Przez 50 lat swojej kariery sprawdził się w wielu gatunkach. Krzysztof Krawczyk wspomina ważne momenty
W krakowskiej Alei Gwiazd. / Wikimedia Commons

Na swojej najnowszej płycie „Pół wieku człowieku” podsumowuje pan 50-lecie kariery. Co pomogło panu przetrwać na rynku tyle lat?

W dużej mierze na pewno różnorodność repertuaru i współpracowników. Nagrałem ponad sto płyt z ogromną liczbą artystów różnych pokoleń, grających różne gatunki muzyki. Na tej płycie śpiewam na przykład w towarzystwie Ras Luta. Wykonywałem romanse rosyjskie, country, rock’n’roll, swego czasu nawet muzykę taneczną nazywaną disco polo. To zresztą pomogło mi powrócić przed laty na rynek. Kiedy puszczano mnie w programie „Disco Relax”, co niedzielę oglądało to kilka milionów ludzi. Zresztą wciąż nie mam problemu z frekwencją na koncertach. A przychodzą na nie już trzy pokolenia fanów, całe rodziny. Dlatego też nazywam siebie śpiewakiem rodzinnym. Oczywiście różnorodność to niejedyny sposób na przetrwanie. Są artyści, którzy spełniają się w jednym gatunku, ale to wynika też z ich ograniczeń, nie każdy ma warunki do śpiewania w różnych stylach. Mój głos na szczęście na to pozwala. Ważne, żeby przy wyborze repertuaru nie mierzyć zbyt wysoko, poza własne możliwości. Ja staram się pokonywać te poprzeczki, które są w moim zasięgu, nie łapie się każdego pomysłu.

Nie bał się pan śpiewać Elvisa Presleya, i to po polsku?

W pewnym momencie kariery miałem podobną barwę głosu i udało się to zrobić, wydaje mi się, że z dobrym efektem. Szczerze mówiąc, nie znam żadnych muzyków z innych krajów, którzy by się odważyli zaśpiewać Elvisa w swoich ojczystych językach. Mi się udało.

Poza różnorodnością, czemu jeszcze zawdzięcza pan sukces?

Na pewno osobom, którymi się otaczam. Przede wszystkim mojej żonie, ale też wieloletniemu menedżerowi Andrzejowi Kosmale. To ważne, by otaczać się ludźmi, którzy cię chronią. To pozwala spokojnie wykonywać swój zawód. Szczególnie przydało mi się to w ciężkim czasie krytyki za komuny, a także podczas pobytu w Stanach.

Właśnie w Stanach prawdziwy sukces był w zasięgu reki. Tylko czy w latach 80. to w ogóle było możliwe?

Na pewno na przeszkodzie stanęły pieniądze. Były potrzebne ogromne sumy na nagranie płyt i promocję. Z drugiej strony, chociaż mogłem się mierzyć z wieloma artystami, to prawda jest taka, że takich Krawczyków było i jest w Stanach setki. Genialnych wokalistów spotykałem nawet na ulicy w Nashville, gdzie śpiewali do kapelusza. To żadne odkrycie, ale konkurencja jest tam ogromna.

Nagrywał pan w studiu w Nashville.

Tak, zresztą nie tylko tam. Jedną nagrałem też w Indianapolis.

Którego został pan honorowym obywatelem.

To prawda. Bardzo żałuję tych płyt nagranych w Stanach, bo uważam, że były wyjątkowe. Niestety nie sprzyjał im w Polsce klimat. Nikt nie wierzył, ze takie krążki mogą się sprzedać na naszym rynku. Obie nagrałem w latach 80. Jedna bardzo rockowa. Druga nagrana w Nashville z członkami legendarnej grupy Alabama. Dzisiaj już bym tak nie zaśpiewał. Z wiekiem skala się zmniejsza, zmienia się warsztat, oddech się skraca. Zresztą to właśnie biologicznie najbardziej odczuwam te 50 lat na scenie. Musze bardziej o siebie dbać, choć właściwie robi to za mnie żona. Ponadgodzinne koncerty to dla mnie spory wysiłek. Jestem po nich potężnie zmęczony, ale tez potężnie szczęśliwy.

Na płycie „Pół wieku człowieku” dziękuje pan tym, którzy pomogli w karierze. Jakie były najważniejsze postaci, które otwierały panu drzwi do muzycznej kariery?

