Teraz bardziej idę po prąd niż jako nastolatka – mówi Asia Argento, aktorka i reżyserka, córka legendarnego mistrza włoskich horrorów Daria Argenta. Jej nowy, inspirowany dzieciństwem film „Dziewczynka z kotem” wchodzi właśnie do kin

Gdy jeden z dziennikarzy podczas konferencji prasowej na festiwalu filmowym w Karlowych Warach zadał ci pytanie dotyczące relacji z ojcem, chciałaś przerwać spotkanie. Zwykle na wstępie rozmowy zaznaczasz: żadnych kwestii rodzinnych. Jest aż tak źle podczas spotkań z prasą czy z... najbliższymi?

Bywają gorsze chwile w życiu. Mówię to w kontekście obydwu przypadków... Wracając do pytania – nie widzę powodów, dla których miałabym się otwierać przed obcymi. Strzegę mojej prywatności. Jeśli mam z niej czerpać – niemal wszyscy artyści tak właśnie robią – muszę ją chronić, inaczej będzie w strzępach. Każdy będzie miał kawałek dla siebie.

Wszyscy chcą wiedzieć, ile jest prawdy w opowiadanej przez ciebie historii.

Aria, główna bohaterka „Dziewczynki z kotem”, nie jest moim alter ego.

Choć Aria to twoje drugie imię.

I co z tego? Opowiadam uniwersalną historię o dorastaniu, byciu nastolatką. Mimo że Aria wychowuje się w nietypowym, artystycznym domu, można się odnaleźć w tym świecie, identyfikować z jej rozterkami, lękami, pomyłkami. Zresztą każdy dom jest na swój sposób niepowtarzalny. Tak, inspirowałam się własnymi przeżyciami, z kogo mam czerpać, jak nie z siebie? Różni ludzie pytają o przesłanie filmu i o to, czy według mnie jest ono czytelne dla widzów, czy jest zrozumiałe. Jakie przesłanie? Co to za bzdety? Jeśli chciałabym coś komuś przesłać, wybrałabym się na pocztę.

To wróćmy jeszcze na moment do wypieranego wątku – przez lata byłaś przede wszystkim aktorką, od jakiegoś czasu reżyserujesz. Opowiadasz historie, tak jak twój ojciec. Ludzie lubią takie międzypokoleniowe relacje.

Wiem. Ale tak jak powiedziałaś, opowiadam historie i z tego mogę być rozliczana, nie z tego, że obrałam taką samą drogę jak mój ojciec. Chciałabym uruchamiać emocje, nie interesuje mnie edukowanie widzów za pomocą własnych doświadczeń – czerpię z nich, ale nie zawieram w filmach życiowych porad, nie prawię morałów. Przyjmę krytykę zawodową, cała reszta należy do sfery osobistej i nie chcę się nią dzielić.

Aria mówi, że chciałaby, aby ludzie – w domyśle dorośli – byli dla siebie milsi.

To dotyczy rodzin. To refleksja dziewczynki, która uważa, że pod koniec dnia rodzina nie powinna być niczym więcej jak rodziną. I niczym mniej. W tym jest siła. Kiedy dorośli wracają z pracy, powinni zostawiać za drzwiami swoje kłopoty, ego, aspiracje, lęki, kłamstwa. Mówię to nie tylko z perspektywy nastolatki, którą kiedyś byłam, też z perspektywy rodzica, którym teraz jestem. Nie chcę dramatyzować, ale dziecko nigdy nie powinno przeżywać dylematów dorosłych.

Twój film to nie tylko obraz dzieciństwa, ale także epoki. Mocno osadzony w latach 80. jest portretem obyczajów, muzyki, mody.

