Nie mam do nowego filmu Małgorzaty Szumowskiej dystansu, ponieważ w ogóle nie mam dystansu do jej kina. Ale czy krytyk w ogóle powinien być zdystansowany i obiektywny? Czy to możliwe? Przy okazji premiery „Body/Ciała” przypomniałem sobie pierwsze spotkanie z reżyserką. Jako wysłannik miesięcznika filmowego przyjechałem na krakowski Kazimierz na plan jej debiutanckiego filmu „Szczęśliwy człowiek”. Szumowska opowiadała mi wtedy, że nie interesuje jej metoda małych kroczków, chciałaby od razu zjeść cały filmowy tort, razem ze świeczkami. Bardzo mi to zaimponowało: pewność siebie młodej reżyserki, połączona z ambicjami, talentem i wielką pracowitością (mniej więcej w tej kolejności) zaowocowały potem różnej klasy projektami, ale Szumowska zawsze miała w sobie tę samą moc, żarliwość i determinację. Nie ugięła się po cierpkim przyjęciu „Ono” w Polsce, następny film – „33 sceny z życia” – był już wielkim i zasłużonym sukcesem. Nawet kiedy artystycznie kłóciłem się z Szumowską, zawsze ją podziwiałem. Nie lubię „W imię...”, również „Sponsoring” wydał mi się w efekcie zanadto wykoncypowany, ale jako filmowiec w duecie z operatorem i współscenarzystą Michałem Englertem, montażystą Jackiem Drosio oraz z grupą sprawdzonych aktorów, Szumowska stworzyła jedyny taki w naszym kraju team: twórczą ekipę otwartą na świat, szukającą wciąż nowego języka, eksperymentującą z formą. „Body/Ciało” to jej najlepszy film od „33 scen z życia”.
Ten odcinek „Dekalogu” Kieślowskiego zapamiętałem szczególnie. Czwarte przykazanie serii – „Czcij ojca swego i matkę swoją”. Kieślowski zaprosił nas wtedy do swoistej psychodramy z udziałem Janusza Gajosa i Adrianny Biedrzyńskiej. Ojciec i córka, ale czy na pewno ojciec, czy rzeczywiście córka? A jeżeli tak, to dlaczego to, co czują do siebie, jest tak bliskie afektowi erotycznemu? Metafizyka Kieślowskiego była wówczas nieco przyciężkawa, u Szumowskiej, korespondującej w „Body/Ciało” z czwartym odcinkiem „Dekalogu”, nosi znamiona śmieszności. Śmieszności, ale nie szyderstwa. W bardzo dobrym scenariuszu napisanym przez reżyserkę ponownie z Michałem Englertem Janusz Gajos gra tę samą postać co u Kieślowskiego starszą o 17 lat. Mieszka w identycznym blokowisku. I pojawia się znowu w duecie z córką Olgą, dziewczyną zmagającą się z anoreksją (w tej roli Justyna Suwała, kolejny dowód na znakomite efekty, jakie Szumowska uzyskuje w pracy z amatorami). W „Body/Ciele” jest również tajemniczy list, zduszona cielesność, ale i zaskakująco podobny ton. Kieślowski pokazywał w „Dekalogu IV” dysfunkcje cielesności ze śmiertelną powagą, Szumowska umieszcza je w nawiasie ironii. Straszne jest również śmieszne. Tonacja jest zatem inna niż u Kieślowskiego, ale oboje mówią w istocie tym samym: chorobliwej potrzebie sensu, której najważniejszym ekwiwalentem jest wiara. W Boga, w ludzi, w życie – oraz w cielesność.
Sukces „Body/Ciała” to efekt pracy całej ekipy. Zdjęcia, kostiumy, scenografia, montaż – wszystkie elementy idealnie ze sobą zestrojone, dopracowane, ale na zasadzie improwizacji jazzowej, nie matematycznego wykresu. Oglądając gazetowe wykopiowania z nagłośnionej przez tabloidy sprawy „małej Madzi” albo morderstwa Zdzisława Beksińskiego, czułem, że twórcy są o krok od zgubnej w skutkach minoderii. Mimo to za każdym razem Szumowskiej udawało się wyjść z tego rodzaju niebezpieczeństwa na tarczy. To również zasługa aktorów, wszystkich bez wyjątku. Mocny epizod Ewy Dałkowskiej przejdzie do historii, to petarda w rytmie „Śmierci w bikini”, hitu Republiki. Ale największe brawa należą się oczywiście Mai Ostaszewskiej. Anna ma dostęp do sfery pozamaterialnej, ale brakuje jej dostępu do własnego cierpienia. Dawno nie mieliśmy w polskim kinie tak prawdziwego, zniuansowanego portretu kobiecości.
Body/Ciało | Polska 2015 | reżyseria: Małgorzata Szumowska | dystrybucja: Kino Świat | czas: 90 min (5)