Persowie bardzo dużo czytają. Kiedy żyje się w zamknięciu i nie można swobodnie podróżować, człowiek jest ciekawy tego, co dzieje się na zewnątrz – mówi Artur Orzech, dziennikarz, podróżnik, autor książki „Wiza do Iranu”

Z czym kojarzy się panu Iran?

Z Persepolis, przyjaźnią i herbatą.

A jakie są skojarzenia Polaków na temat Iranu?

Czador, nie wiadomo, co się dzieje, i niebezpieczeństwo.

Walczy pan z tymi stereotypami?

Starałem się przez wiele lat i jako dziennikarz, i jako człowiek. W środowisku najbliższych znajomych już udało mi się bardzo dużo wskórać. Natomiast szerzej – walka cały czas trwa. Taką cegiełką w budowaniu świadomości na temat Iranu – jego przeszłości, teraźniejszości i przyszłości – jest książka, którą napisałem.

„Wiza do Iranu”, która została wydana stosunkowo późno, jeśli spojrzeć na to, od jak dawna interesuje się panem tym krajem.

Sądziłem, że rozdział irański jest już u mnie zamknięty: w pudle leży 80 procent napisanego, ale nieobronionego doktoratu na ten temat. Od lat bardziej kojarzę się z muzyką i to nią zajmuję się zawodowo. Ale zaczęły pojawiać się pytania od różnych wydawnictw, czy napisałbym książkę. Większość tych zapytań kończyła się informacją dającą do zrozumienia, że chodzi o książkę celebrycką. Dopiero Paweł Szwed i wydawnictwo Wielka Litera zaproponowali mi publikację na dowolny temat. Wtedy powiedziałem, że mogę napisać albo o Iranie, albo o Afganistanie. Stanęło na tym pierwszym. Nie mógł to być, naturalnie, doktorat, choć trudno było mi wyzbyć się bagażu wiedzy, który mam na temat tego kraju. Zależało mi też na tym, żeby dotrzeć do masowego czytelnika.

Przerwana kariera iranisty – żałuje pan?

Cały czas żałuję, ale jak mówiłem, to już jest rozdział zamknięty. Jestem dziś w zupełnie innym miejscu. Odczarowanie tej złej otoczki wokół Iranu to jest to, na czym wolę się dziś skupić. Wiem z e-maili radiowych, że czytelnicy książki wybierają się do Iranu zwiedzać go autostopem. Jeśli iluś ludzi zarażę sympatią do tego kraju, będę sobie poczytywał to za ogromny sukces.

Popularyzuje pan kraj, ale nie tamtejszą scenę muzyczną.

Nie jest pan pierwszą osobą, która spodziewała się, że w książce Artura Orzecha będzie sporo o muzyce irańskiej. Też o tym myślałem. Być może przyjdzie jeszcze taki czas, żeby opisać tę scenę. Pamiętam, że jeszcze cztery, pięć lat temu byłem w posiadaniu sporej listy kontaktów z artystami z muzycznego podziemia ze sceny rockowej i hiphopowej. Kiedy poleciałem do Iranu, już miałem do nich dzwonić i umawiać się na spotkania, rozmowy. Ale pomyślałem sobie wtedy, że postępując w ten sposób, mogę im bardzo mocno zaszkodzić. Wycofałem się. Kartka z kontaktami spłonęła. Przyjdzie jeszcze czas, żeby do nich sięgnąć.

Ambasada Iranu skomentowała jakoś pańską książkę?

Nie. Jest to moja książka i moje spojrzenie na Iran. Ambasada nie miała nic do tego. Chociaż była czynnym uczestnikiem moich starań o wizę wjazdową.

Może ambasada bardziej zainteresowałaby się publikacją, gdyby więcej miejsca poświęcił pan polityce? Jak pan ocenia aktualną sytuację polityczną Iranu?

Specjalnie nie poświęciłem temu zagadnieniu miejsca. Od tego są komentatorzy polityczni. Nie patrzę w ten sposób na Iran. Uważam, że jest to państwo eksperymentalne, które odwołuje się do nauk Mahometa. Eksperyment polega na tym, że Mahomet poprzez swoje objawienia stworzył nową religię. W myśl zasad, które przekazał, pojawiły się kalifaty i monarchie, które poszły w kierunku państwa świeckiego z absolutnymi zasadami muzułmańskimi. Współczesny Iran stara się próbować, co jest bardzo trudne, skonstruować kształt państwa na wzór zasad Mahometa, ale w XXI wieku. Religia próbuje rozstrzygać wszystko. Są takie sfery życia cywilnego ludzi, do których nie może ona wnikać.

Co rzutuje na podwójne życie Persów – oficjalne i nieoficjalne.

Oni mają nawet na to określenie „dopahlu” – człowiek o dwóch obliczach. Świetnie czuli się w tym kiedyś, po podbojach arabskich. Kiedy już wiadome było, że Arabowie rządzą, bardzo szybko zostali wezyrami, czyli ministrami na ich dworach, więc de facto to oni sprawowali władzę i kierowali życiem politycznym kraju. Dziś jest tak samo – co innego w domu, co innego w miejscach publicznych.