„Dziewczynka z kotem” zaczęła powstawać, gdy pisałam scenariusz innego filmu, ale historia nie składała się w całość, wychodził zbiór opowiadań, migawek z przeszłości. Nie byłam zadowolona, ale jedna scena nie dawała mi spokoju: główna bohaterka zostaje wyrzucona z domu swojego ojca. Próbuje wrócić do domu matki, ale ta nie może jej przyjąć. Ląduje z walizką i kotem w klatce w parku, nie wie, co dalej. Ja też nie wiedziałam, co dalej... Skontaktowałam się z Barbarą Alberti [włoska pisarka, scenarzystka i dziennikarka, ma dziś 71 lat – przyp. red.], której jestem wielką fanką. Dałam jej do przeczytania zarys materiału. Szybko odpisała, że czuje potencjał na film. I zaczęłyśmy się spotykać. Rozmawiałyśmy, nagrywałyśmy siebie nawzajem, przynosiłyśmy różne rekwizyty, sztukę i elementy garderoby z lat 80. Dzięki temu w filmie widzimy mój prawdziwy pamiętnik czy plakaty zespołu Tears for Fears, które wisiały kiedyś w moim pokoju.

Inspirowałaś się też polaroidem.

Nigdy nie chciałam robić filmów przypisanych do konkretnych epok. Grywałam w takich, wiem, co to znaczy. Filmy, których akcja osadzona jest w latach 80., często wydawały mi się sztuczne – widać, że scenografia to scenografia, a kostiumy są jak przebrania. Postanowiłam zrobić z tego atut. Wybór fotografii zrobionych polaroidem dokonał się trochę poza nami. Wśród wywleczonych z młodości szpargałów po prostu pojawiało się mnóstwo takich zdjęć. Ich estetyka przywołała konkretne wspomnienia i skojarzenia, kolory i atmosferę. Ale polaroid stał się ważny nie tylko dla wizualnej warstwy filmu, także dla tej narracyjnej – takie zdjęcia z czasem blakną, ulegają zniekształceniom. To samo dzieje się z naszymi wspomnieniami. Nie chodziło o to, by wzbudzać melancholię, raczej o to, by przenieść na ekran poczucie, że skoro czegoś nie ma na zdjęciu lub coś jest zamazane, to w pierwotnym wymiarze już nie wróci. Można o tym opowiedzieć, coś dopowiedzieć, ukryć, ale to już wybór narratora, czy podkoloryzuje, skłamie, uatrakcyjni prawdę...

Robiłaś zdjęcia polaroidem? Zatrzymywałaś w ten sposób moment?

Tak, i miałam przy tym dużo śmiechu, choć często nie było mi do śmiechu. Podobnie jest z Arią. Najbliżsi bez wątpienia ją kochają, mimo to ją krzywdzą, z kolei w szkole panuje rywalizacja. Aria wydaje się bardzo samotna w tym wszystkim – kluczem do opowieści o dorastaniu nie była jednak gorycz czy próba wyrównania krzywd, ale humor. Dorośli potrafią być pochłonięci sobą, ale czy mój film to zmieni? Nie. Mogę jednak powiedzieć wszystkim dzieciakom: głowa do góry! Trzeba mieć swój świat.

Byłaś buntowniczką?

Bunt w normie, nie jakiś przesadny. Teraz bardziej idę po prąd niż jako nastolatka. Może coś sobie rekompensuję, a może czekałam na świadomy zryw? Pamiętam, że jako dziecko często sama obcinałam sobie włosy. Musisz wiedzieć, że we Włoszech długie włosy to kwintesencja kobiecości. Wzbudzałam tym sprzeciw całej rodziny, zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Babcie i ciotki biadoliły nad moją zmarnowaną przyszłością, zerową szansą na zamążpójście, odprawiały niemalże egzorcyzmy nade mną. Poza domem nie było lepiej, zwykle brano mnie za chłopaka, co było irytujące. Popatrz na mnie dzisiaj.

Jednak jeszcze niedawno miałaś długie włosy, nosiłaś seksowne sukienki, rzucałaś powłóczyste spojrzenia.