W okresie Trubadurów był to lider zespołu Sławomir Kowalewski, który zaraził mnie miłością do Beatlesów. Dalej Ryszard Poznakowski, który kiedyś na próbie, gdy jeszcze nie myślałem o karierze solowej, powiedział: „Kiedyś będziesz piosenkarzem”. Kiedy zespół się rozpadł, z powodów rodzinno-prywatnych, emigracji Mariana Lichtmana do Danii, to właśnie Poznakowski najbardziej mi pomógł. Miał niezwykłe koneksje w ówczesnym muzycznym świecie. Pierwsza moja płyta to w dużej mierze jego zasługa. Po niej już poszło. Dalej pałeczkę przejął wspomniany menedżer Andrzej Kosmala i tak jest do dzisiaj. Byli tez bardzo ważni dla mnie kompozytorzy jak Jarosław Kukulski czy Wojciech Trzciński.

Myśli pan o tym, że 50 lat to dużo i może czas zrobić miejsce młodszym?

Na następny rok przygotowuję nowa płytę, którą – mam nadzieje – zaskoczę słuchaczy, więc trochę jeszcze mam do zrobienia. Ale też muszę się pilnować. Żebym nie stał się postacią ze słynnego dowcipu o Mieczysławie Foggu – kiedy w Egipcie odkryto nieznaną do tej pory mumie, ona ożyła i spytała: „Ludzie, czy ten Krawczyk to jeszcze śpiewa?”.

Mniejsze i większe zakręty kariery

Ciężkich chwil w życiu i karierze Krzysztofa Krawczyka nie brakowało. Szesnastoletni Krawczyk został dyscyplinarnie zwolniony z liceum po dziewiątej klasie za alkoholowy wyskok, do którego dopuścił sie po koncercie Czerwono-Czarnych. Niewspółmiernie bardziej dramatyczny przebieg miały wydarzenia z 1988 roku, kiedy to Krawczyk wraz z rodziną miał poważny wypadek samochodowy. Na scenie pojawił się jednak już niecały rok później. Jeszcze nie w pełni sprawny fizycznie.

Śpiewając klasyków

Jako wielki miłośnik Presleya wokalista spełnił swoje marzenie i zaśpiewał piosenki mistrza na płycie „Gdy nam śpiewał Elvis Presley” z 1994 roku, która pokryła się platyną. Szybko wyszła jej kontynuacja. W Stanach Krawczyk pracował tez z muzykiem przed laty współpracującym z samym Królem, Davidem Briggsem. Polak śpiewał poza tym standardy znane z dokonań m.in. The Beatles, Steviego Wondera i Roya Orbisona.

Trubadurzy

Współpracował z nimi w latach 1963–1976. Zespół wielokrotnie przechodził zmiany w składzie. W momencie zakładania kapeli Krzysztof nie miał jeszcze zdanej matury. Krawczyk nagrał z nimi takie przeboje, jak: „Znamy się tylko z widzenia”, „Krajobrazy”, „Byłaś tu”, „Kim jesteś” i „Ej, sobótka, sobótka”. W 1967 roku Trubadurzy zagrali support przed Czerwono-Czarnymi, po których koncercie Krawczyk miał problemy w szkole. Zespół koncertował także za granicą. W 1972 roku wystąpił na koncercie towarzyszącym igrzyskom olimpijskim w Monachium.

Kariera za oceanem

Zanim Krawczyk wyjechał do Stanów w 1980 roku, zdążył solowo zdobyć masę nagród na wielu festiwalach. Pracował z grupami Fair, Alex Band, Izomorf 67, ponownie z Trubadurami. W Stanach zamieszkał z rodziną w stanie Indiana. Koncertował dla Polonii, w Las Vegas, nagrywał m.in. w Nashville. W międzyczasie do Polski trafiały jego kolejne nagrania, które stały się przebojami, chociażby „Pospieszny pociąg 8.02” czy „Piłka w grze”. W połowie lat 80. na dobre wrócił do kraju.

Bliski Płaczu

Rodzice Krawczyka występowali w teatrach, on sam preferował kino. W 1969 roku wraz z Trubadurami wystąpił w „Polowaniu na muchy” Andrzeja Wajdy, jako zespół Bliscy Płaczu. Z nimi nagrał tez piosenkę do „Wszystko na sprzedaż” Wajdy. Poza tym wykonali tytułowy temat serialu „Wojna domowa”. W 1979 roku muzyk zagrał siebie w filmie „Próba ognia i wody”. Tak naprawdę jednak zadebiutował jako harcerz w 1960 roku w serialu „Szatan z siódmej klasy”.