Tadeusza Nyczka poznałem lepiej w lipcu 2010 roku, gdy przychodziłem do „Przekroju”, by pokierować tam działem kultury. Grunt przygotował mi sukces Dziennikowej „Kultury”, no ale to był „Przekrój”. Można przeczytać w jednym z pomieszczonych w książce tekstów, że przez lata było wspaniale, redaktorzy bawili się jak dzieci, długo każdy dobry pomysł był realizowany, a rachunek bez zbędnych fochów opłacany. W „Przekroju” zgromadzili się ludzie wyjątkowi, zrozumiałe więc, że z początku spoglądali na mnie trochę spode łba. Redaktor Nyczek podobnie i chwilę trwało, zanim skruszyłem niewidzialny mur nieufności. Potem wszystko wiedzący wydawca rozwalił najsłynniejszy polski tygodnik, niektórzy – jak m.in. Nyczek – odeszli wcześniej, resztę działu przepędzono na cztery wiatry. Pismo dryfowało jeszcze na lewo, następnie przez chwilę próbowało zaprzeczyć własnej legendzie. Z zazdrością słuchałem kolegów, kiedy opowiadali, jak to wcześniej bywało. Wiedziałem, że załapuję się na samą końcówkę. Jednak spotkałem się z ludźmi „Przekroju”, tymi, którzy mieli prawo tak się tytułować. Zostały mi po tym krótkim czasie może nie zażyłe przyjaźnie, ale na pewno ciepłe znajomości.
Z Tadeuszem widujemy się u niego w Ateneum, gdzie po „Przekroju” poszedł na kierownika literackiego. A raczej wrócił do dobrze znanej sobie funkcji, którą pełnił przed laty w kilku odległych miejscach w Polsce, wpływając na kształt teatrów, które go zatrudniały. Na Powiślu wraz z dyrektorem Andrzejem Domalikiem zmienił zauważalnie repertuar, dostosowując go do wielkich możliwości pracujących tam aktorów. O przykłady nietrudno. Grzegorz Damięcki i Marcin Dorociński zagrali w „Nastazji Filipownej” Dostojewskiego, Julia Kijowska w „Tramwaju zwanym pożądaniem” Williamsa, na scenę wrócił w zadaniach na swą miarę Piotr Fronczewski, znaleziono „Papieżycę” dla Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej. Już niedługo Marią Stuart w sztuce Wolfganga Hildesheimera reżyserowanej przez Agatę Dudę-Gracz będzie Agata Kulesza. Niby prosto konstruowany repertuar, a przecież łatwo wyobrazić sobie po drodze najróżniejsze zasadzki. Czuję w tworzeniu takiej linii Ateneum rękę Tadeusza Nyczka.
Kiedy się czyta na okładkach książek Nyczka noty o nim, można spotkać mrowie określeń. Krytyk literacki, teatralny i plastyczny, eseista, pedagog, niegdyś współwłaściciel krakowskiej galerii, redaktor licznych periodyków, raz okazjonalny reżyser, kiedyś wydawca, częściej kierownik literacki w teatrach. Dużo tego, a osobowości Tadeusza N. nie oddaje. Chociaż można powiedzieć, że był i pozostał wszystkim po trochu, bo nosi w sobie – we wspomnieniach i życiowej mądrości – ślady tych swoich przeszłych zajęć i aktywności. Przede wszystkim jednak jest Tadeusz Nyczek pisarzem teatralnym. Broń Boże, nie recenzentem, nawet nie krytykiem. Jego publikowane w „Przekroju” teksty niby były recenzjami, ale w istocie krążyły wokół przedstawień i teatrów nieoczywistymi trajektoriami, których tor znał tylko autor. A tak w ogóle częściej skupiał się na ludziach, próbował szukać przyczyn zdarzeń i przewidywać, w jaką to wszystko stronę zmierza. Stawianie stopni spektaklom zawsze mało go interesowało. Niewielu mogę odnaleźć jemu podobnych. Wymieniam z klucza duchowej i intelektualnej bliskości – Jan Kott, Andrzej Wanat, Konstanty Puzyna, Jerzy Koenig, Małgorzata Dziewulska, Marta Fik, Józef Opalski. To zestawienie może skromnego Tadeusza N. onieśmielać, nie ma też sensu z wymienionych nazwisk ustawiać konkretną listę rankingową. Tym bardziej że oprócz Nyczka są wśród nas tylko profesor Dziewulska oraz Żuk Opalski. Topnieje nasza branża, zauważa Nyczek. I staje się to coraz bardziej dojmujące.