Zalotny wzrok to wciąż moja specjalność, ale dziś służy mi do rzucania zaklęć. Zaklinam ludzi, by mi służyli, z takiego spojrzenia jest większy pożytek. Wracając do twojego pytania, wiesz, mam ten typ urody, że często proponuje mi się role – nawet jeśli skrajne, to – niezwykle kobiece: albo delikatne nimfy, albo femme fatale. Moimi atrybutami, odkąd pamiętam, były długie włosy, zwiewna sukienka, czerwona szminka, szpilki. Nie zastanawiałam się nad tym, po prostu bezwiednie przenosiłam swój ekranowy wizerunek do życia. W pewnym momencie poczułam się jak zbiór cudzych fantazji. Wypełniały mnie i określały mój wygląd. Zadałam sobie pytanie: czy to jestem ja? Nie, to nie byłam ja. Bardzo bym chciała zachować prawdziwą siebie, ale w tym zawodzie to trudne. Dziś jest mi bliżej do wytartej koszulki i czarnych rurek niż kabaretek i gorsetów. Może jestem na takim etapie życia, a może to wreszcie ja? Wiele osób mój obecny image szokuje. Usłyszałam nawet, że jestem gdzieś pomiędzy płciami.

Czyli co, znów egzorcyzmy?

Zachowuję spokój, przeżyłam to już w dzieciństwie. Lubię swoją kobiecość, nie neguję jej, ale na pewno nie będę celebrować tego na co dzień, nie będę obnosić się z nią.

Czarny kot właśnie przebiegł obok.

To na szczęście. Usankcjonował to, co mówię. Nie jestem przesądna, w odróżnieniu od ludzi żaden kot nigdy nie wyrządził mi krzywdy. A kilku blondynów przyniosło mi pecha.

Tęsknisz za beztroską lat 80.? Odnajdujesz w sobie coś z dziecka dziś?

Nie. Rzeczywistość się zmieniła, musiałam się do niej przystosować. I dobrze, bo wszystko ma swój czas. Żal mi oczywiście pewnych rzeczy. Kiedyś plakat ulubionego zespołu trzeba było zdobyć, potem stało się godzinami w kolejce po autograf, więc czuło się wagę tego trofeum. Potem przyklejało się go na gumę do żucia do ściany, całowało swoich idoli, rysowało serca. Dziś zamawia się plakat w sieci, już podpisany, najchętniej w antyramie. A może to właśnie jest starość i zrzędliwość?

A może z gwiazdy filmu przeobrazisz się w gwiazdę muzyki? Skomponowałaś kilka utworów do filmu.

Nie żartuj nawet w ten sposób. Wiem co nieco o tak zwanym talencie muzycznym i mogę powiedzieć jedno: ja go nie posiadam. Nie jestem Mozartem, mam za to sporo instrumentów w domu. Pierwszy dzień zdjęciowy „Dziewczynki z kotem” wypadł w moje urodziny. Siedziałam z przyjacielem i mamą [Daria Nicolodi, włoska aktorka i scenarzystka – przyp. red.] w domu po planie. Zaczęłam im opowiadać o melodiach, które chodziły mi po głowie od czasów dzieciństwa, to były bardzo proste, wpadające w ucho dźwięki. Zagwizdałam, zagrałam na gitarze kilka riffów, które wysłaliśmy do muzyków i oni rozwinęli temat.

Dzieci wybaczają szybciej i łatwiej niż dorośli?

Kiedy jesteśmy dziećmi rodzice, wydają nam się bogami. To bardzo bolesne czuć się odrzuconym, niekochanym, ale bogom się wiele wybacza. Zdarza się też, że rodzice kochają, ale nie lubią swojego dziecka. To jest straszne: miłość obligatoryjna, niejako nadana z instytucji, a przy tym absolutny brak zrozumienia, akceptacji i więzi. Tak, wybaczasz jako dziecko wiele, ale nie zapominasz.

Dziś czujesz się przede wszystkim wciąż aktorką czy już reżyserką?

Moją szkołą filmową było granie u wspaniałych twórców. Choć nie każdy z mistrzów okazał się artystą, byli tacy, jak Tony Gatlif i Abel Ferrara, którzy pokazali mi, czym jest pasja. Uczyłam się od nich nie tylko miłości do kina, ale i warsztatu. Bycie na planie to dla mnie ciągła obserwacja, tak aktorstwa, jak i reżyserii. Nie potrafię jednak wskazać, co jest najważniejsze... Najważniejsze to nie robić niczego wbrew sobie, nie kłamać. Tyczy się to obydwu zawodów. I w jednym, i w drugim według mnie najlepiej sprawdza się chaos kontrolowany. Zwykle daje coś prawdziwego.