowane kamuflaże.
Warszawa Vargi jest widmowa tak jak miasto Konwickiego. To oczywiście bardzo atrakcyjne, że wraz z „Masakrą” można odwzorować sobie topografię Saskiej Kępy i Śródmieścia, ale to tylko ekscytujący drobiazg. Najbardziej przejmujące jest w „Masakrze” przedziwne przemieszanie miłości i nienawiści. Do tego miasta i zaludniających je indywiduów. Spotyka Kołtun Prezesa, Poetę, Docenta, Prezesa, wreszcie nieprzejednanego krytyka sztuki magistra Wątrobę. Prowadzi z nimi fundamentalne dysputy o Polsce, o ludziach, o uwiądzie kultury pod naporem szemranej nowoczesności. Pożera się te dialogi łapczywie, ale na koniec pozostaje i tak zapity facet tu i teraz – w tym czasie, w tym mieście.
Niebezpieczna to książka, bo nie pozwala na dystans. A Stefanowi Kołtunowi i Krzysztofowi Vardze blisko do niejednego z nas.