Najpierw rzecz jasna Nyczka czytałem. Przygotowując się do egzaminów na Wiedzę o Teatrze w warszawskiej PWST, poznałem choćby „Polerowanie kartofla i inne teksty teatralne”. Polerowanie kartofla – tytuł genialny, ale treść była mi odległa, może z racji czasowej i mentalnej do niej odległości. Pożarłem za to felietony z tomu „Rozbite lustro”, może dlatego, że poznawałem wtedy teatr łapczywie i teksty Nyczka bardzo mi w tym pomogły. Do dzisiaj siedząc na widowniach, przypominam sobie o jego „Poszczególnościach”. Pisał w tym krótkim szkicu, że warto z przedstawienia wydobyć jeden składnik, odosobniony element i właśnie nim się zająć, za nim podążyć, zamiast skreślać całość. „Fragmenty, ułomki, poszczególności. Tratwy, szalupy, deski ratunkowe”.
Czytając „Nawozy sztuczne dla artystów i sprzątaczek”, siłą rzeczy przypominałem sobie tamten zbiór. Przede wszystkim dlatego, że w „Rozbitym lustrze” dominowały teksty pierwotnie drukowane w miesięczniku „Dialog” w latach 1983–1987, obecny tom zawiera zaś wyłącznie felietony publikowane w tym samym piśmie pomiędzy 2008 a ubiegłym rokiem. Można więc odszukać w nim odwołania do dawnych myśli, a potem znaleźć je w książce sprzed lat. Tak jest chociażby przy rozprawce o Janie Peszku. Nyczek pisał o nim, gdy aktor kończył czterdziestkę, był w uderzeniu, grał Schaeffera. Napisał o nim znowu trzy dekady później pod wielce znaczącym tytułem „Jan Sebastian Peszek”. Artysta wciąż był w uderzeniu, ciągle grywał Schaeffera, a jednak całkiem innym był już aktorem. Skądinąd właśnie teksty o aktorach wydają mi się w książce Nyczka szczególnie bliskie. Nie pamiętam, by ktoś napisał podobnie o Jerzym Treli, choć sam nieraz próbowałem. Od tytułu „Mefisto” aż do ostatnich zdań „Grotowski umierałby szczęśliwszy, słuchając Treli w tych monologach. Zobaczyłby żywe wcielenie swojego teatru ubogiego: ociosany do esencji aktor, naprzeciwko niego widz, dokoła kosmos”.
Z „Nawozów sztucznych” (tytuł zaczerpnięty od Jacka Kleyffa) można dowiedzieć się, co Nyczka we współczesnym teatrze cieszy, co bawi, jakich prawideł jego funkcjonowania i obowiązujących w nim hierarchii się doszukuje. Więcej jest jednak, choć bez arcypolskiej żółci, o tym, co autora denerwuje, wścieka, a nawet – mówiąc kolokwialnie, ale nieubłaganie precyzyjnie – wkurwia. Najkrócej rzecz ujmując, jest to bezszelestnie rozprzestrzeniająca się głupota nie teatru, a świata, oraz zyskujące coraz to nowe przyczółki bezguście. Nie są przyłapywane na gorąco, więc stają się normą. Nyczek w swych felietonach nikogo nie udaje. Nie biegnie za duchem czasu, chętnie podkreśla, że jest niemodny, że broni tego, co mieszczańskie (a więc wsteczne…), a tak w ogóle to większość naszych podnieceń przypomina burze w szklance wody, bo wszystko i tak już było, tylko my nagle utraciliśmy pamięć.
