Lektura „Listów” pokazuje nowy, niekoniecznie pasujący do obowiązującego wizerunek Marka Hłaski

Zbyt dobrze pamiętam tę egzaltację. Siedemnaście albo szesnaście lat, wyimaginowane „pierwsze kroki w chmurach” i silna fascynacja Markiem Hłaską, który tak dobrze wszystko wiedział i rozumiał. Był męski, cyniczny, doświadczony. Hłasko fascynował moje pokolenie nie tyle jako literat, co wyzywający men z petem w zębach, chociaż pisarzem też był przecież świetnym, a wrażenie, jakie swego czasu wywarły na mnie „Piękni dwudziestoletni”, „Ósmy dzień tygodnia”, „Drugie zabicie psa” czy „Sowa, córka piekarza” jest wciąż silne.

Kiedy w „Opowiem wam o Esther” pisał: „I zawsze koniec jest taki sam jak początek, i to wszystko, co dzieje się przez cały czas, dzieje się pomiędzy bólem dwojga ludzi, i zaczyna się bólem, i kończy się bólem”, mój siedemnastoletni ból istnienia również wydawał się przełomowy i najważniejszy, nie wyobrażałem sobie silniejszego. Z czasem wszystko zmalało, perspektywa się zawęziła, Hłasko też mi wypłowiał. Wciąż mam wprawdzie na półce wydaną wówczas i zaczytaną do ostatniego akapitu serię jego utworów, ale nigdy potem do Hłaski już nie wracałem. Nie było okazji ani ochoty. Polski James Dean stał się raczej postacią z anegdoty, biseksualnym kochankiem z piosenek Osieckiej i z rojeń Andrzejewskiego. Interesował mnie wyłącznie on sam, zapomniałem o dziele. Nie ja jeden, autor „Pierwszego kroku w chmurach” przestał być literackim czy artystycznym punktem odniesienia dla kolejnych pokoleń, jego bunt, podobnie jak twórczość, przyspawany został na trwałe do PRL-u, ale bez oldskulowego wdzięku.

A jednak po dwudziestu latach przerwy nieoczekiwanie znowu wracam do Hłaski: „Listy” wydane w przeddzień 45. rocznicy śmierci pisarza w opracowaniu Andrzeja Czyżewskiego prawdopodobnie nie przywrócą jego nazwiska młodemu pokoleniu, które od dawna ma własnych idoli, a neurotyczno- -cyniczny samotnik sprzed półwiecza niczym nie mógłby im zaimponować, mimo to lektura „Listów” inaugurująca wznowienie dzieł Hłaski będzie wydarzeniem dla tych, którzy niegdyś ekscytowali się twórczością pisarza, a potem szybko i bezwzględnie o niej zapomnieli. Należę do tego grona.

W tomie znalazły się 363 listy napisane między innymi do Agnieszki Osieckiej, matki pisarza – Marii Hłasko, pierwszej żony – Sonji Ziemman, jego wydawcy – Jerzego Giedroycia, Jerzego Andrzejewskiego, Marii Dąbrowskiej czy Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Ponad połowa nie była dotąd publikowana.

Lektura listów pokazuje nowy, niekoniecznie pasujący do obowiązującego wizerunek pisarza. Mit każe wierzyć w postać niemal diaboliczną, upajającą się alkoholem i seksem, króla artystowskiego przedmieścia. Z listów wyłania się natomiast portret czułego samotnika zamartwiającego się finansowymi problemami najbliższych albo patrioty beznadziejnie zabiegającego o możliwość powrotu do kraju. Hłasko z ostatnich lat życia tęskni za krajem, tęskni również za sobą z tamtych lat. Na emigracji czuje się obco, coraz bardziej zdezorientowany, zniesmaczony: światem i sobą. Utalentowany prozaik był też wyrafinowanym epistolografem. Jego listy pisane do matki, ukochanych kobiet dają przyjemność również ze względu na klasę zapisu. Równolegle pojawia się smutna konstatacja, że dzisiaj nikt już takich listów nie pisze, nie przykłada wagi do stylu tego rodzaju wypowiedzi.

„Jeszcze trochę czekaj. Jeszcze trochę. Jeszcze, jeszcze” – pisał do Panny Czaczkes, czyli do Agnieszki Osieckiej. „Ja też nie jestem szczęśliwy. Czekaj, czekaj”. Hłasko nie doczekał się. Powrotu ani szczęścia. Na zawsze piękny, mniej więcej dwudziestoletni.

Listy | Marek Hłasko | Agora 2014 | Recenzja: Łukasz Maciejewski | Ocena: 5 / 6