Co zbliża Iran do Polski.

Tak, jeszcze do niedawna, choćby po wprowadzeniu stanu wojennego, tak to u nas wyglądało. Co innego mówiło się w domu, a co innego w miejscach publicznych. Na ulicy występowały – przynajmniej w odniesieniu do części społeczeństwa – pozory państwowości. Szczerze o tym, co nam leży na sercu, mówiliśmy tylko w otoczeniu zaufanych przyjaciół. Kiedy w poniedziałek szliśmy do szkoły czy pracy, musieliśmy funkcjonować w ramach struktury państwa. Persowie żyją tak dziś.

Podobieństw jest więcej?

Dzieli nas religia, chociaż tu i tu jest to religia monoteistyczna, ale podobieństw jest sporo. Lubimy myśleć stereotypami, że każdy muzułmanin ma cztery żony – nic podobnego. W tym aspekcie jesteśmy bardzo podobni, perska inteligencja, którą poznałem, żyje w monogamicznych związkach, partnerzy są oddani sobie nawzajem i swoim dzieciom. Podobne jest też podejście do gościnności. Obowiązuje pogląd, że „gość w dom, Bóg w dom”. Poza tym ich naród, tak jak i nasz, jest dumny, butny i bitny. Potrafiliśmy i potrafimy cały czas, nie zawsze w dobry sposób, manifestować swoją odmienność. Niestety, manifestacje na ulicach Teheranu kończą się więzieniem albo śmiercią.

Czego przykładem niedawna Zielona Rewolucja.

Tak, ale Zielona Rewolucja, moim zdaniem, nie była walką o zmianę systemu, jak nasz ruch solidarnościowy, tylko głosem rozpaczy młodego społeczeństwa irańskiego, które nie chce wracać do VII wieku Mahometa, tylko żyć na sposób współczesny, nowoczesny, mając dostęp do dóbr Zachodu. Im nie chodziło o to, żeby obalać władzę, tylko żeby mieć więcej praw i możliwości.

Z mojego pobytu w Iranie zapamiętałem codzienną symboliczną formę buntu Persów, którzy zawsze dzień zaczynają nie od kawy czy papierosa, tylko od golenia się, demonstrując w ten sposób, że nie utożsamiają się z państwem, które brodę uznaje za symbol mężczyzny.

Takich form jest więcej. Weźmy na przykład krawaty. Niby mężczyźni nie mogą ich nosić, a przecież i tak się pojawiają w życiu codziennym. W Teheranie są nawet reklamy sklepów krawieckich, na których stoją przystojni Persowie pod krawatem. Podobnie sytuacja ma się z posiadaniem psa. Czworonogów jest sporo w Iranie.

Opisuje pan szczegółowo to podwójne życie Persów. Dużo czasu zajęło panu dotarcie do prywatnej strefy tych ludzi?

Trochę czasu mi to zajęło, ale było w tym dużo mojej winy. Mam taką budowę psychologiczną, że niełatwo otwieram się na nowe znajomości. Gdybym korzystał natychmiast z zaproszeń, jakie mi oferowano, zapewne wszedłbym w ten świat o wiele szybciej. Na początku, kiedy ktoś zapraszał mnie do domu, oferował nocleg, kolację czy inne spotkanie, mówiłem „nie”. Ale dzięki temu, że podchodziłem mocno selektywnie do nowych znajomości, to przyjaźnie, które się nawiązały, trwają już wiele, wiele lat. Dzięki temu też nie było takiej sytuacji, że jestem dopuszczany tylko do części ich życia. Otworzyli się przede mną zupełnie, ponieważ nie musiał już następować etap „musimy się jeszcze lepiej poznać”.

Persowie są bardzo zainteresowani człowiekiem z Europy.

I to jest z reguły taka prawdziwa ciekawość, nie taka, jak na przykład w egipskich kurortach, gdzie dyktatem jest chęć sprzedania czegoś. Persowie bardzo dużo czytają. Kiedy żyje się w zamknięciu i nie można swobodnie podróżować, człowiek jest ciekawy tego, co dzieje się na zewnątrz. Ale nie tylko z gazet i przekazów medialnych, tylko z przekazu ustnego. Taki przekaz ma w Iranie status szczególny. Istnieje już od kilku tysięcy lat. Tam analfabeci cytowali wiersze z pamięci. Słowo mówione jest bardzo istotne dla Irańczyka, dlatego pyta i z ciekawością wysłuchuje, co ma mu się do powiedzenia na temat jego kraju.

Przyznawał się pan Irańczykom, że jest pan dziennikarzem?

Nie, kiedy zaczynałem przygodę z Iranem, jeszcze nim tak naprawdę nie byłem, to był początek tej zawodowej drogi.

Doświadczył pan kiedykolwiek nieprzyjemności w Iranie?

Bezpośrednio – nigdy. Mam świadomość tego, że kilka razy w różnych hotelach przeszukiwano moje bagaże, a mój telefon był na podsłuchu. To były jedyne dotknięcia państwa w stosunku do obcego obywatela. Ale ja też jestem grzeczny w Iranie. Nie jeżdżę tam po to, żeby napytać sobie biedy.