No właśnie – pamięć. Felietony Nyczka są o pamięci. Siłą rzeczy, a bardziej upływającego czasu, dużo w nich pożegnań. Wymienia autor tych, co odeszli z krytycznej branży, szczególne słowa poświęcając Jerzemu Koenigowi. Jak był nam wszystkim bliski, nie muszę przekonywać. Brakuje mi trochę wspomnienia o Andrzeju Wanacie, ale nie chodzi o to, by wypominać Nyczkowi jednego nieobecnego.
Opowieści Nyczka nie idą utartym szlakiem, nie ma nich analiz przedstawień, nie ma nośnych haseł, pokus klasyfikowania twórców i zjawisk. Jest za to bardzo wiele o aurze otaczającej ludzi – tych z pierwszego, ale i dalszych szeregów. Pisze Tadeusz o Jerzym Golińskim, o Ryszardzie Majorze, Zdzisławie Beksińskim i innych. Wielu nazywa, świadomie nieco po kumotersku, swoimi koleżkami. Jest w tym określeniu więcej niż w patetycznych frazach. A przy tym niejeden chciałby, żeby Nyczek nazywał go swym koleżką.
Sporo w „Nawozach sztucznych” o malarzach, obrazach, wrażeniach z obcowania ze sztuką. Sporo smutku, bo tego, co piękne, coraz mniej. Nie idzie nawet o to, że ohyda wygrywa z urodą świata, bo nie w ładności sprawa. Idzie o sensy, gdyż ich brak odczuwa autor najdotkliwiej. Pociąg do nowoczesności staje się pustą wymówką, otwarte formy zastępują rzeczy wycyzelowane. Niedokończone znaczy progresywne i to wystarczy, formy tracą znaczenie, nikt nie zadaje podstawowych, a przez to trudnych, bo logicznych pytań. Nyczek je stawia, odpowiada, po czym konstatuje, że to i tak bez znaczenia, bo kijem Wisły nie zawrócisz. Ostatni w książce, po raz pierwszy ogłoszony tutaj, tekst „Piękno przepędzone” mógłby dać tytuł całości. Tadeusz Nyczek buduje barykady ze słów, aby obronić coś jeszcze ze świata swej młodości i dojrzałości. Ze współczesnością mu nie po drodze, stąd bijąca z tych felietonów, przepełniona ironią także wobec siebie, gorycz. Stąd również ton łagodnej rezygnacji, bo dawna walka na wielu polach została przegrana. Chcę wierzyć i wierzę, że Nyczek też wierzy, że coś zostało do ocalenia.
„Nawozy sztuczne dla artystów i sprzątaczek” przywracają świadomość, że poprzez teatr można pisać o świecie. Jak Kott, Koenig, Wanat, Puzyna. Topnieje nasza branża, choć ludzi wokół wcale nie mniej. Komuś spektakl „dupy nie urywa”, kto inny atakuje aktorów znienawidzonej sceny ad personam, jeszcze inny w rankingu spektakli najgorszych umieszcza przedstawienie, którego nie widział, tu i tam prowadzi się „kulturalną” politykę, aby możnemu kumplowi torować drogę na dyrektorski stołek. Został jeden koleżka i drugi, ktoś tu, ktoś w Krakowie, ktoś w Gdańsku, ale coraz mniej ze sobą rozmawiamy. Tadeusz Nyczek jest z innego świata. Można mu tego zazdrościć.
„Nawozy sztuczne dla artystów i sprzątaczek”. Zbiór felietonów Tadeusza Nyczka ukazał się nakładem Wydawnictwa Literackiego