Na pierwszy rzut oka różni ich bardzo wiele, ale w rzeczywistości Bob Dylan i Frank Sinatra mają dużo wspólnego. Oczywiście oprócz tego, że obaj są filarami amerykańskiej kultury XX wieku. Dylan właśnie nagrał płytę z przebojami Sinatry

Jest rok 1995. W zabytkowej sali Shrine Auditorium w Los Angeles, która pamięta ceremonie wręczania Oscarów i Grammy oraz wiele ważnych koncertów, odbywa się specjalny wieczór zorganizowany z okazji 80. urodzin Franka Sinatry. W programie występy wielu gwiazd, nie tylko muzycznych. Na scenie m.in. Gregory Peck, Arnold Schwarzenegger, Johnny Depp, Patti LaBelle, Bruce Springsteen, Little Richard, Natalie Cole, Ray Charles, Bono. Na życzenie jubilata występuje też Bob Dylan. Ubrany w świecący, elegancki garnitur jakby chciał przypominać zawsze gwiazdorsko ubranego Franka, śpiewa numer „Restless Farewell”, który nagrał na początku lat 60. Nieprzypadkowo. Tekst opowiada o gościu, który w życiu przeszedł bardzo wiele, a teraz nadszedł czas na pożegnanie. Po swoim wykonaniu Dylan zwraca się do Sinatry krótkim: „Happy Birthday, Mr. Frank”, na co wzruszony jubilat odpowiada oklaskami. Spotkanie szanujących się wzajemnie gigantów muzyki było chwilowe, ale ich szlaki przenikały się już wcześniej. Teraz doszło do kolejnego spotkania na szczycie. Jakby na stulecie urodzin Sinatry, swoją najnowszą płytę „Shadows in the Night” Dylan w całości wypełnił numerami, którymi przed laty zasłynął Frank.

Na przełomie lat 50. i 60., kiedy Bob Dylan zaczynał swoją muzyczną przygodę, zasłuchiwał się nie tylko w numerach swoich największych idoli w stylu Woody’ego Guthrie czy Hanka Williamsa, ale też Sinatry właśnie. W swoich wspomnieniach „Moje kroniki” Dylan pisze, że uwielbiał Franka, bo w jego głosie „potrafiłem się dosłuchać wszystkiego – śmierci, Boga, wszechświata”. To zupełnie tak jak z tekstami Dylana. Teoretycznie dzieliło ich wtedy bardzo wiele. Frank ubrany w drogie garnitury, piękne kapelusze i ze szklanką dobrej whisky w ręku śpiewał w kasynach Las Vegas dla bogaczy i mafiosów. Dylan przy akompaniamencie gitary i harmonijki wykonywał folkowe protest songi. Można by ich porównać do gwiazdy popu (Sinatra) i alternatywy (Dylan). Mieli jednak cechę wspólną, obaj niespecjalnie poddawali się woli fanów albo co gorsza wytwórni. W latach 50. Sinatra zaczął odchodzić od słodkiego image’u na rzecz bardziej mrocznych koncept albumów nagrywanych dla Capitol Records. Był jednym z pionierów myślenia o płycie nie jako zbiorze chwytliwych numerów, ale uzupełniającym się, nieprzypadkowym tematycznym zestawie. Aby mieć większą władzę nad swoją karierą, w 1960 roku powołał do życia własną wytwórnię Reprise. Jednak wielkie sukcesy (także na ekranie) Frank przeplatał porażkami. Przykładem może być krążek z 1970 roku „Watertown”. Koncept album sprzedał się w zaledwie 30 tys. egzemplarzy. Niespecjalnie też na dobre wyszło mu muzykowanie z Tomem Jobimem w latach 60. w klimacie bossanovy. Dylan też zmieniał muzyczne bieguny. Po sukcesach folkowego grania z akustyczną gitarą w roli głównej sięgnął po sprzęt elektryczny, co nie wszystkim się spodobało. Podczas Newport Folk Festival w 1965 roku został wygwizdany. Niespecjalnie też publice spodobały się jego chrześcijańskie, gospelowe zapędy na płytach z lat 70.

