Dziennik Gazeta Prawna
Nie dajcie się zwieść cukierkowym aranżacjom i delikatnemu wokalowi. Nowa płyta Sufjana Stevensa „Carrie and Lowell” jest bolesną terapią, która może wprawić w depresję, a na pewno wycisnąć łzę z największego twardziela. Jeden z najbardziej intrygujących amerykańskich songwriterów tuż przed czterdziestką postanowił opowiedzieć o stracie matki (zmarła na raka trzy lata temu) i innych ciężkich momentach swojego życia. Robi to w przejmujący sposób, choć jego folkowe plumkanie nie przekona wszystkich.
Folkowe dźwięki wykluwa przede wszystkim za pomocą akustycznej gitary, dokładając do tego swój falset. Stonowany krążek „Carrie and Lowell” (to imiona jego matki oraz ojczyma) trzeba jednak przede wszystkim przetrawić poprzez teksty. Ekshibicjonizm Sufjana robi bowiem wrażenie. Alkoholizm, schizofrenia, depresja – to wszystko pchnęło jego matkę do odejścia, kiedy miał zaledwie rok. Widywali się rzadko, zazwyczaj podczas wakacji. Stevens, powracając do swojego niełatwego dzieciństwa, przywołuje też osobę ojczyma. Żeby dobić słuchacza, w kompozycji „Fourth of July” Sufjan powtarza wielokrotnie: „We’re all gonna die”.
„Carrie and Lowell” to nie jest krążek na miarę jego opus magnum, czyli koncept albumu „Illinois” sprzed 10 lat. Indiefolkowa płyta znalazła się w czołówce wielu zestawień najlepszych albumów dekady. Nie jest też tak zaskakujący jak wypełniony elektroniką „The Age of Adz” z 2010 roku. Nie mówiąc już o projekcie, na który złożyło się kilkadziesiąt świątecznych piosenek (album „Silver & Gold”). „Carrie and Lowell” brzmi trochę tak, jakby Sufjan napisał ją dla siebie. Sam przyznaje, że w ostatnich latach w pełni dorósł. Daje tego dowód na „Carrie and Lowell”. Jeżeli nie ma w was ani krzty romantyka i pokładów wrażliwości, nie włączajcie tej płyty. Jeżeli jednak jest inaczej, przygotujcie chusteczki do wycierania łez.
Sufjan Stevens | Carrie and Lowell | Sonic