Obu muzyków łączył szacunek do zbiorów klasycznych popularnych nagrań nazywanych Great American Songbook. Sinatra sięgał po nie bardzo często, stając się najsłynniejszym wykonawcą wielu z nich. Dylan też stale do nich powracał. W niedawnym wywiadzie dla magazynu „AARP” przyznał: „Myślałem o nagraniu swoich wersji standardów od czasu, kiedy w latach 70. usłyszałem krążek Williego Nelsona »Stardust« z jego pomysłami na te kompozycje. Przez lata słuchałem standardów w różnych wykonaniach i zastawiałem się, czy ktoś odbiera je tak jak ja”. Na dobre zmierzył się z nimi w 1993 roku na płycie „World Gone Wrong”. Skupił się na niej na tradycyjnych folkowych i bluesowych kompozycjach. 16 lat później zagrał po swojemu klasyczne świąteczne kompozycje i wydał na krążku „Christmas in the Heart”. Ze zbiorem Great American Songbook zmierzył się na poważnie dopiero teraz. A jeśli mówimy o Great American Songbook, to Sinatra przychodzi do głowy automatycznie. W przywołanym wywiadzie Dylan kontynuuje: „W tych kompozycjach cień Sinatry jest bardzo mocny. To on jest szczytem, na który musisz się wspiąć i mieć go w głowie, kiedy chcesz je wykonać. Ciężko jest znaleźć standard, którego nie wykonałby Frank. Jak nikt potrafił śpiewać je, jakby były napisane przez niego i dla niego”. Być może stąd Dylan w tytule swojego nowego krążka umieścił słowo „cień”, nieco zmieniając tytuł standardu znanego z mistrzowskiego wykonania Sinatry, „Strangers in the Night” na „Shadows in the Night”. Dylan wypełnił krążek piosenkami napisanymi między latami 20. a 60., i to wcale nie największymi hitami z dyskografii Franka.
Dylan nagrał krążek w należącym do Capitol Records Studio B w Hollywood. Tym samym, w którym Sinatra rejestrował przed laty swoje numery. Bob podszedł do piosenek na swój sposób, zupełnie tak jak robił to Sinatra. Bob odrzucił orkiestrowe brzmienie, pozbył się smyczków. Postawił na ascetyczną oprawę. Piosenki nagrywał ze swoim kameralnym zespołem. Rejestrowali je podczas wspólnych sesji, za pierwszym albo drugim podejściem, bez późniejszych poprawek. Przy okazji pokazał wyjątkowe możliwości wokalne, śpiewając nisko i melancholijnie jak rzadko kiedy. Warto wspomnieć o okładce, która też przywołuje echa czasów, w których te piosenki stały się hitami. Jak trafnie zauważył dziennikarz „New York Timesa”, okładka „Shadows in the Night” przypomina okładkę albumu jazzmana Freddiego Hubbarda „Hub-Tones”, nagranego w 1962 roku, czyli tym samym, w którym ukazał się… debiut Dylana. Z kolei na czarno-białym zdjęciu z tyłu okładki „Shadows in the Night” widzimy Dylana z winylem niezwykle popularnej w latach 50. i 60. wytwórni Sun Records. Towarzyszy mu kobieta w masce niemal identycznej jak te, które mieli uczestnicy słynnego nowojorskiego balu przebierańców Black and White Ball w 1966 roku prowadzonego przez Trumana Capote. Wśród nich, właśnie w takiej masce, bawił się wraz z Mią Farrow… Frank Sinatra.

Trwa ładowanie wpisu

„Shadows in the Night” Dylan zaczyna kompozycją, której współautorem jest sam Sinatra, „I’m a Fool to Want You”. Numer z 1951 roku wykonywało poza Frankiem wielu gigantów, od Peggy Lee, przez Tony’ego Bennetta, po Billie Holiday. Znalazła się tu również pieśń „Autumn Leaves” wykonywana w latach 50. przez Edith Piaf zarówno w wersji angielskiej, jak i francuskiej. W połowie tej dekady interpretował ją Sinatra. Z kolei dziesięć lat wcześniej zarejestrował „Full Moon and Empty Arms” opartą na II Koncercie Fortepianowym Rachmaninowa. Wielokrotnie coverowanym numerem jest także „That Lucky Old Sun” z lat 40., śpiewane wcześniej m.in. przez Johnny’ego Casha czy Williego Nelsona. Tę kompozycję Dylan wykonywał już przed laty na koncertach.

Bez przesady można powiedzieć, że Dylan, wypuszczając „Shadows in the Night”, zaskoczył. Jego poprzedni krążek, znakomity „Tempest” z 2012 roku wypełniły surowe rockowe dźwięki, których nie powstydziłby się Jack White, a Dylan prezentował w nich chrypkę godną Toma Waitsa. „Shadows in the Night” jest zupełnie inne. Wyciszone, melancholijne, inaczej zaśpiewane. Pieśniarz buntu połączył się na nim z mistrzem dobrego smaku i stylu. Obaj zdobywcy Oscarów i Grammy byli idolami swojego pokolenia, chociaż na różnych muzycznych horyzontach. Frank swoimi wersjami kompozycji sprzed lat przewyższał oryginały, Dylan tworzył oryginalne piosenki, z których potem korzystały setki innych artystów. Od lat są ikonami amerykańskiej muzyki i etatowymi „dostawcami” tematów do interpretacji. Teraz jeden drugiemu oddał hołd. Szkoda, że Frank nie będzie się miał jak odwdzięczyć.

Bob Dylan | Shadows in the Night | Sony Music (4)